JustPaste.it

Legal-ny auto-kanibalizm

Werdykt trybunału: wyższość ubytku ciała nad (nie)winną duszą

Werdykt trybunału: wyższość ubytku ciała nad (nie)winną duszą

 

Granitowe tablice więzienne odsłoniły dłużników życia.

Pod godziwymi dla ludzkiego gatunku nazwiskami czają się „patologiczne” typy umysłowości.

Wizytówki gazet podają do ręki masarskiego mistrza, smakosza wiszących genitalii, bądź długoletnich „rytualistów” degustujących niebiańskie narządy. Księga Rodzaju uświadamia: Stworzył więc Bóg człowieka na swój obraz, na obraz Boży go stworzył”. Stąd własna konsumpcja równa się pożeraniu wielkich kawałków Boga. Tego, który zdaje się być niedostępny, nieosiągalny i milczący. Ludzkie szarańcze korników, termitów połykających w całości architekta:

-         ziemskiego – zważywszy na fakt, iż na globie to my stwarzamy samych siebie

-         górnolotnego – jeśli nie pominiemy akcji rajskiego incydentu powołania do życia Adama i Ewy przez Boga.              

Chrześcijańska kanwa przedstawia: „wiarę”, „nadzieję” i „miłość”. Czemu w obliczu interpersonalnych relacji ich wartość jest znikoma, skoro ulegają takim samym procesom trawiennym, jak elementy ciała zjadane przez autokanibalistów? Czy ślepota ludzka jest na tyle intensywna by nie dostrzec szkód: śmiertelności, wymarcia występujących pod wpływem stosowania destrukcyjnych praktyk? A może to efekt zawieszonego w eterze hasła: „niewidzialne nie istnieje”? 

            Wierze oddaje moją część wiary. Księdze, magicznym formułkom, pacierzom, symbolom, mistycznym figurkom, sakralnym dającym się zmieścić na palcu. Na własność wiara zabiera, przygarnia detal dla siebie potrzebny. Myśl moja stworzyła wiary potrzebę skonstruowania we mnie ufności, którą się żywi. Lecz wiara mając pierwotne źródło we mnie, a w rzeczywistości odnajdujące jedynie swoje odbicie, na ucztę z dłoniastych fallusów, słuchających małżowin, widzących źrenic samą mnie zaprasza. Pan i Gość w jednej osobie. Pokorny sługa i Gospodarz cielesnego domu.

            Nadzieja, że wiara mnie nie zdradzi. Ufność, iż wykwintne, bo boskie specjały będą wciskane mi w zakamarki miażdżących człowieczeństwo zębów. Z nadzieją patrzę na Brata, że odmienne smaki pragnie mi zaoferować. Więc, kiedy znudzę się intymną konsumpcją wystawiam łeb nad gromadę poszukując równemu sobie przyjaciela. Cielesną lodówkę, zamrożonych i bezterminowych potraw, które choć umierają w innym kształcie odnajdują swą formę. Z zawierzeniem, iż zasmakują mi Jego dłonie połykam dobroć fundamentów mieszkań dzięki nim stworzonych. Z zaufaniem bytu przyciągających oczu, wysysam soki, aby podlać korzenie tworzących się we mnie idei. Siłę jego pociągam za sobą by w imię miłości przetrwać na powierzchni cielesnej pokrywy.

            Kochanie w imię oddania własnych myśli w celu przekształcenia ich we wspólne.

Wyrwanie pierwotności na rzecz dających się sprzedać działań. Segregacja zalet, niszczenie wad i recykling osobowości. Miłość wypuszcza miliony ostrzy, które czyniąc dziury w ciele dopuszczają do namacalnego pijawki żywiące się niewidzialną krwią. Aby przetrwać i nie zniszczyć miłości pomnażamy zbiory naszej dobroci, łaskawości, pozytywnej energii. Świadomość własnej prawdy i dobra wzmacnia i nadaje objętości masie. Im więcej tym lepiej. Nadmiar przyrastającego tłuszczu odnajdzie zastosowanie w porze zimowej bezczynności. W momencie, kiedy świadomość zjadania, autodestrukcyjnego wpływu jednostki na siebie sięgnie po alarm czerwonego dzwonu.

            I jedynie brak naocznego świadka nie powstrzymuje tej humanitarnej akcji.

Tylko brak dających się zmierzyć kwantyfikatorów strat odbiera szansę na roszczenie praw do rekompensaty.

Pusto.

Puściej.

Wypuściłem siebie człowieku z ram własnej kontroli

Złap

Mnie

Może mógłbyś?

Może mógłbyś mnie trochę zjeść, aby nie czuć taki niekonsumpcyjny, całkiem jakby odłożono mnie na półkę bez możliwości wypakowania z tej ciasnej folii, jakbym miał widzieć jedynie ten zamglony, zniekształcony świat przez dziurę aluminiowego opakowania. 

Może pozwolisz mi ugryźć siebie dla Ciebie, żebym wiedziała, jaka jestem marna

 

po-ranna, za każdym dniem