JustPaste.it

Kolumbo

Co zrobicie, gdy natrętny, obsesyjnie dociekliwy, i nie do końca normalny policjant uroi sobie, że popełniliście morderstwo?

Co zrobicie, gdy natrętny, obsesyjnie dociekliwy, i nie do końca normalny policjant uroi sobie, że popełniliście morderstwo?

 

Kocham Petera Falka. Serio. A że pokłony i atencję często oddaję poprzez parodię i żart swobodny... Tak stało się i tym razem. Mam nadzieję, że zwolenników czarnego humoru nie zawiodę, a fanów porucznika Columbo nie rozsierdzę. Bo ja przecież jestem fanem jego największym...

Kawę zaparzcie, bo lektura dłuższa niż poprzednie! :)

 

 

af954af7d019fc29a6bd9b1debe1f07c.jpg

Kolumbo

Pochylałem się nad otwartą zamrażarką, stojącą w kącie. Kupiliśmy ją niedawno i wepchnęliśmy w kąt kuchni, bo w zamrażarce fabrycznie zawartej w lodówce brakowało miejsca. A my jedliśmy bardzo dużo lodów.
I snickersów lodowych. Na miły Bóg, ktokolwiek wymyślił i skomponował snickersy lodowe, zasłużył na pomnik z pozłacanej czekolady. W życiu nie jadłem nic smaczniejszego.
Zamrażarka firmy ThyroidGland była spora; pojemnością nie ustępowała zanadto małym okrętom podwodnym. Ba, może nieco złośliwie, ale podejrzewałem nawet, że urodą konstrukcyjną przypominała okręt podwodny Roberta Valturiusa z roku 1472.
Być może to był nawet ten okręt, wyniesiony z muzeum i przebudowany dla funkcji chłodniczych.
Pochylałem się nad zamrażarką i z namysłem przyglądałem temu, co ją wypełniało.
Jakieś 7-8% tej zawartości stanowiły lody. Jak już wspomniałem, jedliśmy dużo lodów. Pozostałą przestrzeń wypełniało mięso. Nie byłem skłonny się do niego dobrać. Nie tylko dlatego, że przy upale w ogóle odrzuca mnie od mięsa.
Teraz zastanawiałem się, czy wyciągnąć lody waniliowe czy czekoladowe.
Snickersy zjadłem już w nocy, co trochę ułatwiało podjęcie decyzji. Trochę, ale nie aż tak bardzo. Był co prawda gorący poranek czerwcowy, ale po dziesięciu minutach garbienia się nad submarynowej urody zamrażarką zdążyłem już odczuć chłód i zdrętwienie.
Ale weź tu zdecyduj, czy lepsza wanilia Mövenpicka czy czekolada belgijska Häagen-Dazs. Dlatego powiedziałem: niełatwy to wybór. Oczywiście był to nade wszystko bardzo miły wybór, czy też, nazwijmy to, bardzo miły rodzaj troski, i szczerze sobie życzyłem, by pozostała ona moją jedyną troską owego pięknego wiosennego dnia.
Tyle - że nie pozostała.
Właśnie odczułem zziębnięcie żuchwy – osobliwe doznanie – i ze zmarszczonymi brwiami cofnąłem twarz, kiedy go dostrzegłem.
Szedł już na terytorium mojej posesji, właściwie przecinał ją niczym przestrzelony myśliwiec japoński Zero (aczkolwiek w czynie bojowym „zerem” ów samolot nie był, wprost przeciwnie). Bo przestrzelony myśliwiec Zero, czy też jakikolwiek inny zresztą, przecina obszary na ślepo, nie bacząc na kwestie przynależności terytorialnej czy ogładę, prawda?
Człowiek, który przecinał moją ziemię, nie zdradzał co prawda oznak postrzelenia, ale ogłady i poszanowania tym bardziej. Mając do dyspozycji krętą dróżkę z płytek z zielonego marmuru, zignorował ją bezceremonialnie, czyniąc sobie skrót kosztem nie tylko trawy – to byłoby w zasadzie zrozumiałym pociągiem do natury – ale także rabatek kwiatowych mojej żony. Dla Agnieszki znaczyły one wiele – od nastania wiosny spędzała nad nimi pół każdego dnia, dla intruza zupełnie nic; z pewnością nie oddawał sakralnych pokłonów ani kwiatom, ani innym tworom przyrody.
Z niedowierzaniem śledziłem krok tak nonszalancki, a kiedy dotarło do mnie, że nieznajomy zmierza ewidentnie ku drzwiom domu, pospiesznie zamknąłem wieko chłodziarki.
Co wyraźnie przydało ciepła, a i żuchwa odczuła pewnie ulgę.
Nie musiałem uczynić ani pół kroku, by śledzić intruza. Moja kuchnia, podobnie, jak cały dom, była silnie oszklona, a okna kuchni i jadalni wychodziły na ulicę. No i ogród, który ktoś traktował właśnie tak, jak swego czasu wiceadmirał Nagumo potraktował Pearl Harbor.
Temu komuś przyglądałem się z rosnącym zdumieniem, złością jeszcze nie. Był to bowiem najdziwniejszy człowiek, jakiegokolwiek dotąd widziałem. Pierwsze, co uderzało, to specyficzny rodzaj kroku. Pominąwszy już fakt, że był to krok wandala, to zadziwiająco łączył – co wydawałoby się niemożliwe – nieporadność i koślawość nóg z ich sprężystością i energicznością całego przenoszonego nimi ciała. Pierwszy raz w życiu zauważyłem taką sprzeczność, przy czym było to wrażenie wyraźne i nie do podważenia.
A po tym rzucał się w oczy – i niestety pozostawał tam na długo – ubiór tego osobnika. Ubiór źle dobrany, czyniący postać groteskową, jeśli nie kloszardową, a przy tym wygnieciony, brudny, niechlujny.
No to chyba kloszardową.
Przede wszystkim w ramy kloszarda wrzucał go płaszcz. Nie dość, że wyjątkowo archaiczny prochowiec, zbyt duży, to jeszcze jasnobeżowy. Taki kolor świetnie podkreśla wygniecenia, naddarcia, no i dwa tuziny plam, bo tyle na oszołomione oko wyliczyłem.
Dopóki nie odwrócił się plecami.
Co, niestety, nie stało się tak szybko, jakbym tego sobie życzył.
Plamy dużo mówią o człowieku, teraz to wiedziałem. Właściciel prochowca, który zdawał się pamiętać powstańcze walki o Prudential, lubił czarną kawę, mocną herbatę, masło i wszelkie dżemy, a już na pewno śliwkowy, truskawkowy i z czarnych porzeczek.
I, zdaje się, pastę makrelową Abby.
Przy czym, nim jeszcze skrzyżowaliśmy spojrzenia, na płaszczu pojawiła się pięknie zielona plama po trawie, w którą na skutek niezdarnego kroku upadł. Przy okazji zmiażdżył klomb z azaliami. Określenie „rozpękł się” wobec uszkodzeń kombu nie do końca oddałoby skalę strat. Gdyby moja żona to widziała, pękłoby coś jeszcze: albo jej serce, albo głowa niszczyciela.
Który podniósł się niespecjalnie zdradzając przejęcie – a przecież lekkie spłoszenie, ba! odwrót, byłyby tu w dobrym tonie – i kontynuował ten niezdarny marsz na mój dom.
To pozwoliło poczynić mi dalsze obserwacje. Oprócz niechlujnej odzieży, groteskowego kroku, niskiego wzrostu i lekkiego przygarbienia, teraz mogłem dojrzeć coś więcej. Pod ciemną, rozchełstaną czupryną, kryła się twarz osoby zrelaksowanej i pogodnej, choć jakby przy tym zamyślonej. Oczy były lekko zmrużone, co przydawało jeszcze lekkiego nalotu arogancji, a przynajmniej pewności siebie.
Co znakomicie pasuje do człowieka, który degraduje kwiatostan i niezmieszany takim aktem, kontynuuje marsz wizytowy.
A ja byłem tak skonfundowany – a przy tym wciąż jeszcze zmrożony agregatami dziwacznej chłodziarki ThyroidGland - że stałem tępo w tym samym miejscu. I nim się przełamałem, nieznajomy stanął za szklanymi drzwiami, dostrzegł mnie i uśmiechnął się.
Uśmiech był serdeczny, ale miał znikome znaczenie dyplomatyczne, jeśli wziąć pod uwagę wszystkie okoliczności.
- Halo! - zawołał miłym, lekko tylko ponaglającym głosem, nie odrywając ode mnie przenikliwych oczu.
Takie „Halo” bardziej pasowałoby do sytuacji, w której ktoś nie ma pewności, czy zastał właściciela domu. Tu właściciel, aczkolwiek odrętwiały, był przecież doskonale widoczny.
- Halo – powtórzył łagodnie.
Od początku miałem go za natręta i wandala, teraz doszła jeszcze do tej opinii miarka niepokojącego dziwaka.
Krótko mówiąc nie był to człowiek, któremu chętnie otwiera się drzwi.
Chyba, że do ciosu. Za te kwiaty żony.
- Halo – przykleił twarz do jednej z szyb w drzwiach. - Widzę pana, proszę się nie skrywać.
To posądzenie o skrywanie rozbroiło mnie do reszty. Szczerze mówiąc, skryłbym się bardzo chętnie, pojęcia nie macie nawet, jak bardzo chętnie. Ale nie miałem szans. Słońce prześwietliło dom jak sam Roentgen, a w dodatku przez drzwi było widać doskonale tak hol, jak łączone z nim kuchnię i jadalnię.
Dziś wiem już zresztą, że nawet, gdybym był kuną przyczajoną pod taboretem, i tak nie zostałbym przeoczony. Taki typ.
Przeoczył wystające kępy roślin i klomb, ale poza tym – przegapił doprawdy niewiele.
Niewiele – zaznaczam i podkreślam.
Drzwi uchyliły się i ten dziwny człowiek w powstańczym prochowcu wszedł do mojego domu.
Po prostu.
Wciąż patrzyłem z niedowierzaniem. Powiecie – brak zdecydowania. Może nawet nieporadność. No cóż, biorąc pod uwagę okoliczności, miałem prawo być cokolwiek ogłuszonym.
Choć z drugiej strony sytuacja wymagała zebrania się do kupy. To i zacząłem się zbierać.
- Drzwi były otwarte – usprawiedliwił się nieznajomy.
- Noo – rozłożyłem ręce – nie jest to chyba czymś, co uprawnia do wtargnięć?
Zaśmiał się cicho.
- Proszę wybaczyć – rzekł. - Nie miałem zamiaru poczynić szkód...
- Co prawda poczynił pan – przeniosłem znaczący wzrok za okno.
- Hm – stropił się nieco. Najwyraźniej był bardziej poczciwym, niż objawiły to pierwsze wrażenia. - Bardzo przepraszam za róże...
- Ma pan na myśli azalie.
- No tak...
- I nasturcje. Bo i ten pan zdeptał jak przystało na jednostkę bojową Kartagińczyków, zwaną słoniem.
- No tak...
- I begonie.
- Begonie... - obejrzał się zafrasowany.
- A także petunie, bratki, malwy, no i gazanie, które moja żona wyjątkowo posadziła w tym roku, by dziesiątą rocznicę ślubu przyozdobić.
Nieznajomy zagryzł wargi i pokręcił głową z dezaprobatą wymierzoną we własnym kierunku.
- Proszę mi wierzyć, że nie uczyniłem tych szkód celowo – zapewnił skruszony. - Wie pan, moja żona także hoduje kwiaty. Róże. Całe mnóstwo róż. A co to? - przeniósł nagle wzrok na chłodziarkę, co natychmiast zmieniło wyraz jego twarzy. Cała skrucha natychmiast przepadła – tak natychmiast, że jej autentyczność zaczęła napawać mnie wątpliwościami. Jego wzrok nabrał teraz zaciekawienia, jakby los azalii i gazanii, oraz jego udział w zbrodni na nich dokonanej, znikły bezpowrotnie jako nieznaczące zjawiska.
Poruszyło mnie to trochę, mimo że nie czciłem tego całego kwiecia tak bardzo jak Agnieszka.
- To? - mój głos zabrzmiał nieomal jawną kpiną. - To silnik do wodolotu, który konstruuję z synem. Pochodzi z sanosa wycofanego z obiegu.
Nie wyłapał chyba tej kpiny, bo przeniósł na mnie ożywiony wzrok.
- To silniki w sanosach były aż tak duże? Wie pan, jeździłem sanosami na kolonie. I raz tym niebieskim jelczem z taką przyczepą beczułkowatą, pamięta pan. - Wrócił zaintrygowanymi oczami do chłodziarki.
Westchnąłem ciężko. Ostatnie, czego mi było trzeba w tym momencie, to towarzystwo dziwaka.
Co najmniej dziwaka. Bo właściwie ów człowiek mógł być równie dobrze szaleńcem. Zabójcą masowym lub naganiaczem do sekty boga Ra. Wiecie.
Wymownie popatrzyłem na zegar kuchenny.
- Pan wybaczy, paniee...
- Kolumbo.
- ?
- Porucznik Kolumbo – wyciągnął dłoń i uśmiechnął się.
Znowu zamarłem.
Mało kto podałby rękę mordercy azalii, a do tego jeszcze mordercy odstręczającego prochowcem stanowiącym przestrzeń życiową dla istot, przeciw którym odpalamy katiusze aerozolowe, potem wypływającym spod czupryny, której nieładu nic cywilizowanego nie wyjaśniało, oraz zapachem tytoniu, który wydawał się pochodzić z wykopanych skrzyń Francisa Drake'a.
Mało kto. Ale ja dłoń uścisnąłem, choć z miną chyba nieszczęśliwą, bo Kolumbo ni to fuknął, ni parsknął rozbawiony. Ale w gruncie rzeczy wydawał się być grzecznym i dobrotliwym, przynajmniej w oddaleniu od roślin.
- Porucznik? - wymamrotałem zdumiony. - Pan jest z... hm, policji?
- Tak jest – potwierdził z zadowoleniem.
- Ale co pana sprowadza właściwie?
Rozejrzał się niespiesznie. Nikły, kpiący uśmiech trochę przygasł, ale nie do końca. Drażnił, lecz bardziej zastanawiał mnie powód wizyty.
- Szykuje pan obiad? - spytał cieplejszym głosem.
Poszedłem za jego wzrokiem. Na stole stały dwa talerze i dwa komplety sztućców. No i dwa białe kubki PSS Społem, które nabyłem na Allegro, by pić „kompot po PRL-owsku”. Miałem sentymentalną naturę.
- Dla siebie i żony? - uśmiechnął się.
Westchnąłem.
- Tak – potwierdziłem krótko. - Dlatego, wie pan, jestem trochę zajęty i...
- A co z synem? - przerwał. Nie jakoś brutalnie, ale grzecznie też nie.
- Co z synem – powtórzyłem, co było reakcją łączącą udawane niezrozumienie z chęcią zyskania na czasie, i może odrobiną złośliwości.
- Pan ma syna, panie... - uniósł brwi, które tym samym zasłużyły na nazwę „podnośniki”. Zresztą sprawiały wrażenie takich, w które można wplątać niezgorszy ładunek do wyniesienia w górę.
- Herszt. Tadeusz Herszt.
- Brzmi groźnie – mrugnął okiem, co pozwoliło mi zauważyć, że jego oczy różniły się trochę kolorem. Jedno zresztą osobliwie mrużył chwilami, co czyniło groteskowe zmarszczenie policzka.
Kolumbo cały wydał mi się niezmiernie groteskowy.
Co jednak akceptacji jego obecności większej nie przywiodło.
- Na ścianie jadalni wisi zdjęcie – wymruczał łagodnie, nie spuszczając ze mnie oczu, które po odkryciu ich asymetrii irytowały jeszcze bardziej. - Jest na nim pan, jakaś kobieta, i chłopiec, myślę, dziesięcioletni...
- Sam napomknąłem panu o moim synu – zasapałem.
- Aaa, prawda – położył dłoń na swoim czole w geście zawstydzenia, co mnie zaskoczyło. - Przecież konstruujecie silnik do wodnopłata.
- Do wodolotu – sprostowałem zimno. - To istotna różnica.
O dziwo, znów przybrał przepraszającą minę.
- No tak – westchnął. - Co ja wygaduję... Moja żona by wiedziała – pochwalił się mocniejszym, dumnym głosem. - Zrobiła licencję na samolot i helikopter. Ale ja, niestety, ani wodnopłatem, ani tym wodolotem... – chrząknął wstydliwie. - Mam chorobę morską i lęk wysokości.
Teraz ja z kolei westchnąłem. Zdarza się, że znużenie przynoszą pięciogodzinne wykopki.
Zdarza się także, że znużenie przynoszą dwie minuty rozmowy z człowiekiem.
O ile irytuje wszystkim: wandalizmem, wizerunkiem kloszarda i nachalnością.
Takich, zdaje się, nazywamy wampirami.
Bo już po dwóch minutach odczułem rozszczelnienie i wyciek rabowanej energii życiowej.
- Pan rzeczywiście jest z policji? - upewniłem się, gdyż miało to znaczenie dla podjęcia działań usuwających „obce ciało”, które stanowił.
- Mogę się wylegitymować – zmarszczył czoło jakby w zafrasowaniu, sięgając dłonią do wewnętrznej kieszeni prochowca.
- Nie... Nie trzeba – wymamrotałem w pośpiechu. Zewnętrzna strona prochowca pozwoliła mojej wyobraźni naprędce stworzyć wizję podszewki oraz kieszeni. Z pewnością nie były jakoś duże bardziej czyste i aromatyzujące od całej reszty ubrania oraz wypełniającej go masy organicznej.
Legitymacja też nie byłaby raczej świeżo podjętym z krzewu liściem miętowym.
Porucznik Kolumbo pokiwał głową z wdzięcznym uśmiechem, cofnął dłoń z podszewki, po czym znów zaczął się rozglądać po kuchni i salonie. Jak pamiętacie, nim wtargnął na moje terytorium, tkwiłem zawieszony nad poważnym wyborem pomiędzy lodami czekoladowymi, a waniliowymi. To sprawiało, że obecność owego dziwacznego policjanta bardzo mi przeszkadzała. A nie był to powód jedyny.
- Pan szuka czegoś? - spytałem, siląc się na uprzejmy ton.
Wrócił do mnie sympatycznie – jak pewnie zamierzał – uśmiechniętą twarzą.
- Przepraszam bardzo, panie Herszt. Ja wszedłem tylko po szklankę wody... No i zadać kilka pytań. Pracuję właśnie nad morderstwem...
- Morderstwem?!
- ...które dziś w nocy popełniono na jednym z pańskich sąsiadów.
Byłem szczerze wstrząśnięty.
- Na jednym... Na którym?!
- Ten duży biały dom, gdzie... - Zastanowił się, szukając pomysłu na uściślenie. Ale ja już wiedziałem, kto był ofiarą. - Na podwórzu stoi tarpan, wartburg i robur.
- Zbyszek – wyrzekłem wolno. - Zbyszek Kołnierz...
Posmutniałem. Lubiłem tego sąsiada, a nie był jedyną z bliskich mi osób, które straciłem w ostatnim czasie. Tego rodzaju straty nie powinny przychodzić parami. Nie w czasie pokoju.
Nie w ciepłe dni czerwcowe.
Porucznik skinął głową, już bez uśmiechu.
- Przyjaciel?
- Kolega, bardzo dobry. Wie pan, co to znaczy. Może życie rodzinne trochę nas rozsunęło – rozgadałem się pod wpływem oszołomienia – ale dzieciństwo i pierwsze potańcówki... Byliśmy obaj zamieszani w napad na bizony.
Uniósł brwi.
- Na bizony? Ma pan na myśli bizony preriowe?
- Mam na myśli bizony-maszyny – żachnąłem się. - Ukradliśmy dwa z zakładu, by poderwać dziewczyny z Nadętek... Stara historia, zapłaciliśmy za występki młodości.
- Któż ich nie czyni – skwitował polubownie. Odebrał szklankę z wodą z mojej dłoni, napił się, po czym wymruczał: - Właściwie to chciałem tylko zapytać, czy nie widział pan niczego podejrzanego.
- Niestety... Całą noc spałem. Jak zginął?
- Tego właśnie dociekamy... Ktoś potwierdzi pański sen nocny?
Wzruszyłem ramionami.
- Żona. Zwykle dzielimy łóżko.
- To optymistyczne – zażartował swobodnie. Pospiesznie opróżnił szklankę i odstawił ją na najbliższy blat. - No dobrze, panie Herszt. To wszystko.
- Tak? - otworzyłem oczy szerzej z niedowierzania.
- Tak. Zresztą ślady w domu pańskiego sąsiada, którym dłużej nie będzie, wskazują na zabójcę innego pokroju.
- Innego pokroju niż ja?
Rozłożył ręce z przepraszającym uśmiechem.
- Pan rozumie, że wyjściowo obwiniamy wszystkich. I formalności musiało stać się zadość. Natomiast ślady...
- No więc jednak jakieś ślady są – z sarkazmem wszedłem mu w słowo. Teraz, gdy cel wizyty stał się jasny, a i moją osobę raczył wykreślić z listy „wyjściowo obwinionych”, uznałem, że mogę – ba! mam wobec dokonanego przeciw florze barbarzyństwa prawo – zastąpić grzeczność arogancją. - I co mówią?
Znów się zdumiałem, i to bardzo. Albowiem dziwny porucznik bez krygowania wyraportował:
- Zabójstwa dokonało siedmiu obywateli Tâmraparnî.
- Obywateli czego?
- Liścia o Miedzianym Kolorze.
- Czy pan kpi? - spojrzałem surowo. Naprawdę surowo. Potrafię tak spojrzeć i 80% ludzi tak potraktowanych rozsypuje się niczym statuy z piasku plażowego po wymierzeniu policzka.
Tyle, że Kolumbo się nie rozsypał. Ziewnął, uczynił przepraszający gest dłonią, a następnie zakończył raport:
- Tâmraparnî to inaczej Liść o Miedzianym Kolorze. W ten sposób indyjski król Vijaya nazywał Sri Lankę. Na miejscu zbrodni znaleziono odciski pięciu stóp i dwóch dłoni. Żadna z kończyn, po odciskach i wielkości sądząc, nie pasowała do siebie, o ile nie mamy do czynienia z bandą Frankensteinów pozszywanych na Sri Lance w celu łupienia Europy Środkowej. Więc było ich siedmiu.
Przyjrzałem mu się z zastanowieniem.
- Pańskie poczucie humoru też jest niezgorsze – oceniłem nieco uszczypliwie. - Ale skąd pomysł, że mordu dokonali akurat...
- Srilankijczycy?
- Chyba Lankijczycy?
- Możliwe... Wie pan, moja żona by wiedziała. Jest polonistką. I geografem zresztą.
- Pan chyba bardzo kocha żonę – wyraziłem przypuszczenie.
- Bardzo – przytaknął skwapliwie. - Tak... Co dalej: wokół trupa pana sąsiada znaleźliśmy przedmioty, które wskazują na ten Liść.
- Na liść? - pogubiłem się. Zbyt wiele myśli krążyło mi w głowie. Rosnący upał też nie pomagał. A zawartość chłodziarki submarynowej, od której mnie odcięto, czyniła moje położenie dramatycznym.
- Liść o Miedzianym Kolorze. Tâmraparnî.
- Może używajmy jednak przyjętej powszechnie nazwy ''Sri Lanka'' - chciałem zaproponować, ale zrezygnowałem. Postanowiłem oszczędzać energię.
- Znaleźliśmy tam srilankowe przedmioty, proszę pana.
Tym razem nie wytrzymałem. Język porucznika Kolumbo był, niestety, wprost groteskowy do jego postaci.
- Srilankowe przedmioty - powtórzyłem.
- Odzież, obuwie i przyprawy w puzderkach. A także 100 000 rupii srilankijskich, rozrzuconych podczas ucieczki.
Moje zmęczenie rosło.
- A więc to nie ja – próbowałem przyspieszyć odwrót policjanta.
- Nie pan. Nie jest pan dość srilankijski. No i nie występuje pan w siedmiu osobach.
- No to... - zmusiłem się do uśmiechu, po czym wskazałem ręką drzwi.
Pokiwał głową, przybierając nieco smętną minę. Zrobił krok w kierunku drzwi, po czym nagle pacnął się dłonią w czoło, co w pierwszym momencie wziąłem za nie do końca normalny ruch samoobronny przeciw komarowi. Zaraz jednak okazało się, że w taki to komiczny sposób porucznik Kolumbo objawia swoje roztargnienie.
- Zapomniałbym – zwrócił się do mnie z przepraszającym uśmiechem.
- Tak? - spojrzałem bez entuzjazmu.
Zmarszczył brwi.
- Bo wie pan... Czy to jednak nie dziwne, że szykuje pan obiad tylko dla dwóch osób?
Znieruchomiałem.
- A co w tym dziwnego?
- Noo, pan ma żonę i syna, prawda? Czy którekolwiek z nich żywi się praną?
- Czym, przepraszam?
- Praną.
To był ten moment, w którym nagle zacząłem podejrzewać, że niewinny uśmiech porucznika jest po prostu aktem półskrytego szyderstwa, a cała ta jego głupkowata naiwność bezczelną grą. Najpierw uwierzył w ten silnik do wodolotu, potem swobodnie przemianował wodolot na wodnopłat... Przecież był policjantem, a nie sprzedawcą balonów spod plandeki nysy N59.
- Przygotowuję obiad dla siebie i syna – odparłem – bo żona wyjechała na kilka dni.
Nie wiem, w czym upatrzył sobie powód do szerokiego uśmiechu.
- Na kilka dni – powtórzył z przyjemnością. - Często to słyszę.
- Proszę?
- Często to słyszę od mężczyzn, którzy zgłaszają zaginięcie żony.
- S... Słucham??
Patrzył niewinnie na stół.
- Zgłaszają mi, że żony nie ma od dwóch tygodni, a przecież „wyjechała na kilka dni”. - Czekał chyba na jakiś komentarz z mojej strony, a ponieważ milczałem osłupiały, dodał przeciągle: - A potem wykopujemy tę „kochaną i wytęsknioną” żonę ze studni, piwnicy, czy ze spichlerza.
Mimo wszystko musiałem się zebrać w sobie, by podjąć ten niełatwy dialog. Inaczej Kolumbo szedłby w stronę drzwi pół godziny, o ile w ogóle.
- Ale moja żona nie zaginęła – zaznaczyłem, siląc się na spokojny, grzeczny ton. - Wyjechała do siostry na cztery dni. Dziś o świcie. Zabrała auto. Proszę sobie sprawdzić, że...
- Niejedno auto wykopałem ze spichlerza - przerwał. Nie jakoś tam brutalnie, ostro, nie mniej nonszalancja w jego głosie była bardzo nieprzyjemna.
- Ależ co pan... Poruczniku... - szukałem słów, które utwierdziłyby maniakalnie zapędzonego w podejrzeniach policjanta, że jestem niewinny.
I że on się zapędził. Idiotycznie, absurdalnie i nieelegancko.
Nie było łatwo o takie, co wpędziło mnie w konfuzję. Bowiem fałszywe słowo mogło sprawić, że dziwak Kolumbo, niszczyciel przyrody i dobrych obyczajów, mógł uwierzyć, że zabiłem żonę i Kołnierza.
A może nawet siedmiu obywateli Tâmraparnî.
Pokręciłem głową z niedowierzaniem. Ten upalny czerwcowy poranek był inny niż poprzednie i przyniósł dużo rozterek, w życiu bym jednak nie przypuszczał, że przyda mi takiego ambarasu.
A że był to ambaras poważny, pojąłem minutę później. Najpierw jednak porucznik machnął ręką.
- Ech, tam, ma pan rację. Głupstwa plotę. Trudno o twarz bardziej poczciwą niż pańska. Praca czyni mnie nerwowym i podejrzliwym. Żona mi to powtarza i zaparza ziółka. Rumianek, macierzankę... i... trędownik chyba?
- Trędownik to raczej nie. Przecież to trucizna. No chyba, że pańska żona...
Nie zwrócił uwagi na mój kąśliwy ton. Nie gubiąc uśmiechu, który łączył łagodność z czymś, co nazwałbym otępieniem polekowym, ruszył znowu w stronę wyjścia.
Uśmiechnąłem się w duchu. Byłem gotów przymknąć oko na wandalizm, istotnym było tylko pozbyć się policjanta...
...który stanął i obrócił ku mnie zaintrygowaną twarz.
- Ale to jednak dziwne – rzekł.
- Co dziwne – wydusiłem z trudem.
- Pańska obrączka.
- Moja obrączka?
- Zdjął pan ją z palca. Leży, zdaje się, na półce z kubkami?
No tak. Jednak był spostrzegawczy. Słusznie czułem, że to nie dureń, a zuchwalec. Co oczywiście nigdy nie stoi okoniem wobec bycia obłąkanym. Absolutnie.
- Nie rozumiem powodu pańskiego zainteresowania ściąganiem i zakładaniem obrączki – odparłem sucho.
- Ściąganiem. Ściąganie obrączki naturalnie nie przewyższa znaczeniem ściągania czepka kąpielowego – zgodził się. Uśmiechnął się dziwnie, po czym dodał: - Specjalnego wymiaru nabiera owa czynność dopiero przy zaginięciu żony...
Patrzyłem na niego z niedowierzaniem. Potem przeniosłem pusty wzrok umęczonej ryby na obrączkę świecąca zza szyby szafki.
Co byście zrobili na moim miejscu? Wypadało odpowiedzieć policjantowi tak, jak człowiekowi, który traci władzę zwierzchnią nad magistratem swego umysłu.
- Ściągnąłem obrączkę, gdyż – proszę zwrócić uwagę na stół, gdzie ujrzy pan nóż, miskę i tarkę, buraki i kapusty czerwonej główkę – przeszkadza mi ona w czynnościach kuchennych. A ja właśnie szykuję obiad. A raczej: szykowałem, dopóki pan nie wtargnął jak ten Tatar, ze swoimi insynuacjami pozbawionymi namiastki rozumowania.
Być może za mocno to ująłem. 80% policjantów, którym rzuci się w twarz „insynuacje pozbawione rozumowania” czy też do Tatara porówna, natychmiast staje się surowymi wrogami, nieoglądającymi się na dobre maniery i słabe punkty w poszlakach.
10% przyłapuje się na odruchu sięgnięcia po pałkę.
1% wali na odlew.
Kolumbo należał do 00000000, 4% policjantów, którzy reagują nikłym uśmiechem zadumania, podejściem do stołu i odkrojeniem sobie kawałka kapusty.
- Wyborna – wymamrotał uznanie z pełnymi ustami. - Rozumiem, że z pańskich włości?
Nie był to widok szczególnie estetyczny. Ale też Kolumbo był oddalony od całego pojęcia estetyki tak samo jak Płock od Jaunde, stolicy Kamerunu.
- Tak się tylko zastanawiam – wymruczał przyjaźnie – jak by to miało przeszkadzać?
Zagryzłem wargi. I weź wpuść tu wampira do domu.
Acz te ponoć nie przekraczają progu bez zaproszenia. Nie miałem żadnych wątpliwości, że Kolumbo stanowił dla mnie większy problem niż wampir, którym nie był.
Żadnych.
- Poruczniku... To proste – zmusiłem się do uśmiechu. - Jest za luźna i się zsuwa. Już raz przepadła mi w masie na ciasto.
I znów aż drgnąłem, zaskoczony tą osobliwą reakcją – na twarzy policjanta wykwitło zawstydzenie tak przejaskrawione, że sposobne raczej pajacowi umilającemu zabawę w żłobku, przy czym pacnął się oczywiście dłonią w czoło.
Potem klasnął, patrząc na mnie jak na bóstwo prawdy objawionej. Z uśmiechem równie pajacowym, jak i cała reszta, którą tym uśmiechem zdobił.
- Proszę wybaczyć... - kręcił głową zafrapowany. - Najprostsze odpowiedzi los rzuca najdalej...
Nie miałem ochoty przedłużać tej rozmowy.
- Czy to już wszystko? - spytałem zimno.
To odkryłem już wcześniej: Kolumbo albo nie rejestrował, albo był zadziwiająco odporny na wszelkie zmiany w tonacji głosu. A nawet na oczywistą ironię.
Cechuje to osobników niebywale silnych psychicznie, ale też ludzi, którym zdarzenie losowe pomniejszyło funkcje pracy umysłu. Na przykład porzucenie przez matkę, żonę i siostrę. Jednoczesne.
Tudzież cios czekanem między półkule.
Cokolwiek.
A kim był Kolumbo? Który uniósł obie dłonie w geście pojednania, chrząknął jakby zmieszany swym wygłupem, i rzekł:
- Jeszcze raz przepraszam. Życzę miłego dnia, panie Herszt.
I zaczął powoli iść w stronę drzwi. Śledziłem jego krok nieufnie, spod zmarszczonych w napięciu brwi.
Jakoś byłem przekonany, że odwróci się, by zapytać o coś, co ma kolosalne znaczenie w kwestii zaginięć żon.
Na przykład kapusta. Czemu czerwona, a nie biała?
A jednak wyszedł.
Odetchnąłem głęboko i spojrzałem z namysłem na chłodnię. Mövenpick czy Häagen-Dazs?
Drzwi uchyliły się, a Kolumbo wsunął przez szparę uśmiechniętą twarz.
- Wie pan... - podrapał się po czole. - Coś jeszcze przyszło mi do głowy...
Zagryzłem wargi. Udało mi się dzięki temu zachować kamienne rysy. I kończyny zwieszone po bokach.
Mimo wszystko nie wypada walić na odlew policjanta w powstańczym prochowcu.
- Tak?
- To jednak dość dziwne – wymruczał. - Przy wejściu do salonu wisi pusty gwóźdź. A na podłodze – proszę spojrzeć, o, tam – wskazał palcem – leży odłamek szkła.
Popatrzyłem we wskazanym kierunku cokolwiek bezrozumnie. Naprawdę oszołomiony.
- I cóż? - spytałem po prostu.
- Zdjęto lub strącono DZIŚ jakiś obrazek stamtąd – odrzekł spokojnie, a nawet ciepło. - Wie pan, coś jakby nabrzeże w Krynicy Morskiej, albo kominy kopalni rybnickich... Albo fotografię ślubną.
Zamilkł i nie tracąc łagodnego uśmiechu człowieka odprężonego i pewnego swych wizji, mierzył mnie wzrokiem.
Westchnąłem. Nie było już żadnych wątpliwości. Wampir tkwił w progach mego domu.
- Owszem – odparłem równie stonowanym i przyjaznym głosem. - Istotnie wisiała tam fotografia ślubna. - Poszerzył uśmiech, co było irytujące. - Spadła dziś rano, budząc wszystkich. Karabinier ją strącił.
- Karabinier - powtórzył, nie zdradzając zdziwienia.
- Tak. Skoczył na nią. Być może przypadkiem.
Zdumiewała jego odporność. A może była to ociężałość umysłu?... Nie, tę już nieomal wykluczałem. Był po prostu dziwakiem-wampirem-najeźdźca.
Trudno o mieszankę bardziej niebezpieczną dla ofiary, którą sobie obierze za cel.
- Pan twierdzi, że włoscy karabinierzy skaczą po pańskim domu, panie Herszt?
- Skądże. Karabinier to imię kota.
- Kota – pokiwał głową.
- Naturalnie. Mamy kota. To szajbus. Codziennie rano skacze na ściany.
Kolumbo zaśmiał się cicho.
- No to mi ulżyło – wyznał z zadowoleniem. - Mam włoskie korzenie i bardzo bym się wstydził za carabinieri, gdyby nachodzili pański dom i skakali po ścianach, strącając fotografie. - Przyjrzał mi się, przymrużając oczy w dziwny sposób. - Szkoda jednak tego zdjęcia, czyż nie? Czy jest piękniejszy obraz kobiety niż panna młoda w sukni ślubnej?
Nie ma piękniejszego. Nic nie olśniewa bardziej niż kobieta w sukni ślubnej. W tym akurat zgadzałem się z tym dziwacznym porucznikiem. Co nie znaczy, że byłem skłonny sprawić mu satysfakcję i to przyznać.
- Czy jeszcze chciałby pan o coś zapytać? - spytałem sucho.
- Nie... To wszystko wyjaśnia. Pozwoli mi pan na mały drobiazg?
- Jaki drobiazg? - zmarszczyłem brwi.
Czułem rosnący niepokój. Gdybym brał Kolumbo za klasycznego wampira z Transylwanii, dawno już cisnąłbym w niego główką czosnku.
- Jeszcze jeden kawałek kapusty, jeśli pan pozwoli... Jest doprawdy wyborna. Chciałbym poczęstować nią moją żonę. Ona uwielbia czerwoną kapustę. A wie pan, wszystko w mieście już mamy modyfikowane, prażone, prasowane... - Nie czekając na moje wyraźne przyzwolenie, podszedł do stołu i odkroił sobie kawałek kapusty. Ważąc go w dłoni, wrócił do mnie wdzięcznym wzrokiem. - Opowiem żonie o pańskiej gościnności... Państwo prowadzicie gospodarstwo agroturystyczne? Kwatery dla letników?
- Niestety, nie – odparłem twardo. - Zbyszek Kołnierz prowadził...
Jak to można zawrzeć dwa kłamstwa w jednej odpowiedzi.
- Rozumiem – rzekł ze smutkiem. Pokiwał głową i schował kapustę do kieszeni. Nie był to estetyczny widok, ale też estetyczne widoki nie spotykały się z porucznikiem częściej niż Indianie Kri.
Zaczynałem już myśleć o sobie jak o bezwolnej, otępiałej kukle. Taką też się czułem, gdy kolejny raz śledziłem powolne kroki policjanta ku drzwiom.
Uczynił dwa i stanął. Serce mi zamarło.
- Więcej kapusty? - wypaliłem idiotycznie.
Kolumbo machnął ręką niedbale. Zgarbiony i przechylony jak polski okręt „Wicher” po nalocie Luftwaffe, sięgnął dłonią do kieszeni, w której upchnął kapustę i pogrzebał w niej z mozołem.
Przyglądałem się martwo, jak wyciąga z niej cygaro, którego kondycja i szyk zdradzały, że było starsze od porucznika.
Może nawet starsze niż Prudential.
Mimo otępienia wzdrygnąłem się, gdy wsunął je między wargi i przypalił.
Przy czym konsumpcja kapusty nie dobiegła jeszcze końca.
Straszny rodzaj wampira.
Potem znów ruszył przed siebie.
Dobre dwa kroki. Stanął, jakby go prąd poraził, i nagle prawą rękę wyrzucił w górę w geście nazistowskiego salutu.
Patrzyłem na to z niedowierzaniem. Gest był absolutnie faszystowski, toteż...
Ale nie. Po prostu stanowił jeszcze jeden z groteskowych sygnałów Kolumbo, że coś sobie przypomniał. Obrócił się ku mnie, co zwiększyło skalę nieprzyjemnych doznań. Wszak trzymał w ustach cygaro zdające się być przytułkiem dla stu tysięcy mikrobów - a do tego krzywił przy tym twarz jak orangutan, którego wykiwano, częstując drewnianą atrapą banana. Najpewniej tak właśnie objawiał doznaną błogość.
W życiu nie widziałem większego pajaca. Zważywszy jego łagodność, zaniedbanie i niepodważalną miłość do żony, byłoby mi go szczerze żal. Naprawdę.
Gdyby nie lista powodów, które kazały postrzegać go jako zło, klątwę i zagrożenie śmiertelne.
Lista nie była długa, lecz decydująca.
Jak pozbylibyście się szaleńca z włości?
Zakładając, że cios na odlew i kołki osinowe nie są dostępne.
Kolumbo opuścił ramię i odwrócił się z nieznośnym ociąganiem i popatrzył na mnie z nieznośnym uśmiechem.
- A wie pan... Coś mnie jeszcze zastanawia.
- Co takiego? - spytałem z wysiłkiem.
Uśmiechał się.
- Kiedy wchodziłem na pańską posesję, zwróciłem uwagę na coś dziwnego.
Zrobił pauzę, pewnie oczekując niespokojnych pytań w rodzaju „A co takiego?” „Dlaczego dziwnego?”, ale oczywiście milczałem wymownie.
- Pański śmietnik jest pełen – dokończył. - Wysypuje się z niego żywność, co mnie martwi. W mieście takie marnotrawstwo nie uchodzi płazem i jest karane mandatem. Pan wyrzucił całe torby warzyw, drobiu i wołowiny. Gdybym ja zrobił coś podobnego, nasłuchałbym się od żony.
Teraz oboje milczeliśmy chwilę. Ja patrzyłem na niego bez słowa, podobnie jak każdy zadziwiony i umęczony człowiek patrzyłby na socjopatę zerwanego z psychiatrycznej uwięzi. Kolumbo ograniczał się do uśmiechu, który równie dobrze mógłby zdobić oblicze naukowca głoszącego, że głuszce szykują skrycie uderzenie przeciw ludziom, co potwierdza fakt, że zasiedlają tereny bogate w mrowiska.
Trwało to pół minuty, po czym wyszedł.
Długo patrzyłem jak powoli, a i tak chybotliwie, szedł przez uprzednio już poturbowany kwiatostan mojej żony.
Gdy zniknął za skrytą w bluszczu bramą, westchnąłem głośno niczym słoń, któremu marsz na Alpy odwołano i zakryłem twarz dłońmi. Teraz dopiero poczułem rosnące znużenie.
Przemogłem się w końcu, bo czas – z którego dotkliwie mnie okradziono – naglił. A miałem kilka rzeczy do zrobienia, w tym obiad.
Stanąłem nad stołem i spojrzałem na kapustę, której także rabunek nie ominął.
A potem przeniosłem wzrok – czy to instynktem, czy odruchem powodowany – i ujrzałem przez okna Kolumbo. Szedł z powrotem, jak ten myśliwiec Zero na cel zraniony już wcześniej, zapewne z intencją zatopienia. Tym razem od strony drzwi wychodzących na kort i basen.
Parter mojego domu to nieomal samo szkło. Teraz pojąłem, jak bardzo praktyczna była ta przejrzystość. Nie opuszczając jadalni przytulonej do strefy wyjściowej, mogłem ujrzeć wroga spieszącego w natarciu z każdego kierunku, zanim mnie zaskoczył.
Agnieszka nigdy nie popierała przezroczystych ścian.
„Chcesz, żebym krążyła po domu jako osoba kusząca czy osoba mumifikowana?” - pytała często z wymówką. - „Bo jeśli obcy mają mnie przez wielkie ekrany oglądać, to będę się mumifikować.”
Mumifikowała się. Uparłem się bowiem i teraz sobie za to dziękowałem. Kolumbo, który wracał do domu przez taras nie będzie miał satysfakcji ujrzenia wstrząsu i strachu na mej twarzy.
Zaiste przywitałem go z uśmiechem politowania.
- Zabłądził pan pośród roślin? - spytałem, gdy już stanął przede mną. - Nie wystarczyło podeptać 30% roślin, by szlak uczynić przejrzystym?
Porucznik przyjął moje słowa dokładnie tak, jak powinienem przypuścić, że przyjmie.
Nie zwrócił na nie uwagi.
- A wie pan – wymamlał z prawą dłonią przyklejoną do czoła i lewą zaciśniętą na cygarze. - Coś mnie dziwi.
- Co, psiakrew!!!
Aż oczy wytrzeszczyłem zaskoczony własną reakcją. Której nie przypuszczałem okazać jeszcze dwie sekundy wcześniej. Z kolei policjant nie był nią zdziwiony ani trochę. Kiwał głową z delikatnym uśmiechem.
- Widzi pan... Czy to nie dziwne, że pan wcale nie martwi się tym morderstwem na sąsiedniej farmie? Przecież pańska żona opuściła dom, kiedy pan spał, prawda? Jest najzupełniej ludzkim odruchem, by natychmiast zadzwonić do żony, żeby usłyszeć jej głos i upewnić się, że jest cała i zdrowa. Że nie dopadli jej Srilankijczycy. A przecież nie sięgnął pan po telefon, gdy powiedziałem panu o zabójstwie. Prawda?
Spojrzałem na niego z politowaniem. Należy zawsze patrzeć tak na kogoś, kogo płaszcz pamięta walki o Prudential, a cygaro zatopienie „Wichru”.
- Nie sięgnąłem – przyznałem swobodnie, nawet kpiąco. - Nie sięgnąłem, albowiem miałem absolutne przekonanie, że obywatele Liścia Miedzianego nie dopadli mojej żony, gdy grasowali w nocy po okolicy.
- Miał pan przekonanie?
- Absolutne. Dzwoniłem do niej jakieś trzy minuty przed pańskim nalotem dywanowym.
Czynienie wykwintnie ujmowanej złośliwości jest sztuką, z której jestem dumny. Szkoda, że porucznik Kolumbo nie należał do tych, którzy są podatni na podrażnienia od ciosów zadawanych dzięki tej sztuce. Szkoda, że akurat on nie.
Uśmiechnął się przepraszająco, rozłożył ręce i wymruczał:
- Jakie to proste. Powinienem sam się domyślić.
- Powinien pan był.
- Pójdę już.
- Do widzenia.
Wyszedł przez drzwi kuchenne. A ja, trochę już zdziczały, przesuwałem się po kilka kroków w różne kierunki, kręciłem głową niczym robot zwiadowczy i skanowałem cały obszar wokół domu.
Dobre pięć minut. Ze wzrokiem nie do końca normalnego człowieka.
Może tego naukowca od spisku głuszców.
Kolumbo co prawda zniknął za bramą, ale skoro już raz wrócił...
Podskoczyłem, gdy zza drzwi wiodących do piwnicy dobiegł rumor i trzask rozbijanego szkła. Podszedłem do drzwi i uchyliłem je, zapalając światło. Kolumbo leżał na dole, w odłamkach porozbijanych słoików z wyrazem zawstydzenia na twarzy.
- Nic panu nie jest? - wycedziłem.
Byłem wściekły, lecz – nie zaprzeczę – również przerażony. Bałem się porucznika, który wróciwszy dwa razy, mógł wrócić i dwieście.
Wszelką drogą, o wszelkim czasie.
- Proszę wybaczyć – wymamrotał, gramoląc się z podłogi. - Ale kiedy rozmawialiśmy, zauważyłem na klamce od drzwi piwnicznych czerwony ślad.
- Czerwony ślad? Krew mojej zaciukanej żony, jak rozumiem? - zaszydziłem.
- Krew nie – zaprzeczył ze spokojem. Już za sam ten spokój, za jakąś patologicznie rozwiniętą odporność na przytyk i szyderstwo, byłbym go stłukł i zamknął w piwnicy na zawsze. - To był sok z kapusty. Albo też z buraków. Schodził pan dziś do piwnicy, prawda?
Znosił pan dziś ciało żony do piwnicy, prawda? Tak właśnie to zabrzmiało.
Zaczekałem, aż wejdzie po schodach, po czym zamknąłem drzwi piwniczne na klucz.
- Owszem – warknąłem. - Schodziłem. Po konfitury. Które ujrzy pan tam, przy zlewie.
Obejrzał się, rzucił okiem na słój, pokiwał głową i uśmiechnął się.
- Bardzo przepraszam – okazał skruchę. - Żona mnie skrzyczy, gdy jej opowiem, jak to pana sprawdzałem. Jednak sam pan rozumie, zawód policjanta... To, zdaje się, konfitury z malin?
- Tak.
- Moja żona je uwielbia. Niestety – zmarszczył czoło zafrasowany – w mieście nie można dostać prawdziwych konfitur z malin. Albo modyfikowane, albo zawalone cukrem, czy aspartamem... - Urwał i wbił uporczywy wzrok w słoik.
- Proszę je sobie wziąć – zasapałem bliski rozpaczy.
- Naprawdę? - spojrzał na mnie rozpromieniony wdzięcznością. - Moja żona będzie wniebowzięta! Oczywiście zaznaczę jej, że to od pana.
- Nie trzeba... Odprowadzić pana do bramy?
- Pan myśli, że zabłądzę chyba? - chwycił konfitury i wsunął je pod lewe ramię. - Czy chce się pan mnie pozbyć? - mrugnął okiem.
Roześmiałem się mimo wszystko.
- Proszę wpaść kiedyś z żoną – wyrzekłem wbrew wszelkim chęciom i instynktom. - Może znajdą się jakieś kwatery w środku sezonu...
- A jednak! - Wbił cygaro w zęby i naraz zmarszczył brwi. Bacznym, bliskim surowości spojrzeniem zaczął przesuwać po wnętrzu zlewu.
Zdrętwiałem. Nadzieja, że zdołam kiedykolwiek pozbyć się wampira w prochowcu, przepadła. W zlewie tkwił bowiem tłuczek, który umyłem do tłuczenia kotletów. Dla szaleńca pokroju Kolumbo taki tłuczek musiał być już nie tyle poszlaką otwierającą bramy do stu pytań, lecz dowodem podbijającym sądy.
Nawet konfitury poświęciłem nadaremnie...
I wtedy usłyszeliśmy krzyki.
Dochodziły z ulicy. Obaj podeszliśmy do okna. Od bramy biegł ku nam zaaferowany, rosły mężczyzna o brodzie kruczej i rosłej, która czyniłaby respekt na okręcie korsarskim. Poza brodą bardzo już jednak od wizerunku korsarza odbiegał. Im bliżej nas się znajdował, tym odbiegał bardziej. Człowiek w dżinsach, kremowej koszuli, seledynowej marynarce i spłowiałej czapce, którą przeszyto z CPN Płock na REŻYSER E. KALIF, nie mógł być korsarzem.
Ani Tatarem, bo biegł z troską o kwiatostan.
Przeniosłem zaintrygowany wzrok na porucznika Kolumbo i ze zdumieniem odkryłem, że cały stężał, śledząc rybimi oczami bieg nieznajomego.
Rozległo się pukanie do drzwi.
- Proszę! - krzyknąłem z entuzjazmem, coś bowiem mówiło mi, że oto szansa na pozbycie się wampira nadeszła.
Do kuchni wszedł ów mężczyzna korsarskobrody i z miejsca wyrzucił zdyszany:
- Witam pana! Edmund Kalif. Przepraszam za najście, ale... - Urwał, dojrzawszy Kolumbo. - No właśnie... Panie Piotrze – zwrócił się do niego z wyrzutem. - No jak pan może mi to robić! Już drugi raz w tym tygodniu!... Wszyscy się martwią, a hindusi w ogóle zeszli z planu obrażeni. Pan Kołnierz chce dopłaty...
- Pan Kołnierz? - podchwyciłem z bijącym, bardzo bijącym sercem. - To on żyje?
Reżyser Kalif zwrócił do mnie zaskoczoną twarz.
- A dlaczego miałby nie żyć?
- Pan porucznik mówił, że zabito go w nocy, że Srilankijczycy...
- Lankijczycy – poprawił mnie. - No, owszem, zabili. Tyle, że w filmie, który robię. Na ziemi pana Kołnierza. Film. Rozumie pan.
Serce biło mi doprawdy mocno. Cudownie mocno.
- Film – powtórzyłem z nabożeństwem. - Film...
- No film. Kryminalny. Krew na Liściu Miedzianym. Siedemnasty odcinek drugiej serii Kolumbo.
- A zatem – wskazałem ręką na Kolumbo, który nadal stał nieporuszony, ściskając słoik konfitur jak niemowlę – pan porucznik jest...
- ...aktorem, to oczywiste – rozłożył dłonie reżyser. - Nie poznaje pan Piotra Flaka? Przecież jest już gwiazdą w Polsce, na Morawach i w Słowenii. Pierwszą serię emitowano w zeszłym roku. Niestety – chrząknął skrępowany – pan Flak zaczął tak bardzo identyfikować się z postacią porucznika Kolumbo, że... Rozumie pan...
Rozumiałem. Doskonale rozumiałem. Patrzyłem roziskrzonym wzrokiem na Piotra Flaka, który nie był porucznikiem Kolumbo. Był aktorem, który z trudnością odróżniał plan filmu od rzeczywistości. To wspaniale tłumaczyło jego absurdalnie uzasadnianą dociekliwość wobec mojej osoby.
- To nieprawda – zaprotestował aktor, który nagle oprzytomniał i spojrzał po nas z łagodnym wyrzutem. - Nazywam się Kolumbo i jestem porucznikiem policji płockiej. Mam basseta.
- Oczywiście. - Reżyser Kalif poklepał go po ramieniu.
- Ale czy pan Flak nie powinien być jakoś tak, hm... strzeżony w przerwach między ujęciami? - spytałem.
- O czym pan mówi – aktor pokręcił głową z pobłażliwym uśmiechem. - Pan jest podejrzany...
- Chodźmy już, panie Piotrze. - Kalif objął go ramieniem i delikatnie pchnął do wyjścia.
Długo stałem przy oknie i patrzyłem, jak idą do bramy. Dopiero teraz rzucił mi się w oczy stojący za nią biały zaporożec z lat 60., najpewniej należący do ekipy.
A może do porucznika Kolumbo. W końcu otaczał się przedmiotami archaicznymi.
Patrzyłem na niego po raz ostatni. Szedł krokiem nierównym, lecz mimo to sprężystym, przygarbiony, przekrzywiony, jakby serią z ckm-u skoszony; w spłowiałym, biologicznie podbitym prochowcu, który wiele muzeów z marszu wstawiłoby w gabloty...
Być może wraz z zawartością.
Gdzieś w połowie drogi, na wysokości pomordowanych gazanii, Piotr Flak stanął gwałtownie, co omal nie przewróciło reżysera. To było nieprawdopodobne, lecz znów ujrzałem ten salut hitlerowski. Groteski przydawało dziwaczne przechylenie aktora, jakby coś szczególnego ujrzał pod nogami. Kalif usiłował pociągnąć Flaka, ten zaparł się jak posąg, a ja kręciłem głową rozbrojony tym, co widziałem.
Piotr Flak tkwił w osobliwej pozie kilkanaście sekund, po czym opuścił rękę, by zacząć nią z ożywieniem wskazywać na mój dom.
Nieomal wrosłem w parapet. A tymczasem z zaporożca wyskoczyło dwóch operatorów, by podbiec do Kalifa i wesprzeć go w zaciągnięciu aktora do auta.
Co w końcu im się udało. Porucznik Kolumbo ostatecznie się poddał.
A ja ostatecznie zwyciężyłem. Wróciłem do chłodni submarynowej, otworzyłem wieko i odczułem znajomy ziąb na żuchwie. Osobliwe doznanie.
Piękny czerwcowy poranek.
Szczególnie piękny, gdy los daje ci prawo wyboru pomiędzy lodami waniliowymi z Niemiec, a lodami czekoladowymi z Belgii.
Szczególnie piękny, gdy odnosisz podwójne zwycięstwo.
Piotr Flak. Porucznik Kolumbo. Niewiele przegapił. Naprawdę niewiele. Zauważył, że zdjąłem obrączkę. Dostrzegł okruch szkła i samotny gwóźdź. I sok z buraków na klamce.
I te talerze dla dwóch osób.
I ten obmyty tłuczek w zlewie.
Czy coś istotnego przegapił?
No cóż. Skoro już spostrzegł mięso w śmietniku, czy nie powinien był zajrzeć do zamrażarki?
Zamrażarka firmy ThyroidGland była spora; pojemnością nie ustępowała zanadto małym okrętom podwodnym.
Pochylałem się nad zamrażarką i z namysłem przyglądałem temu, co ją wypełniało.
Jakieś 7-8% tej zawartości stanowiły lody. Jak już wspomniałem, jedliśmy dużo lodów. Pozostałą przestrzeń wypełniało mięso. Nie byłem skłonny się do niego dobrać. Nie tylko dlatego, że przy upale w ogóle odrzuca mnie od mięsa.
Jeśli rozbija się czaszkę żony, to przecież nie musi to iść w parze z kanibalizmem.
I nie szło. Będę musiał zrobić obiad, a nade wszystko pozbyć się ciała, nim syn wróci ze szkoły.
Spichlerz nie wydaje się szczególnie bezpiecznym miejscem na pochówek. Muszę znaleźć inny rodzaj grobu.
Agnieszka. Otoczenie domu dżunglą kwiatową było jej zemstą na mnie za przeszklenie domu. Bardzo mnie tym wkurzyła.
Gdy wiosną posadziła dwa tysiące gazanii, jej los został przypieczętowany. Zabiłem ją dziś nad ranem.
Szkoda, że nie będę mógł wrobić w ten mord obywateli Liścia Miedzianego.
Piotr Flak. Sprawił mi dużo radości, gdy uczynił rzeź na kwiatostanie.
Porucznik Kolumbo. Dziwny człowiek. Niby głupi i naiwny.
Niby łagodny i niezdara.
A przecież przegapił tak niewiele. Tak doprawdy niewiele.
Śmiertelnie niebezpieczny człowiek.

Peterowi Falkowi. I Dalbertowi za hetmańskie czuwanie (on wie, co mam na myśli).