JustPaste.it

Lecho

 

 

Po raz pierwszy zobaczyłam Leszka w momencie, gdy zamiatał chodnik koło piekarni na Radziszewskiego. Lekko zgarbiony, w spodniach przybrudzonych błotem i czapce z daszkiem, na którym widniał napis „Tatra”. Powoli i z namaszczeniem sprzątał skutki imprezy w pobliskim klubie.

            Leszek, w zasadzie Lecho, codziennie rozpoczynał dzień pracy na Radziszewskiego od zamiatania. Jego płynne ruchy przerywały zwyczajowe powitania z pracownikami okolicznych instytucji. Znał dosłownie wszystkich. Pracownikom jednej piekarni załatwiał leki bez recepty w aptece, gdzie farmaceutki, w razie potrzeby, mierzyły mu ciśnienie. W kiosku pomagał otwierać lodówki z napojami, zwłaszcza jeśli zamiast właściciela  pracowała jego siostra lub matka. Kobietom w końcu trzeba pomagać, a on był gentelmanem w każdym calu. Od ochroniarzy z KUL-u czasami pożyczał miotłę lub kupował w ich imieniu piwo, kiedy byli na „służbie”. Właścicielce galerii, znajdującej się w pasażu, pomagał wypakowywać z bagażnika ogromne worki z ubraniami. Kiedy kinooperatorzy z „Bajki” potrzebowali pomocy w rozwieszaniu plakatów, zawsze mogli na niego liczyć. Lecho – złota rączka, człowiek od wszystkiego.

            Najlepiej znał pracowników sklepu monopolowego. Najczęściej też spędzał czas przez południem na rozmowach, głównie z dziewczynami pracującymi w nocnych delikatesach. Kiedy sklep z trunkami wyskokowymi otwierał swoje podwoje, a było to w okolicach godziny siódmej, natychmiast pojawiał się w nim po swoją ambrozję.

- Munia daj – recytował w sklepie z ażurowym uśmiechem na twarzy. Tylko wtajemniczeni wiedzieli, że chodziło mu o popularną nalewkę, która składa się prawie z samej siarki, ale uchodzi za rarytas w pewnych osiedlowych kręgach. Nalewka, koniecznie wiśniowa, stanowiła źródło jego sił, jak stale powtarzał. Gdy w butelce pokazywało się dno, wracał po kolejną, i kolejną, i jeszcze jedną. Zwykle można było doliczyć się czterech, a nawet sześciu litrowych butelek nalewki.

Lecho nigdzie nie pracował. Mieszkał z siostrą i matką. Na nalewkę zarabiał dbając o porządek wokół pasażu handlowego na Radziszewskiego.

- Pracowałem jako kierowca w PKS-ie, ale to było dawno – wspominał z rozmarzeniem. Po takim wyznaniu obowiązkowo następowała chwila ciszy  i zaciągnięcia się papierosem marki Classic. Wszelkie opowieści najlepiej mu się snuło z papierosem w dłoni i dymem w płucach. Rozluźniony, wspominał jakie osobowości bawiły jeszcze kilka lat temu w okolicy. Szczególnie zapamiętał starszego mężczyznę tańczącego zimą na bosaka, popijającego denaturat prosto z butelki i nucącego sobie pod nosem nikomu nieznane melodie. Do dzisiaj ma z nim zdjęcie. Obaj, siedzący na murku koło żółtego kiosku, w lekkim półcieniu, z uśmiechami na twarzy i policzkami wysmaganymi ostrym, lipcowym słońcem. Lecho już wtedy nosił czapki z daszkiem i miał przybrudzone niebieskie jeansy. Nie zmienił się także uśmiech na jego twarzy.

Ten uśmiech nie znikł nawet wówczas, gdy przedsiębiorcy z Radziszewskiego nie dostali przedłużenia umowy na wynajem lokali. Wojsko postanowiło zająć swoje budynki w celach bliżej nie sprecyzowanych. Wydawać by się mogło, że Leszek będzie musiał się pożegnać z dotychczasowym życiem, z jego przewidywalnością o smaku wiśniowej nalewki, z codziennymi rozmowami o wszystkim i o niczym.

Pasaż handlowy został zamknięty dwa miesiące temu. Wojsko zamurowało wejścia do sklepów i pomalowało ściany intensywnie żółta farbą. Leszek nadal zamiata na Radziszewskiego. Po swoją ulubiona wiśniówkę musi chodzić kilka metrów do „Groszka”, ale wciąż się uśmiecha. Ciągle ma na głowie czapkę z daszkiem i jeansy, które niejedno już widziały.