JustPaste.it

To co jest dziś musiało powstać wcześniej.

Przeżyliśmy tak doniosłe czasy jak niewiele pokoleń Polaków i tak szczęśliwe jak chyba żadne z nich

Przeżyliśmy tak doniosłe czasy jak niewiele pokoleń Polaków i tak szczęśliwe jak chyba żadne z nich

 

Większość Polaków urodziła się w kraju zupełnie innym niż żyje dziś. Wypieranie z pamięci nieprzyjemnych wspomnień jest silne i poza naszą kontrolą. Mam wrażenie, że PRL pamiętają nieliczni choć minęło zaledwie niewiele ponad 20 lat. Chociaż nie jestem pewny czy komuna skończyła się z chwilą wejścia w życie ustawy Wilczka 1 stycznia 1989 r. czy w chwili ogłoszenia wyników pierwszych wolnych wyborów 27 października 1991 r. na pewno zaczęła umierać dużo wcześniej. Jednak sposób i kierunek przeprowadzenia koniecznych zmian został ustalony w końcu lat osiemdziesiątych.

Nie mam wątpliwości, ze pierwszym aktem przeobrażenia się PRL-u w RP była zapomniana dziś debata Wałęsa-Miodowicz. Kim jest Wałęsa z grubsza wiadomo. Alfred Miodowicz był szefem jedynego (w PRL-u starano się by wszystko było pojedyncze, wiadomo jeden naród, jedna partia … ups, to nie dokładnie to państwo, no ale zasada mniej więcej była ta sama) związku zawodowego.

Sytuacja w PRL w 1988 r. była fatalna. Nie dość, że państwo było na krawędzi bankructwa to jeszcze obywatele – w zasadzie przymusowi robotnicy, bo taką rolę dla mieszkańców PRL-u przewidywały władze, znowu zaczęli się buntować w jedyny możliwy sposób, czyli przestali wykonywać swój jedyny wówczas obowiązek – przestali pracować. Dziś wydaje się to dziwne, ale tak było. Robotnik miał pracować i nic więcej. Nie miał żadnych innych obowiązków tylko pracować no i jeszcze w młodości spędzić od 2 do 3 lat w wojsku, co przecież także było pracą z tym, że tylko za wikt i opierunek, gdy robotnik otrzymywał za pracę pieniądze o często nieustalonej wartości. Wróćmy do tematu. Robotnicy zbuntowali się i w zasadzie nie było możliwości ich poskromić. Operacja „stan wojenny” tym razem mogła zakończyć się wojną domową (prawdziwą polsko-polską a nie polsko-jaruzelską jak 1981 r.). A na wojnie wiadomo tylko jedno, że nie wiadomo czy się w zdrowiu do domu wróci. Tym bardziej, ze nastroje w wojsku a nawet w milicji były podobne do nastrojów robotniczych i żołnierze z milicjantami też do roboty nie palili się za bardzo.

Pomysł wojny domowej (poważnie rozważany) został na szczęście odrzucony. Władza postanowiła wprowadzić drugi wariant - dogadania się ze społeczeństwem. Łatwo powiedzieć trudno zrobić. Na szczęście istniała żywa pamięć o Solidarności a i sama Solidarność, choć ledwo żywa to do końca ducha nie wyzionęła. Dogadanie się z Solidarnością dla Grupy Trzymającej Władzę nie było takie trudne. Wszak jak wiadomo wielu przywódców było dobrze znanych władzy, jak się okazało po kilku latach, aż za dobrze znanych.

Był jednak wielki problem o którym się dzisiaj zapomniało. Władza mogła się dogadać łatwo z Solidarnością ale miała problem z dogadaniem się z tak zwanym wówczas, terenem. Czym był ten teren? Mimo, ze państwo było scentralizowane to na prowincji było wielu niemal udzielnych książąt, najczęściej szefów Urzędów Spraw Wewnętrznych (to była instytucja łącząca milicję i SB) Kierowali tymi instytucjami ludzie często pamiętający wojnę domową z lat czterdziestych, a wiadomo, że szabli zaprawionej w zwycięstwie łatwo się nie przestraszy.

Sekretarze terenowi mieli wiele zalet ale mieli też wiele wad w tym jedną szczególnie uciążliwą w zaistniałej sytuacji. Ze swoich doświadczeń wiedzieli, że przeciwników, których się pokona można powiesić, utopić w dole kloacznym pod wychodkiem lub po prosty strzelić i zakopać. Nie łatwo było ich przekonać, że porażka w polityce nie oznacza najgorszego, że z tym nie tylko można przeżyć ale i całkiem dobrze żyć.

Do tego miała posłużyć debata.

Kto wpadł na ten pomysł nie wiem, ale spotkała się ona z akceptacją władzy. Właśnie ta debata miała przekonać „teren” że Wałęsa a co za tym idzie cała Solidarność tylko żartowała wypisując na murach „a na wiosnę zamiast liści będą wisieć komuniści”. Miodowicz miał być tylko dekoracją o czym pewnie nie wiedział. Czy Wałęsa znał swoja rolę trudno powiedzieć. Wiedział czy nie wiedział ale spisał się jak mało kiedy a może nawet jak nigdy. Pokazał się jako mąż stanu, rozsądny człowiek, wiedzący o czym mówi i przede wszystkim szanujący Polskę nie jako czyjąś własność ale jako ojczyznę wszystkich Polaków. Polskę, która powinna stać się krajem zachodnim a sekretarze wiedzieli że życie w zachodnich krajach jest lepsze i bezpieczniejsze nawet niż życie sekretarza.

Skąd moja opinia, ze Wałęsa przemawiał do partyjnego betony w terenie? Do niczego innego ta debata nie mogła służyć. Miodowicz mógł przemawiać do swoich zwolenników kiedy tylko chciał. Nie było szansy by posłuchali do przeciwnicy, bo do nich też przemawiał wcześniej i bez rezultatu. Wałęsa, pomimo że Solidarność jak już powiedziałem nie była szczególnie silna w 1988 r., mógł docierać do swoich zwolenników na różne sposoby i docierał. Łatwiej było zdobyć jakieś nielegalne wydawnictwo niż buty na zimę. Została więc tylko jedna możliwość. Wałęsa miał przemówić do swoich przeciwników. Uspokoić ich, skruszyć beton by można było przejść do kolejnego etapu zmian bez ryzyka buntu po stronie partyjnej. W zamian za debatę Wałęsa obiecał gasić bunt po stronie robotniczej, która już wkrótce zmieni nazwę na społeczną.

Pole zostało zaorane i można było myśleć o kolejnym etapie przemian by ludziom żyło się lepiej bo Polska jest najważniejsza itd.