JustPaste.it

Mój kraj

Ryczący, prawie pięćdziesięcioletni, facet to jest szczyt infantylizmu. Szczyt, na który się wspiąłem.

Ryczący, prawie pięćdziesięcioletni, facet to jest szczyt infantylizmu. Szczyt, na który się wspiąłem.

 

Nie musiałem wyjeżdżać. Nie byłem ani pod presją ekonomiczną, ani żadną, która kazałaby mi, w opuszczeniu Polski, szukać życiowego ratunku. Miałem pracę, mieszkanie, niezłą furkę.  Tyle, że wiele lat zapieprzałem po kilkanaście godzin dziennie, bo tylko wówczas udawało mi się nadawać pracy sens. Mam takie skrzywienie genetyczne, że nie potrafię niczego odpieprzać. To nie jest żadna moja zasługa. Ten typ tak ma.

No i? No i, paradoksalnie, sens ten utraciłem. Zdałem sobie sprawę, że głową muru nie przebiję. A nawet zrozumiałem Rzymian... Neq Hercules contra plures. Co się prostacko przekłada: “I Hercules dupa kiedy ludu kupa”. A kiedy jeszcze, będąc wśród wron, nie krakałem jak i one, to summa-summarum, nie zdzierżyłem. Nie umiem i nie potrafię robić czegokolwiek  z poczuciem bezsensu i beznadziei. Robić żeby robić. Nie. Nie umiem, nie potrafię i nie chcę.

Wyjeżdżałem pod moim osobistym hasłem: “A pieprzyć to wszystko”! Miałem dość. Tak dalece dość, że zaryzykowałem wszystko. Dosłownie wszystko. Nie dlatego, że musiałem. Dlatego, że nie musiałem... Więcej. Nie wyjechałem tam gdzie mam przyjaciół. Np. do Danii, Niemiec, Włoch, Hiszpanii. Bo najbardziej na świecie cenię sobie niezależność. To jest mój Święty Grall. Bo jakakolwiek zależność zawsze, wcześniej czy później, zniewala. Tak czy innaczej. Na takiej, czy innej płaszczyźnie. Rodzi niewolę. Tka subtelną pajęczynkę zobowiązań. Poddusza, odbiera tlen. Krępuje.

W moim osobistym, subiektywnym rozumieniu, wyjazd nie był niczym innym jak ucieczką z niewoli. Z niewoli do wolności. Ale nic nie jest proste i nic nie jest takim, jakim wydaje się być... Nic.

Na początku nie było łatwo. Ale, zachłyśnięty wolnością, szedłem jak taran. Uczyłem się języka, zmieniałem prace i, już po roku, byłem na tyle niezależny i bezpieczny,że mogłem sprowadzić rodzinę. I tak też się stało.

Ale jednocześnie działo się ze mną coś bardzo dziwnego. Coś, czego się nie spodziewałem i nie rozumiałem. Coś co cichutko acz nieustannie trwa. Jak tepy ból zęba, jak natrętnie powracająca myśl, jak niedająca się wyleczyć opryszczka.

Nie chciałem tego nazwać. Broniłem się. Odpędzałem jak muchę. Aż...

Wróciłem do domu po kolejnej, przepracowanej nocy. Wszyscy jeszcze spali. Po cichutku zrobiłem sobie śniadanko. I...

I zacząłem beczeć jak dziecko. Sto tam, które postawiłem, runęło w jednej chwili. Nie byłem w stanie nic zrobić. Nic. Wezbrana fala tęskonoty wypłynęła ze mnie Niagarą. Nie chciałem, nie umiałem walczyć. Ryczący, prawie pięćdziesięcioletni facet to jest szczyt infantylizmu. Szczyt, na który się wspiąłem. I, co jest dla mnie zupełnie niezrozumiałe, nie wstydziłem się sam siebie. I nadal się nie wstydzę. Niepojęte!

Od tamtego poranka już wiem. Wrócę. Nie mogę nie wrócić. Bo to jest mój Kraj. Moje przekleństwo i mój raj. Miejsce na tej Ziemi, które tak kocham jak i nienawidzę. Gnuśne, przaśne, zakłamane. Jedyne, które kocham.

Moje.