JustPaste.it

"Wszyscy chcą do raju".

Kilka fragmentów najnowszej powieści - o tym, czy w ogóle można, a jeśli tak, to ile kosztuje prowadzenie w Polsce mniej więcej uczciwego biznesu.

Kilka fragmentów najnowszej powieści - o tym, czy w ogóle można, a jeśli tak, to ile kosztuje prowadzenie w Polsce mniej więcej uczciwego biznesu.

 

 

Wybrane  fragmenty

 

Ocean spał, głęboko i rozlegle.

Nie mogło być wątpliwości, że śpi istota ogromna, straszna – w ogromności dobroduszna, w straszności nieograniczona. Istota, której nic nie zagraża, gdyż to ona zagraża wszystkiemu. Dlatego sen oceanu najgłębszy jest z wszystkich snów.

Ogromność wzbierała powoli i niepostrzeżenie, szumna kolorowa przestrzeń unosiła się z pluskającą rozkoszą, by opaść szybko i stromo pędem zapierającym dech. Wszechmocny rytm nieustannych spadków i zjazdów w głębinę, coraz jakby niżej i niżej, coraz szybciej i bardziej stromo, do samego dna. Stąd narasta niepokój pozbawiony rozsądku i woli, nakazujący zerwać się i rozejrzeć po niezmiennie spokojnej powierzchni, by znów powrócić do kojącego bezruchu, do śniącej leniwości.

Sny na oceanach są jak głębia pod nimi, pełne przedziwnych snów. Jaka szkoda, że nikt nie opisał jeszcze snów na oceanach.

− Peter – odezwała się cicho Bee, obserwując kolejnego ptaka nad czarną bramą widnokręgu. – Peter, ty naprawdę zasnąłeś? Już zupełnie wyraźnie widać ląd.

− Zdrzemnąłem się, kochanie. To chyba Mount Cook.

− Powinniśmy coś zrobić, bo niebawem zapadnie ciemność. Wolałabym zdążyć do portu. Mam ochotę na świeżą bułkę i kakao.

− Podaj mi mapę, Bee.

Niezgrabny, kaczkowaty jacht powolutku, oblizując się odkosami, żeglował w kierunku lądu. Nie okazywał zapału w tym żeglowaniu, chociaż nie musiał kłócić się z wiatrem. Wiatr był łagodny, zapewne także senny.

− Chcę wyjść do kokpitu, Bee.

Nie było to całkiem proste. Peter miał bardzo silne ręce, lecz stromy podjazd z mesy do kokpitu, po którym musiał posuwać swój wózek, sprawiał mu wielki kłopot, z którym nie potrafił radzić sobie sam. Ale pracował nad tym. Usuwanie kłopotów było jego ambicją, nawet obsesją.

Bee otworzyła zejściówkę, zaczepiła deskę podjazdu o trapik. Peter mocno chwycił zawieszone w tym celu końcówki lin, Bee popychała jego szerokie plecy. Powoli sunął w górę, aż deska osiągała poziom kokpitu. Dalej sam dawał sobie radę.

Peter był inwalidą bez obojga nóg, uciętych powyżej kolan.

− Powtórz ten namiar, Bee. Odczytaj prędkość i czas.

Znajdowali się na obszarze Wielkiej Rafy Koralowej, Great Barier Reef, w najpiękniejszym miejscu na Ziemi, jak zgodnie twierdzili. Peter nie musiał dodawać, że obszar ten należy również do najmniej bezpiecznych.

Otaczał ich krajobraz, który trudno byłoby odróżnić od filmu w technikolorze. Bee stwierdziła, że to wszystko jest piękne tak bardzo, że aż przestaje się podobać.

− Słuchałeś radia, Peter?

− Tak. Nadal rozległy wyż i niezbyt wysokie ciśnienie. Z pewnością jeszcze długo będzie dobra pogoda.

− To świetnie, Peter. Czy wejdziemy do portu?

Odpowiedział ostrożnie, dobierając słowa.

− Pomyśl, Bee, jak niewiele zostało nam pieniędzy. Muszą wystarczyć, póki nie wrócimy do Brisbane.

− Ja myślę, że znów nas zwolnią z tych wszystkich opłat portowych, tak samo jak w Rockhampton. Po tym artykule o nas w „Morning Cloud”… Tu są bardzo mili ludzie. Zawsze są dla nas tacy dobrzy.

Spojrzał z wyrozumiałą czułością, potem wyciągnął rękę.

− Wzgórze przed nami to bez wątpienia Mount Cook, po prawej Grassy Hill. Obliczyłem, że znosi nas nieco ku północy, czyli dobrze, bo Grassy Hill należy mijać lewą burtą. Tam jest wejście do portu, do Cooktown Harbour.

− A co tam dalej widać?

− Monkhouse Point, część północnego wybrzeża. Dalej, ta czarna wysoka ściana to South Cape Bedford. Mamy do niej koło dziesięciu mil. W locji jest zdjęcie tego wybrzeża, możesz sobie obejrzeć.

− Tam jest jakaś wieża z masztem, na lewo.

− Właśnie za tą wieżą jest port. Na maszt wciąga się sygnały ostrzeżeń sztormowych. Za cyplem zaczyna się farwater z dwoma nabieżnikami. Więc jednak bardzo byś chciała zobaczyć Cooktown?

− Ja się nie upieram, Peter.

− W Rockhampton po prostu nam się udało. Nie możemy liczyć, że wszędzie uda się nam tak samo. Wiesz, co znaczy dla nas czterdzieści dolarów. Poza tym przecież tu jest o wiele piękniej aniżeli w porcie, przy brudnym nabrzeżu.

− Jak uważasz, Peter. Pomyślałam sobie, że przez dwa miesiące nie widzieliśmy ludzi i nie mamy świeżego chleba.

− Mówiliśmy o spędzeniu nocy, Bee. Z portu też musielibyśmy wyjść wcześnie, przed otwarciem sklepów, żeby jeszcze z ranną bryzą osiągnąć Lark Pass i znaleźć się na oceanie. Może chcesz zatrzymać się na dłużej w Cooktown, zwiedzić okolicę?

− Sama nie wiem. Nie chodzi mi o port i zwiedzanie. Zamiast Cooktown chyba bym wolała jeszcze raz zobaczyć Żółwie Wyspy. Może tam byśmy spędzili kilka dni.

− W takim razie musielibyśmy opuścić port bardzo wcześnie. Żółwie Wyspy są na północy, za Cooks Passage. Nie zdążymy przed wieczorem. Pójdziemy rano, zaraz jak wstanie wiatr, po wewnętrznej stronie Bariery aż do Żółwich Wysp, tylko musimy bardzo uważnie żeglować.

− Więc teraz będziemy kotwiczyć?

− Zbliżymy się nieco do Grassy Hill, zmierzymy głębokość, potem rzucimy kotwicę. Oszczędzimy parę manewrów portowych.

− Tak naprawdę, to bardzo jestem śpiąca.

Wyglądała na odrobinę nadąsaną, choć starała się uśmiechać. Peter powiedział prawdę, nie mieli zbyt dużo pieniędzy. Przed dojściem do Brisbane na nic liczyć nie mogli. Bee z nadzieją myślała, że może otrzymają przesyłkę i wymieniała w pamięci ewentualnych nadawców, których nie było wielu. Lecz jednak było kilku, na których liczyła. Wiedziała, że jedynie w większych miastach istnieje możliwość zainteresowania ludzi ich niezwykłą wyprawą, organizowania prelekcji, spotkań, wywiadów prasowych, to zwykle przynosiło skromny dochód. Wystarczało na kontynuowanie podróży, oczywiście z zastrzeżeniem najdalej posuniętej oszczędności.

Oszczędność, zapamiętywanie każdego wydanego centa − to już stawało się z wolna ich drugą naturą.

− Będę sterował, Bee, przygotuj łańcuch kotwiczny.

− Rzucę sama, dobrze?

− Nie, operowanie łańcuchem to trudne zadanie. Potrzeba nie tylko wprawy, siły też. Ja swobodnie przejadę na dziób.

Wózek Petera, zwany półżartem „pedestal”, stanowił rzeczywistą podstawę jego życia na jachcie. Był to odpowiednio przycięty profil z grubej deski, z systemem pasów i pasków, zaopatrzony w maleńkie kółka, które pozwalały na szybkie poruszanie się po pokładzie, celowo pozbawionym przeszkód w rodzaju kabestanów, kipów czy bloków. Osobne pasy bezpieczeństwa zapewniały Peterowi swobodę nawet w złej pogodzie.

− Już czas, Bee, wyluzuj żagle. Głębokość jest odpowiednia.

Niemrawo sunący w zamierającym wietrze jacht zatrzymał się łatwo, jakby z oczekiwaną ulgą. Peter porzucił ster, pośpieszył na dziób. Przygotowanie kotwicy nie zabrało mu wiele czasu. Mocnym zamachem, naprężając ramiona, cisnął ją daleko przed dziób. Plusnęło, łańcuch począł znikać w iskrzącej barwnej wodzie. Bee roześmiała się, gdy spłoszona ryba wychynęła na powierzchnię, kiwając brzydkim łbem. Zapewne była oburzona zakłóceniem sennej mokrej ciszy.

− Dam więcej łańcucha – rzekł Peter. – Tu jest miękki piasek na dnie, kotwica musi leżeć płasko. Nocą nie zapalimy światła na sztagu.

Tak blisko lądu, że czuło się jego piekarniany oddech, nad pasmem żółto połyskujących mielizn, nie było prawdopodobne, by pojawił się w pobliżu jakiś inny jacht czy statek.

Ruchami pełnymi rutyny i przyzwyczajenia zrolowali trzeszczące sucho żagle, sprzątnęli pokład. Za chwilę kolejne wyłupiaste oko spojrzało na nich zza burty. Łypnęło i znikło. Znikając, pozostawiło krąg na wodzie, jak gdyby rosło, rosło.

Morze było jak cup of tea, zielone i z pianką. Starczyło jednak wychylić się i przez chwilę oswajać wzrok z gęstwą połamanych w wodzie promieni, by znaleźć się w innym, prawdziwym świecie oceanu, niechętnie i rzadko obecnym na powierzchni.

Zmierzch zbliżał się szybko, jak zwykle tuż przed wpadnięciem słońca w przepaść nocy. Wzmogła się przejrzystość i koronkowy świetlisty blask gasnącej na falach jasności. Wokół ospale kłoniącego się kadłuba jachtu, wtopionego w kolorową ciszę i kruchość ciepłego lenistwa, poczynał się ruch przedziwnych, zagadkowych stworzeń. Ruch ostrożny, nieufny.

Wiatr zamarł. Najgłośniejszy był teraz skrzyp łańcucha w półkluzie, rzadkie mlaśnięcia chciwej fali pod rufowym nawisem kadłuba. I szelest suchych zwojów lin, ocierających się o kolumnę masztu.

Bee usiadła obok Petera, zanurzyła palce w jego długie, splątane blond włosy. Usta miała gorące, lecz suche.

− Jak ja kocham tę ciszę – wyszeptała. – I morze, Peter. I nasz jacht. I ciebie. Chyba znów jestem szczęśliwa. Naprawdę.

 

 b59833ad23a725dacf6fa49f15e6b230.jpg

(…..)

 

 

− Czego ty jeszcze chcesz ode mnie, Mironie? − pytanie Rity byłoby zapewne oziębłe, nawet aroganckie, gdyby potrafiła. − Wszystko chyba skończyłeś. Wyniosłeś się z domu, jak sobie życzyłam, syna wypędziłeś, chcesz go wpakować do wojska, zupełnie bez sensu. Ze mną się rozliczyłeś, po prawdzie zabroniłeś mi wszelkich rozliczeń. Zrobiłeś to w sposób właściwy sobie, szantażem. O czym ty jeszcze chcesz ze mną rozmawiać?

− O synu − powiedział Miron Kruk  do słuchawki.

− O naszym synu? − to Ritę zastanowiło.− Stało się coś? Zresztą przyjedź, jestem akurat w domu. Mam nadzieję, że nie za bardzo mnie zdenerwujesz.

Napoje stały przygotowane wcześniej, kawa i whisky z lodem. Rita wygodnie usadowiona w plecionym fotelu na tarasie pod czereśnią paliła swego długachnego papierosa, epatując w dodatku równie długachną lufką. Patrzyła tak jakby ironicznie, z dystansu. Starała się o ten dystans.

Nigdy nie zmyliła Mirona. Z łatwością rozpoznawał, co jest wystudiowaną pozą, co naturalnym zachowaniem. Zapewne jednak nabierała swoich co głupszych klientów i przyzwyczaiła się, by nabierać też siebie.

Czy wierzyła, że to zapewnia jej pomyślność?

Miron Kruk zbliżył się krokiem utrudzonego drwala, któremu po ciężkiej dniówce każą wyciąć jeszcze tuzin drzew. Nie łudził się, że nie będą to twarde drzewa.

− Czy Toto ma jakieś kłopoty? − spytała szybko. − Odezwał się do ciebie? Tak?

Zrozumiał, że Rita z trudem trzyma nerwy na wodzy, ale nie znał powodu. Czy coś do niej dotarło? Przez chwilę jakby zapomniał mowy. Stał, nawisając nad nią niby człowiek lodu nad przerażoną lochą, która wpadła w pułapkę, lecz jeszcze wciąż jest groźna.

Choć coraz trudniej w to wierzyć, byli przecież małżeństwem, ludźmi bliskimi sobie, ponad dwadzieścia lat. Nie po raz pierwszy wydało mu się, że są to lata niebyłe, pisane zwykłą kredą na tablicy. Właśnie trwało ścieranie.

− Kłopoty ma bardzo poważne, ale odezwać się do nikogo na razie mu nie pozwalają. Jest aresztowany. Siedzi.

− Aresztowany? Chyba mylisz pojęcia. Zatrzymany, tak?

− Nie, Rito. Decyzję o tymczasowym aresztowaniu wydał sąd rejonowy. Eryk siedzi wraz z kilkunastoma koleżkami.

Lufka z papierosem upadła na posadzkę, rozbiła się. Rita przyłożyła zwinięte pięści do obu kącików półotwartych ust. Z rozszerzonych oczu wyjrzało przerażenie i wściekła niewiara.

− To nie może być prawda − wyszeptała. − Wymyśliłeś to. Chcesz, żebym się załamała, płakała. Do czego ty dążysz? Czego chcesz?

Miron Kruk pomyślał, że ma przed sobą spóźniony niewypał. Nie miał ochoty być doświadczonym saperem.

− Chcę, by dotarła do ciebie prawda o synu. Zbyt długo pozwalałaś sobie na wygodną ślepotę, by teraz ustrzec się od wstrząsu.

Nie należało mówić jej tego, czego nie chciała słyszeć.

Rita zaczęła krzyczeć. Krzyczała długo, piskliwie, zerwała się, zatupała nogami. Wiklinowy fotel przewrócił się, rozlała się kawa na stoliku. W drzwiach ukazała się blada twarz Agaty, służącej. Ukazała się i znikła.

− To wszystko twoja wina! Twoja cholerna wina! Zawsze byłeś bezwzględny dla niego, do wszystkiego chciałeś go zmusić, ja zawsze musiałam go bronić przed tobą. I teraz masz skutki! Masz skutki!

– Skutki tej obrony, Rito.

Nie wykonywał żadnego ruchu, choć miał ochotę. Miał cholerną ochotę. Lecz obserwował i milczał, innego wyjścia nie było.

Zdarzało się, że skakała na niego z pięściami, tłukła jakby po gołej skale. Bronić się przed nią nie mógł, nie umiał siły dozować. Zawsze się bał, że jej użycie może przynieść nieszczęście. Dlatego Erykowi wszystko uchodziło bezkarnie, choć należało sprać go po tyłku we właściwym czasie.

Miron pomyślał, że gdyby był słabszy, uczyniłby to teraz Ricie, sprałby ją po prostu. To by jej dobrze zrobiło.

Ucichła po długiej chwili, znowu siadła, na drugim fotelu, nie podniosła leżącego do góry nogami. Usta jej drżały, nie wiedziała co zrobić z drżącymi dłońmi. Sięgnęła po następnego papierosa.

− Co on zrobił? Co mu wmawiają? Co trzeba zrobić dla niego?

Zamierzał pokazać jej  ten straszny list Marioli, lecz zrezygnował nagle. Odczuł, że to by nie było właściwe. Nie ze względu na Ritę.

− Zbiorowy gwałt na nieletniej dziewczynie, która potem popełniła samobójstwo skacząc z jedenastego piętra w wieżowcu − nie brzmiało to dobrze. − Udział w grupie przestępczej, kradzieże, rozboje, nierząd, zarzutów jest wiele i ja nie znam wszystkich dotyczących konkretnie Eryka. Tobie łatwiej będzie się dowiedzieć, które zarzuty jego dotyczą, które nie. W końcu jesteś adwokatem. Co można zrobić dla niego w tej sytuacji, też pewnie lepiej wiesz. Jak nie, to się dowiesz.

Zdawało się, że nie słyszy, jej ręce dygotały, szukały się wzajemnie, nie trafiały na siebie. Kolejny papieros upadł złamany, pozostałe wysypały się z paczki na wilgotną posadzkę.

− To kłamstwo, nieprawda − krzyczała. − Nieprawda! Ktoś go w te oskarżenia wrobił. Koleżkowie, którzy są winni, on został zatrzymany, bo mieszkał u nich, ty go wyrzuciłeś z domu, to dlatego. Wszystko się wyjaśni, zaraz pójdę do prezesa sądu, znam go bardzo dobrze. Uchyli ten nakaz dla Tota, on jest niewinny, niewinny.

− Idź − powiedział. − Mogę cię zawieźć.

− Nie, pójdę sama, przecież on blisko mieszka, dwie ulice dalej − znów się zerwała, rzuciła papierosa. − Idę. Czekaj. Twoja wina. Boże mój, Boże.

Kopnęła fotel, wrzasnęła, wybiegła.

Mógł już sięgnąć do szklanki z alkoholem, potrzebował tego. Ale kostki lodu rozpłynęły się, rozwodniona lura nie nadawała się do picia. Jednak nie zawahał się, nawet nie pomyślał o tym.

Zmrok nadchodził zbyt szybko, duchota tężała. Niebo było twarde i głuche jak polerowana miska, do której miał ochotę napluć. Wezwał Agatę takim głosem, że wolała posłuchać. Sprzątnęła, przyniosła świeżego lodu. Stał zresztą do niej plecami, twarzą ku ogrodowi.

Śpiesząc się, wypił trzy szklanki whisky i rzeczywiście splunął, lecz tylko między róże. Potem wyjął cygaro. Pomyślał, że właściwie powinien pójść w diabły. Co go zatrzymywało, nie wiedział.

Obawiał się Rity, jej szaleństwa w kreowaniu postawy, jaką jej wyobraźnia nakazywała kreować. Znał ją, dlatego się obawiał. Wiedział, że zna ją lepiej niż ona samą siebie.

− Prezes nie chce mnie przyjąć − powiedziała zdumiona. − Nie ma go w domu, rozumiesz? Jak może go nie być?

Cóż innego mógł wymyślić prezes sądu? Z pewnością wolał o czymś takim rozmawiać w gabinecie z szyldzikiem.

− Dziś już nic nie zrobię. Jutro z rana, z samego rana. Skoro ty nie możesz, to ja coś zrobię. Nie wiem co. O Boże!

Siedziała przygarbiona, jak przytłoczona ciężarem. Wzdychała cicho, siąkała nosem, zaczerpując oddechu.

− Przez całe życie nic dla niego nie zrobiłeś. Tylko jak był zupełnie malutki, tiu–tiu i piu–piu. Potem przestał mieć tatusia. Zostawiałeś go na mojej głowie. W szkole i potem też. Sama musiałam chodzić na wywiadówki, wszystko załatwiać, bo szanowny tatuś był zajęty, miał swoje sprawy. To ja musiałam łagodzić dyrektorkę, kiedy go chciała przenieść do innej szkoły. Ciebie nigdy nic nie interesowało.

Ten jeden raz, gdy podniósł na nią rękę, chciał uderzyć. Syna nie, ośmio czy dziewięciolatek był jak komar, uderzyć znaczyło zabić. Jakoś wykręcił rękę, rozbił tylko szafkę. Przeraził się więcej niż ona. Do dziś pamięta swoje przerażenie. Bo przecież wiedział, że nie wolno mu kierować gniewu przeciw komukolwiek.

Jakie to cholernie wygodne, nie pamiętać niczego niewygodnego! Czy kobiety mają tak wybiórczą i pokrętną pamięć? Wszystkie? Może pamięcią kobiet naprawdę rządzi wyobraźnia.

Zdziwił się oschłością, rdzawym skrzypieniem własnego głosu.

− Kłóciliśmy się o jego wychowanie, gdy jeszcze był w przedszkolu. Później też, raz po raz i wyłącznie o niego. To były główne, jedyne nasze awantury. Uprzedzałem cię tysiące razy, że dzieciak musi być wdrażany w określony reżim, nie wolno pozwalać mu na wszystko.

− Chciałeś stłamsić jego osobowość! Przymuszać go, niszczyć!

Miron Kruk stwierdził nagle, że ma spojrzenie całe w czarnych piegach. Mało co przez te piegi widział.

− Kiedy chciano go przenieść karnie do innej szkoły, odbyła się nasza kłótnia decydująca. Powiedziałem ci wówczas, że jest ostatnia pora na to, by zrobić z niego człowieka, nie rozwydrzonego, samolubnego gnojka, na jakiego wyrósł bez tłamszenia osobowości. Dlatego wtedy skończyło się moje zainteresowanie jego wychowaniem, skończyło się nasze małżeństwo.

− Myślisz, że nie pamiętam? Że jestem głupia?

− Tak myślę − powiedział z gniewem, ostro. − Dokładnie tak myślę. Że nic nie pamiętasz i że jesteś głupia. Chwaliłaś się zawsze, że sama wychowujesz Eryka, że nie potrzebujesz, nie chcesz mojej pomocy, bo ja się do tego nie nadaję.

− Może się nadajesz, co? Może się nadajesz!

Krzyczała tak, że Miron uspokoił się zupełnie, poczuł zmęczenie, bezradność, nudę. Krzyczało na niego dwadzieścia zmarnowanych lat. Dwadzieścia lat, w trakcie których nie udało mu się, nie potrafił stworzyć rodziny. Możliwe, niewykluczone, że zawinił. Możliwe, że się nie nadaje.

− Nie wiem, Rito, czy rację masz, czy nie masz. Brak na to odpowiedzi, bo rzeczywiście nie ja go wychowałem. On raczej sam się wychował, bo ty za całe swoje zadanie uznałaś konieczność ochrony Eryka przede mną. Wypełniałaś to zadanie świetnie. Ale winien wszystkiemu jestem ja. Moje zaniechanie i twoje błędy złożyły się na jedną winę. Wyłącznie moją.

Zapadający tłusty zmierzch sprawiał, że nie mógł dojrzeć wyrazu jej twarzy. Przekonany był, że to właśnie dobrze.

− Nienawidzę cię − szeptała, świstała. − Nigdy w życiu nikt nie wzbudził we mnie takiej nienawiści jak ty.

Miron Kruk  wstał i wyszedł. Nie miał zwyczaju zbyt uparcie walczyć o prawdę, ponieważ od dawna rozumiał, że nie ma bardziej bezkorzystnej i beznadziejnej walki. Na taką walkę prawda nie zasługuje.

 a0328a32839565b8afaac1bd193fc204.jpg

(…..)

 

Marek Kuper zaprosił znajomego na tajną męską kolację w najlepszym lokalu w mieście. Był to dobry znajomy, wypróbowany nie raz, także tajnie. Wypróbowanym pozostawał od wielu lat, choć nie był aż przyjacielem. Tak bliskich sobie ludzi Marek Kuper nie potrafił mieć.

Przyczynę stanowiła zapewne jego niechęć do towarzyskich imprez w swoim własnym domu. Zwykle zaproszenia odwzajemniał właśnie w taki sposób, „na gruncie neutralnym”. Jednostronne wizyty w domach znajomych nie sprzyjały zacieśnianiu stosunków. Zresztą, nie zastanawiał się nad tym.

W lokalach nie bywał skąpy, kto wie, czy nawet nie rozrzutny.

Jedli, pili, podziwiali kobiety w sposób noszący wszelkie cechy odruchowych marzeń, szczerych aż do bólu. Obaj, wzajemnie przed sobą, zgrywali sfrustrowanych knajpiarzy. Bliższy prawdy był jednak ten drugi.

− Myślałem o twojej propozycji − powiedział.

− I co, że myślałeś? – Marek Kuper z pozorną obojętnością łyknął spory haust z oszronionego kieliszka.

− Nie ukrywam, że byłoby to dla mnie wybawienie.

− Wybawienie? Od czego?

− Od plajty − znajomy uśmiechnął się z przyjemnością, mrużąc czujnie powieki. Jemu wódka bardziej smakowała.

− Od jakiej plajty? − z nieufnym osłupieniem zapytał Marek Kuper. − Przecież twoja firma prosperuje dobrze, stale się rozwija. Słyszałem, że masz masę korzystnych zleceń, podobno teraz będziesz układał nawierzchnię na całym miejskim deptaku. To są duże i łatwe pieniądze.

− Nie ma łatwych pieniędzy − znajomy obrócił w dłoni pusty kieliszek, postawił nóżką do góry. − Ktoś chce cię nabrać, Marku. Nie wierz w to, nie pozwól wymyślać sobie od durniów. Tego zlecenia na deptak po prostu nie mogę przyjąć.

− Dlaczego? Jak to, nie możesz?

− Bo nie mam gotówki. Chyba, że dostanę od ciebie. Łatwiutkie pół miliona.

Marek Kuper długo patrzył milcząc. Nie pojmował. Kiedy nie pojmował, zwykł podejrzewać, że robią go w konia.

− Po co ci tyle pieniędzy?

Znajomy się uśmiechnął jak do chorego dziecka.

 

− Kostka brukowa, kształtki granitowe, żwirek, podsypka. Paliwo do maszyn, samochodów. Wadium w gminie. Zaległy podatek plus odsetki. Tygodniówka dla ludzi. Parę skrzynek wódki. Muszę to mieć szybko, albo zwijam interes i jestem plajtantem. Nie mam innego wyjścia.

− Ja tego nie rozumiem! Przecież działasz, zarabiasz pieniądze. Jak może ci brakować na otwarcie zlecenia?

− To jasne, kolego, czyste jak wojskowa onuca po marszu. Mam wykonane  i odebrane roboty za ponad milion złotych, tyle że nie zapłacone. I wcale nie zanosi się na to, bym dostał jakiś grosz w najbliższym czasie. Skarbowego nie interesuje, że ktoś mi jest coś winien. Dług to papier, który możesz powiesić w klozecie. Długiem nie zapłacę ani materiałów, ani ludziom pensji, ani podatku, niczego. Potrzebuję gotówki.

− Chcesz jej ode mnie? Oszalałeś, Rysiu. Gdybym dał ci pieniądze i wszedł do ciebie jako wspólnik, też miałbym papier zamiast pieniędzy. Co będzie, jak tych długów nie ściągniesz? Sam twierdzisz, że nie zanosi się na to.

− Nim kolejny raz upomnę się o nie, skarbowy puści mnie z torbami. Proces o zapłatę należności trwa przeciętnie trzy lata. Nierzadko pięć lub sześć. Postępowanie egzekucyjne jeszcze dłużej, praktycznie bez końca. Lepiej zawczasu dać spokój albo zrobić kogoś tak samo w bambuko.

− Kretyńska historia − powiedział Marek Kuper. − Mówisz, że masz pieniądze, i nie masz pieniędzy. Jak to w ogóle możliwe?

− Wyście nigdy nie byli w takiej sytuacji?

− Nigdy.

− No to albo macie choleryczne szczęście, albo ten cały Kruk jest cudotwórcą.  Czy wiesz choć w przybliżeniu, jaka jest teraz sytuacja przedsiębiorstw, szczególnie budowlanych?

− Cały czas się z tym stykam! − z pretensją rzekł Marek Kuper.

− Gówno się stykasz! Przecież wiem, co robiłeś u Kruka. Wcale nie miałeś do czynienia z finansami i podatkami. U Kruka zresztą jest inny interes, na czym innym polega. Kontrahentami są firmy i urzędy, przeważnie państwowe. Ja robię zlecenia przede wszystkim dla ludzi, żywcem ich ze skóry obdzieram, bo mnie też obdzierają. Koszta są co roku wyższe, stopniowo nikt im rady nie daje.

− No wiem. Sam ZUS to 50% płacy. Wszędzie tak jest.

− Powiedzmy, że mam robotę za równe tysiąc złotych. Z wszystkimi kosztami materiałowymi, płacami i tak dalej. Nawet z moim zyskiem. Tysiąc złotych netto. Ale fakturę wystawiam na dwa tysiące i to z dużym hakiem. Ponad sto procent wartości zlecenia! To jest obłęd.

 

Marek Kuper począł się domyślać, że jego plany spełzły na niczym. Złość go poczęła ogarniać, złość na tego znajomka.

− Ludzie szukają lewych wykonawców na wszelkie możliwe roboty, które kiedyś ja wykonywałem, z których żyłem. Bo mało kogo stać na zlecenie dla firmy. Budowlana ulga to dwadzieścia tysięcy rozłożone na kilka długich lat. Czysta komedia, jeśli ktoś stawia dom czy remont robi porządny. Ulga starcza na ogrodzenie terenu i nakarmienie psa. Ratlerka!

− Ty chyba za dużo wypiłeś, Rysiu.

− Przeciwnie, Marku, za mało. My wszyscy za mało pijemy. Powiedz, kurwa, jak tworzyć ten kapitalizm? Zarabiać nie można, kraść nie wolno. To co robić?

Marek Kuper skończył posiłek, w głowie mu wierzby szumiały. Przestał zwracać uwagę na to, co działo się w lokalu. Wypił już dwa kieliszki i sądził, że o dwa za dużo.

Umyślił sobie zostać wspólnikiem tego Rysia, lecz nie na zasadzie wykupu udziałów, na to niestety nie było go stać. Zamierzał być prokurentem. Prokurent ważna figura, każdy się z nim liczy. Korzystając ze swych kontaktów mógłby załatwiać intratne zlecenia, na których spodziewał się dobrze zarobić, odkuć się w szybkim tempie. Wyobrażał sobie, że firmy budowlane mają się całkiem nieźle, nie miał pojęcia o ich kłopotach.

− Durnie gadają, że hossa budowlana, dużo się u nas buduje. To może prawda, tylko zobacz, kto buduje, kto zleca budowy. Kapitał zagraniczny, spółki joint–venture, które pracują po sześć, po osiem lat bez podatków. Są wypadki, że skarb państwa całą budowę im refunduje. Każ przynieść jeszcze wódki.

Marek Kuper przestraszył się, że będzie musiał pijanego holować do domu. Znajomy energicznie skinął na kelnera. Jak większość budowlańców, był znamienitym pijakiem.

− Weź szarego obywatela, który chciałby sobie zbudować dom. Ten dom wart jest, powiedzmy, sto tysięcy. Czy wiesz, ile zapłaci?

Marek Kuper zrobił dziwną minę, zupełnie go to nie obchodziło.

− Za sto tysięcy wart dom ja wystawiam fakturę na dwieście pięćdziesiąt. On bierze kredytu dwieście pięćdziesiąt i spłaca prawie czterysta tysięcy. Dwadzieścia może odpisać, podatku zapłaci sto. Pięć razy więcej, niż chałupa warta. Czy myślisz, że ten szary to idiota? Liczyć nie potrafi? Nie ma gotówki, to nie buduje.

Po raz któryś sam sobie nalał, sam wypił. Marek Kuper nie rozumiał, ile w tym było lekceważenia dla jego świetnej osoby.

− Mówią, że kraj, ojczyzna, mordy sobie tym wycierają. Na każde gówno mają odpowiedź, że to stare, jeszcze przez komunę wysrane. A oni co? Tylko żrą, nie srają? Czy można żreć i nie srać?

− Uspokój się, Rysiu, po co ludzie mają słyszeć.

− Po co? Żeby wiedzieli, jak jeszcze nie wiedzą. Wiesz, co to jest ojczyzna, wiesz? Zbiorowy obowiązek, tak? A prawa? Gdzie są nasze prawa? W dupie są nasze prawa, w dupie u polityków. Ojczyzna, panie Marku, to zwyczajna umowa, pieprzona społeczna umowa. Każda umowa powinna być obustronna, nie? Powiedz, czy nasza jest obustronna?

− Ciszej, Rysiu.

− Naskocz mi, cholera. Jest wolność słowa? Jest. Innej wolności nie ma. Wolno nam krzyczeć i wypinać się na innych. Tyle wolno. Bo istnieje egzekucja obowiązków obywatelskich, żeby brać za wszarz, zgnoić, splajtować. Egzekucji  praw obywatelskich nie ma. Po co? Po cholerę egzekucja takich praw? Na tym niewiele można zarobić.

Zatoczył ręką łuk, przewrócił kieliszek, na szczęście pusty. Nie zwracał uwagi na nic nie pojmujące spojrzenie Marka Kupera. Odbiło mu się rozgłośnie.

− Umowa jest nierównoprawna, kapujesz? Nie bój się, liznąłem trochę nauki, choć miałem do szkoły pod górkę. Nauczycieli też nie miałem za dobrych. Bali się, sukinsyny. O moich obowiązkach wbili mi w łeb aż za dużo, ale o prawach nic. Bali się uczyć o prawach.

Bulgotliwy hałas w lokalu gwarantował Markowi Kuperowi, że nikt ich słyszeć nie może. Zresztą, czy ktoś by chciał? Pijak, jeśli nie rozrabia, nikogo nie obchodzi, najwyżej zawstydza. Znajomek umilkł, oparł głowę na rękach, jak człowiek okropnie zmartwiony. Później, po następnej kolejce, wrogo popatrzył przekrwionymi oczami. Jemu wierzby nie szumiały. Płakały.

− To jak, przyjacielu Marku, masz te łatwe pół miliona?

− Nie mam − powiedział Marek Kuper.

Poczuł się bliski zawału, gdyż niedawno miał.

− Ja bym ci załatwiał zlecenia − odezwał się niepewnie, zdając sobie sprawę, że te słowa nic nie mogą znaczyć. Od dłuższej chwili kombinował, jakby tu elegancko zakończyć spotkanie.

− Zleceń, przyjacielu, więcej mam, niż pijany diabeł zardzewiałych gwoździ. Sęk w tym, że nie mam ich za co wykonywać. Nikt mi z góry pieniędzy nie da. Naiwni krótko żyją, choć pięknie. Masz przynajmniej ze dwie stówki?

− Też nie.

Znajomek zakrztusił się, rozkaszlał. Popatrzył zaskoczony, przez kropliste łzy. Nadzwyczaj trzeźwo popatrzył. W jego oczach rozpacz mieszała się z pogardą.

A na rachunek tutaj masz, czy ci pożyczyć?

 4c515ba150b03442a1d8dd255c5c76b9.jpg

(….)

 

– Bardzo się cieszę – wołał pan Pokręcki, jakkolwiek by go nazywać, lobbysta, działacz gospodarczy, może też inaczej. Starał się potrząsać dłonią Mirona Kruka, lecz to nie mogło mu się udać z naturalnych powodów. Nie, żeby Miron odmówił podania, rzecz w tym, iż ratler nie jest w stanie poruszyć dłonią goryla. Stało się to, co się stać musiało, pan Pokręcki zawisł na tej dłoni.

W istocie przypominał ratlera. Głośny był, ruchliwy, szczekająco serdeczny, tak serdeczny, że Miron od razu nabrał określonych podejrzeń. Zdołał się przekonać, że hałaśliwość nie świadczy o szybszej przemianie materii, zwykle ma coś kamuflować.

– Cieszę się, że zechciał pan przyjąć moje zaproszenie – wołał pan Pokręcki.

– Przyjąć zaproszenie to żadna sztuka. Sztuka na tym polega, by przyjąć i nic na tym nie stracić.

Gospodarz miał chyba ochotę kulać się ze śmiechu. Co najmniej wskoczyć na kanapę. Porozciągane gumowe gęby asystujących mu dżentelmenów także imitowały wesołość. Miron Kruk patrzył spode łba.

Spotkali się po raz pierwszy. Poprzedni kontakt umożliwił prezes Stronnictwa Patriotycznego, pan Gnat, w zamian za, niech tam, drobne udziały. Obecnie zainteresowanym nie był Miron Kruk. Zresztą pan prezes pośredniczył i teraz.

Pomijając ratlerkowatość, pan Pokręcki robił wrażenie. Willa na działce lekko licząc półtora, może dwa hektary, ażurowe ogrodzenie, szczenięcy do kolan żywopłot, równie wyrostkowate drzewka tworzące długą alejkę do podjazdu z fontanną. Budynek niewysoki, rozległy za to, przestrzenny, w stylu cygańskie rokoko splecione z hacjendą Leoncja, zdolny powalić każdego, bez względu na gust. Od razu było wiadome, że tu milion – jak splunąć. Bakarat czy poker w zielonym gabinecie zaczynały się od punktu na poziomie czterech zer. Miron Kruk zrozumiał, że dostał się do całkiem nie swojej bajki, tylko nie wiedział, dlaczego.

Jeden z gumowych asystentów, których widocznie przedstawiać albo nie było potrzeby, albo nie należało, wskazał gestem obu rąk rozległy barek na kółkach. Było to ucieleśnienie najgorszych snów kipera.

– Koniak, proszę pana? Może cherry? Kropelkę?

– Whisky – powiedział Miron Kruk.– Butelkę.

Bez ceremonii przepatrzył dolną półkę barku, wziął old scotcha, szklankę. Tak samo swobodnie siadł na kanapie, odgryzł nakrętkę i wyparskał na dywan. Obecni nie zdołali się poruszyć, gdy przytykał do ust pełną szklankę, zresztą widok ubywającego z niej płynu kompletnie ich sparaliżował. Pan Pokręcki zaczął klaskać w rączki.

– Na rany Zbawiciela – wołał – pierwszy raz w życiu widzę coś takiego. Tyle whisky na raz! To się w żadnej głowie nie mieści.

– Słusznie, panie Pokręcki. To ma się mieścić w pęcherzu.

Nieśpiesznie powtórzył zabieg, po czym odstawił szklankę i butelkę. Gospodarz wydawał się w najwyższym stopniu zafascynowanym, podobnie jak jego famulusy. Nie wiadomo ilu opłacał, Miron doliczył się pięciu, może nawet sześciu, rozstawionych po kątach wielkiego salonu. Chowali się za meblami, palmami, tylko dwóch trzymało się w pobliżu. Do ruchliwej gadatliwości pryncypała najwyraźniej przywykli.

Miron Kruk starał się nie zwracać na tę gadatliwość uwagi. Rozumiał, że musi być jakiś okres wstępny, porcja idiotycznych tematów, o których wszystko jedno co się mówi, byle się mówiło. Jak zwykle, okazywał cierpliwość, choć tym razem przychodziła mu trudniej. Do takich typków życie go nie przyzwyczaiło.

Prócz cierpliwości wskazana była ostrożność. Niedźwiedź obskakiwany przez psa powinien się domyślać, że ma sprawę nie z psem, lecz z myśliwym. Czy obskakuje go brytan, czy ratlerek, to już obojętne. Fakt, psie szczekanie trochę misia złości, ale nie zanadto, gdyż brak mu wyobraźni.

Miron Kruk lubił się zabawiać takimi myślami. Trajkotanie pana Pokręckiego też go zabawiało. Zastanawiał się nad sztuką wypowiadania tak wielu zbędnych słów na zbędne tematy. Nigdy nie był w tym dobry.

– Pana firma doskonale sobie radzi z wszystkimi problemami, podziwiamy pana osiągnięcia. Z przyjemnością pomogliśmy panu w sprawie eksportu złomu, ponieważ zawsze warto pomagać tym, którzy dobrze sobie radzą, nie warto zaś tym, którzy nie potrafią dbać o swoje sprawy – i tak dalej, ble ble. Pan Pokręcki kręcił się, wiercił na fotelu z antylopiej skóry, czego nie omieszkał zaznaczyć. Miron miał ochotę zapytać, dlaczego nie ze skóry lwa albo słonia, byłoby ciekawiej. Zresztą tak samo by uwierzył w lwa jak w tę antylopę. Wytrąbił kolejną szklankę whisky.

– Jezu – powiedział pan Pokręcki – ja przecież muszę porozmawiać z panem naprawdę poważnie. Od tego wiele zależy. Niech pan już nie pije.

– Lubię dobrą whisky – zamruczał Miron Kruk.

– Jezu, dam panu cały karton, przecież nie żałuję, ale ja naprawdę muszę pogadać o ważnych sprawach. Tyle na raz wypić, Jezu!

– Przecież to ja piję, nie pan. Mnie to nie szkodzi, panu nie powinno.

Tak jeszcze się podroczyli. Kiepski sarkazm okazywany przez Mirona Kruka wcale się nie odróżniał od dobrego humoru gospodarza, ściślej nie był odróżniany. Ten drobny fakt sprawiał, że spotkanie upływało w niczym nie zmąconej atmosferze. Miron potrafił to docenić.

Rozglądał się leniwie po wyszukanych szczegółach wystroju tego salonu, nie bez pewnego podziwu. Z całkowitą pewnością nie umiałby wymyślić niczego w takim stylu, nawet trochę podobnego. Zdecydował, że to wszystko naprawdę jest z innej bajki i na inny temat.

– Potrzebujemy z pana strony drobnego rewanżu – oznajmił wreszcie pan Pokręcki z drobnym marsem na intelektualnym czole. Wobec tego czoła łeb Mirona Kruka należeć musiał, wszystko jedno, do mamuta albo do goryla.

– Czyli zapłata za przysługę nie była dostateczna?

Pan Pokręcki uśmiał się, choć nie wiadomo z jakiego powodu. Udowodnił już, że bez powodu także może się śmiać. Czyli śmiech nie miał znaczenia.

– W interesach, proszę pana, ważniejsza jest wzajemna wymiana przysług, nie pieniądze. One są, jakby to rzec, po drodze. Prawdziwą wartość mają przysługi. Coś za coś. Na tym opierają się interesy, nie na pieniądzach.

– Chciał pan rzec, duże interesy.

– Ochocho, proszę pana, oczywiście, że duże interesy. Czy warto zajmować się małymi? Małe interesy są dla małych ludzi, tego o panu nie można powiedzieć.

Miał to być dowcip zapewne odniesiony do postury i wagi Mirona Kruka. Cóż, nie mógł zaprzeczyć przy dwumetrowym wzroście i wadze trzech worków kartofli. Mąki też, bez różnicy. Ale w podśmiewkach pana Pokręckiego nie musiał brać udziału.

– Więc, chi–chi, chodzi o to, że pan mniej więcej regularnie, dwa trzy razy na tydzień wyprawia kilka wagonów złomu do Austrii, prawda? Celnicy sami przyjeżdżają do pana, plombują te wagony, chi–chi, zgadza się?

Miron Kruk nie musiał słyszeć nic ponadto.

– Przysługa polega na tym, aby zatrudnił pan u siebie kilku ludzi, którzy będą te wagony odprawiali, to znaczy pilnowali załadunku i tak dalej. Tylko tyle, proszę pana, nic więcej nie musi pan wiedzieć, nic więcej robić. Przysługa za przysługę.

– Nie – powiedział spokojnie Miron Kruk.

– Proszę pana, ja wiem, pan Gnat mnie uprzedził, że pan nie chce mieszać się do żadnych niejasnych spraw, rozumiem to i szanuję, ale właśnie dlatego wolę o tym nic nie mówić, żeby pan był czysty, nic nie wiedział. W razie czego ryzyko jest nasze, od początku do końca. Ani pan, ani żaden z pana ludzi nie zostanie wmieszany. Ja to muszę mieć załatwione, proszę pana, lepszej okazji nigdzie nie znajdę.

Miron Kruk ponuro przyglądał się działaczowi gospodarczemu, lobbyście, panu Pokręckiemu, którego słowa spływały po nim jak woda po psie. Nalał sobie jeszcze jedną szklankę whisky. Miał powód, by nawet się upić, choć było to niemożliwe.

Rozumiał, że kończy się jego odosobnienie, długo nie będzie czekał, wyciągną go z bożego zapiecka. Oczywiście Pokręcki z tym żałosnym numerem to gówniarz, nie warto się przejmować, ale jego miejsce szybko zajmą inni. Tych innych trudniej będzie spławić, kto wie, czy w ogóle się da. Zacznie się podobnie – czysto, bez ryzyka – co stanowi obietnicę dla frajerów niezdolnych pojąć o co chodzi. Bo zawsze taki jest początek, wszystkie winne sprawy niewinnie się zaczynają, nie trzeba mu tłumaczyć.

– Powtarzam, panie Pokręcki, nie.

Miron Kruk wolał uchodzić za naiwnego, który nie zna życia i nie ma wyobraźni, może też rozumu, by wiedzieć, czym się za nie płaci. Wybieg był taki sobie, często się nie sprawdzał. Z premedytacją wybrał dziedzinę działalności, która nie przeszkadzała nikomu w stopniu przesadnym, wyburzenia nawet w opinii fachowców szacunkiem się nie cieszyły. Nie była to żyła złota, zaledwie sposób na życie. I właśnie tak być miało, tak właśnie miało pozostać.

– Ja chcę tak niewiele, proszę pana, to tylko mała przysługa, przecież to ja załatwiłem panu zgodę w ministerstwie na eksport złomu, jak pan chciał.

– Prosiłem o przysługę, pan mi ją wyświadczył na określonych warunkach, nie ma  czego wspominać. Gdyby interesy polegały na wyłożonych przez pana zasadach, nikt by nigdy nikomu nie wyświadczył przysługi, nikt by jej też od nikogo nie przyjął. To proste, panie Pokręcki, skoro już mam tłumaczyć. W żadnym interesie, ani w dużym ani małym, nie działa się w ciemno, nie akceptuje się zobowiązań, o których nic nie wiadomo prócz tego, że trzeba je będzie spełnić.

I gniewnie sam o sobie pomyślał, że zrobił się nagle gadatliwy podobnie jak gospodarz. Nie uważał za stosowne wyjaśniać, że pojmuje jego rolę naganiacza pod cudze chorągiewki, również to, że fałszywie przedstawiając swoje zasługi, zamierza dyskontować cudze, na rachunek jeszcze kogoś innego, dla kogo także jest wyłącznie naganiaczem. Miron Kruk nie był drobnym zajączkiem ani nawet wilkiem wganianym do ostępu, był co najmniej odyńcem, którego należy tropić osobno, z należytą uwagą, wysiłkiem i kosztem. Niewczesny zapaleniec powinien się cieszyć, gdy cało wyjdzie ze spotkania z odyńcem. Chyba, że nie wie w głupocie swej, z kim sprawa.

– Tak mi na tym zależy, proszę pana, to by mogło pójść na poczet przyszłych naszych układów, pan się orientuje, że mogę być pomocny w wielu trudnych sprawach, więc może by jednak.

– Panie Pokręcki. Whisky ma pan dobrą, słowa krytyki nie powiem. W ilości też zadowalającej. Ale pana próby wciągnięcia mnie do gównianej sprawy przemytu czort wie jakich maneli, nie mogą się udać. Nie chcę robić sobie z pana wroga, bo wrogów mam wystarczająco wielu, chcę panu uświadomić, że takie marne sztuczki nie pasują do mnie. Po prostu nie zajmuję się czymś, co się może opłaca szczeniakowi w biznesie i to jedynie na starcie. Obawiam się więc, że na próżno mnie pan zaprosił.

Gospodarz słuchał z uwagą, spoważniały już dziwnie.

– Proszę pana – rzekł cicho – ja obiecałem komuś, że to załatwię, bo to jest naprawdę drobna sprawa, którą przecież mógłbym rozwiązać całkiem inaczej.

– Nie – zaprzeczył Miron Kruk.– Nie mógłby pan.

– Ktoś od pana dałby się na pewno namówić, wszędzie pełno jest ludzi, którzy dają się namówić, jak zobaczą plik forsy. Ale ja myślałem, że lepiej pogadać z panem, bo to mniej podpada, zdawało mi się, że mamy dobre układy z sobą.

– My w ogóle nie mamy z sobą układów, panie Pokręcki.

 9c1683c5c5b6ca52bb7135b33255ebe5.jpg

(….)

 

Było ponure, choć nie deszczowe popołudnie. Brudne niebo wciągnęło na łeb czarny kaptur, jakby samo przed sobą chciało się ochronić. Na murku przed pawilonem firmy „Miron Kruk i Spółka” siedział kopcąc papierosa pan prezes Krętkowski. Siedział zwyczajnie i nawet majtał nogą, zupełnie nie jak prezes, tylko jak ulicznik.

Spojrzawszy w jego bezczelne, pewne siebie oczy Miron Kruk domyślił się, że czeka go coś przykrego, może nawet trudnego.

Istniały ważne powody, dla których nie mógł tego uniknąć.

Iwonka jak zwykle ostatnia wybierała się do domu. Zrobiła jeszcze kawy, podała lodu. Miron Kruk zamknął za nią drzwi. Wracając do gabinetu miał minę niedbałą, po prawdzie roztargnioną.

– Dobrze – powiedział pan Krętkowski. – Jesteśmy sami? Naszej rozmowy nikt nie powinien słyszeć.

Okazywał chyba zbytnią swobodę, nawet nonszalancję, do czego właściwie nie miał podstaw. Miron Kruk zastanowił się nad tym, czemu brak tych podstaw pan Krętkowski lekceważy. I czy okazać mu uprzejmości na tyle, by rozmowa w ogóle się odbyła. W dziwny sposób Krętkowski kojarzył mu się z Pokręckim.

– Jest pan posłańcem, jak sądzę – rzekł specjalnie złośliwie.– Wysokiej rangi wprawdzie, jednak posłańcem.

– Można by tak powiedzieć – pan Krętkowski odrobinę spokorniał. – W każdym razie nie występuję tylko we własnym imieniu.

– Czy w ogóle się zdarza – Miron Kruk spokojnie, powolnie zapalał cygaro – że występuje pan we własnym imieniu?

– Pan mnie chce obrazić?

– Nie. Chcę rozwiać pańskie złudzenia, panie Krętkowski.

– Jakie złudzenia? Pan znów chce tę rozmowę prowadzić po swojemu!

Miron Kruk zaciągnął się, z satysfakcją wydmuchał dym wprost na wiceprezesa.

− Ja wcale jej nie chcę prowadzić, nie mam sprawy do pana. Ale jestem wam coś winien za tyle pieniędzy, raczej za brak kłopotów przy ich uzyskaniu. Wracając do złudzeń, musi pan uświadomić sobie pewną istotną sprawę. Reprezentując kogoś innego, rozmawia pan z człowiekiem, który reprezentuje samego siebie. To różnica, panie Krętkowski, w poziomie i w pionie. Poziomu nie chce mi się wyjaśniać, pion to po prostu cena. Czy pan zna się na cenach?

Z prawdziwą przyjemnością obserwował burzową, oklustyczną mimikę prezesa, który zapewne nie umiał pochwycić tego stylu rozmowy. Miron Kruk tak jakby się bawił, choć nie była to przecież zabawa. Nie po raz pierwszy zasiadał do gry, w której stawka była nieznana. Po prostu ustalał zasady, jak zwykle przed rozdaniem. Zasady musiały być takie, by mógł się w każdej chwili wycofać.

– Chciałbym, żebyśmy rozmawiali bez zbędnych nieporozumień, panie Kruk. Po co mamy obrażać się wzajemnie? Apeluję o to.

– Dobra, spróbujmy od razu praktycznie. Cóż pana sprowadza tu po raz drugi? Tamta sprawa została zakończona, chyba się nie mylę.

– Nie. Żadnej sprawy nie było. Nie wiem, o czym pan mówi.

– Doskonale. Więc proszę o wyjaśnienia.

Pan Krętkowski palił papierosy, które przystałyby sierżantowi jankeskiej armii, Pleyersy. Mocne, duszące papierosy. Mogły świadczyć o życiu wypełnionym emocjami i stresami w podobnym stylu. 

Zaciągnął się głęboko, w dziecinny sposób wydymając policzki, czym zdradzał, że są niestarannie wygolone.

– Pan jest właścicielem terenu wykupionego od kopalni, w samym centrum miasta, ponad czterdzieści hektarów.

– Tak, to się zgadza.

– Teren przeznaczony do zabudowy przemysłowo handlowej oraz rekreacyjnej. Planowane jest przecięcie go w najbliższym czasie linią drogowej trasy średnicowej i autostrady, co wiąże się z wykupem sporej części działek przez gminę, właściwie przez skarb państwa.

– I to się zgadza, panie Krętkowski.

– Biorąc logicznie, zechce pan sprzedać wszystko, kiedy będzie możliwe osiągnięcie maksymalnej ceny.

– Biorąc logicznie, tak.

Miron Kruk powolutku, małymi haustami chłeptał whisky, delektował się tym. Słuchał na razie bez szczególnego skupienia, ponieważ pan Krętkowski oczyszczał przedpole, gotując się do ataku. Jeszcze nie było wiadome, czy z okopów wyjdzie łańcuszek piechoty, czy też uderzą czołgi.

Podobały mu się te porównania. Ostatnio z dużym zajęciem czytał wspomnienia wojenne słynnego Guderiana, też mu się podobały. Myśl, że Krętkowski zamierza kupić od niego kawałek terenu, podobała się mniej. Całkiem w nią nie wierzył.

− Jeśli mam dobre wiadomości, teren kosztował pana niespełna pięć złotych za metr. Według mojej wiedzy, skarb państwa płaci przeciętnie po trzydzieści parę, nawet do czterdziestu złotych za metr. W obrocie rynkowym nie jest wykluczone osiągnięcie sześćdziesięciu złotych za metr.

− To zwykły bełkot, panie Krętkowski, nic więcej.

− Czy w tych informacjach cokolwiek się nie zgadza?

− Po prostu nie mają znaczenia. Stwierdził pan bardzo słusznie, że czekam na zwyżkę ceny. To jeszcze nie nastąpiło.

– Przepraszam, panie Kruk, to rzeczywiście nieważne  – Krętkowski zmarszczył się, wyprowadzając to, co u Guderiana nazywało się „zwiad bojem”. – Przypuśćmy, że już teraz ktoś zaoferuje maksymalną cenę. Cóż by pan powiedział?

– Za cały teren? Czyżby?

Krętkowski uśmiechając się położył na blacie stołu skórzaną cienką teczkę. Wyjął z niej mapę katastralną niezbyt wielkiego formatu, rozłożył. Miron Kruk popatrzył z większym zainteresowaniem.

Siedział o dwa krzesła dalej.

– Interesuje nas, powiedzmy, jedna trzecia terenu, niecałe piętnaście hektarów – pokazał palcem – stąd dotąd. Dwadzieścia trzy działki. Proszę powiedzieć, jaka jest pańska cena, panie Kruk. 

Miron Kruk zastanawiał się. Nie nad ceną. Zastanawiał się nad tym, dlaczego rozmowa powinna być tajna, czemuż to lepiej, by nikt jej nie słyszał. Zwykłej handlowej rozmowy?

Bardzo poważnie spojrzał na prezesa. Ocenił jego skupienie, wędrujące oczka. Tak, wysokiej rangi, lecz to tylko posłaniec. Rangą przejmować się nie należy. Ranga wcale nie świadczy, że go aż tak szanują. Raczej chodzi o psychologię.

– Czy na pewno ma jakiekolwiek znaczenie to, co mogę uzyskać za ten teren? Nie jest  ważniejsze to, co wy mi zamierzacie dać?

Zaskoczenie było kompletne, bez wątpienia czytelne. Krętkowski pomilczał, zbierał się w sobie. Potem wyprowadził piechotę razem z czołgami. I jeszcze walnął artylerią.

– Chcemy dać panu syna, panie Kruk.

Przesłyszał się. Coś takiego nie mogło zostać powiedziane.

– Niech pan powtórzy.

– Syna, panie Kruk – dobitnie rzekł Krętkowski. – Właśnie tak, chcemy dać panu syna. Zostanie wyłączony ze sprawy, potem akta znikną. Może wyjść w każdym terminie, który uzna pan za stosowny. Oczywiście, byłoby wskazane, aby wyjechał stąd na dłużej. Nie powinien być widywany. To chyba zrozumiałe.

Miron Kruk milczał, siedział nieruchomo. Zaciśnięte zęby, węźlaste mięśnie szczęk pozwalały domyślać się reakcji. Spojrzenie miał puste, bez wyrazu. Cygaro tliło się w popielnicy. Nie gasło, było dobrej marki.

– Wiem, że pan jest zaskoczony. Ale to propozycja absolutnie poważna. Nikt o niej nie może wiedzieć pod żadnym pozorem. Chyba pan rozumie. Niechaj myślą, że syn dalej siedzi, potem zapomną. Tymczasem pan go może urządzić w zupełnie innym miejscu. Według mnie, nie chcemy za to wiele. Piętnaście hektarów to cena więcej niż maksymalna. Pan się zastanawia?

Miron Kruk dolał sobie whisky i począł chciwie zwilżać wyschnięte nagle gardło. Wszelkich Guderianów zapomniał, niemieckich i ruskich.

W głosie Krętkowskiego brzmiało wyraźne zdumienie, jakby naprawdę szczere, brwi powędrowały w górę odrobinę za wysoko. Wzrok natknął się nagle na coś, co go przeraziło. Nie potrafił rozszyfrować wyrazu tej grubej pogańskiej twarzy. Chwilami zdawało mu się, że rozmawia z koniem. Na miejscu tego konia każdy by się ucieszył, każdy by się zgodził na taką propozycję. Syn w zamian za spłacheć terenu!

Miron Kruk milczał.

Zapewne, bardzo był zaskoczony. Nigdy w życiu nie postawiono mu propozycji tak korzystnej. Wystarczy powiedzieć „tak” − Eryk będzie wolny. Wyjdzie z aresztu i wróci… Wyjdzie i nie wróci.

Na Mazury pojedzie, piwo będzie pił.

Miron Kruk dobrze wiedział, że propozycja jest poważna, nie miał wątpliwości. Nie powinien zastanawiać się, nawet przez krótką chwilę. Przecież jest ojcem, cena właściwie śmieszna. Ojcowie płacą za synów niewspółmiernie więcej, płacą wszystkim, co posiadają.

Ale – jacy ojcowie, za jakich synów?

Nędzny kawałek ziemi, otrzymany za bezcen, głupie piętnaście hektarów – z jednej strony. I syn, jego syn, któremu grozi straszliwy los, może nawet dziesięć lat więzienia. Los – jak śmierć, ostateczny. Po takim dotknięciu nikt nie wyjdzie już tym, kim był. Wrzucony w tę bezlitosną maszynę czasu, przeznaczoną do gruchotania, wymiany osobowości – zniknie jako jego syn. Tym razem bezpowrotnie.

Porwie go czarna, brudna rzeka ze snu.

On, ojciec, milczy. Zastanawia się? Nie słyszy krzyku?

On, ojciec, widzi dwie rzeki. To prawda, z jednej słychać krzyk. Tylko z jednej, ponieważ druga jest cichą rzeką. Tak samo czarną i rwącą, lecz cichą. Na tej drugiej rzece toń już się zamknęła.

Szaleństwem jest widzieć te dwie rzeki na raz!

Miron Kruk milczy. To nie ojciec milczy, to człowiek interesu. Twardy, umiejący liczyć. Człowiek interesu nie umie nie liczyć, zawsze więcej wie, musi zważyć więcej.

Bo nie o te piętnaście hektarów chodzi.  Nie chodzi nawet o Eryka. Któremu ktoś kiedyś będzie mógł podyktować cenę tych "znikniętych" akt.

Miron Kruk ponuro spojrzał na prezesa, który potraktował go jak idiotę, jak kogoś bez wyobraźni. Nie mógł go za to ukarać. Nie mógł okazać, że domyśla się, że wie, o co naprawdę chodzi.

O wspólnictwo chodzi. O to, by kupić jego, Mirona Kruka, sumienie. Może to śmieszne, o jego duszę chodzi. Sumienie i dusza nigdy nie są rozdzielne. Oto diabeł, któremu trzeba podpisać cyrograf – Krętkowski.

Jeszcze dziś, teraz, jeszcze może pochwycić go w łapy, wyrzucić na zbity pysk diabelski. Jeszcze może. Kiedy powie „tak” – już nie będzie mógł. Nigdy żadnemu diabłu nie powie „nie”, wszystko jedno, jaki to będzie diabeł. Każdy przyjdzie do niego jak do swego, zaproponuje kolejny korzystny interes. Każdy diabeł i każdy jego kolega. I za każdym razem usłyszy „tak”.

Ponieważ diabłu wystarczy raz powiedzieć „tak”. Więcej razy nie trzeba. Diabeł nie primabalerina, nie pcha się z bisami.

Dał sobie czas, by o tym wszystkim pomyśleć.

Wiceprezes Krętkowski jakby sam siebie się wystraszył. Nie próbował odzywać się, domagać się odpowiedzi. Siedział nastroszony niby gąsior w cieniu jastrzębia. Zapomniał o Pleyersach i szklance z alkoholem. Czekał, nic innego nie mógł zrobić.

Miron Kruk wolno, dokładnie dusił cygaro w żółtawej popielnicy, wykonanej z armatniego pocisku. Czuła spłonka wciąż tkwiła w nim, czekała.

Należało sformułować odpowiedź. Dwie trudne odpowiedzi − diabłu i Erykowi. Nigdy nie stał przed podobnym zadaniem.

Ponieważ teraz od niego, właśnie od niego zależy los Eryka. Czy mu się to podoba, czy się nie podoba, czy to jest, czy nie jest prawdą, moralne lub niemoralne – w rozumieniu każdego człowieka on, ojciec, decyduje teraz o losie, może o życiu syna.

Gdy wstał i podszedł do okna, zrozumiał, że nie wygrywa czasu potrzebnego na podjęcie decyzji. Czas jest potrzebny, by się z decyzją oswoić. Oswoić się i pogodzić.

Rozumiał, że się nie pogodzi. Teraz i po kres życia. Nigdy.

Odwrócił się twarzą do Krętkowskiego, któremu wydało się nagle, że jest bliski uświadomienia sobie, dlaczego z tym strasznym człowiekiem nie wygra nigdy żadnego konfliktu.

– Jeżeli wtrącicie się sami, bez mojej wiedzy i zgody – cicho odezwał się Miron Kruk – jeśli poza moimi plecami zajmiecie się tą sprawą, albo jeśli zwrócicie się do mojej byłej żony…

Uniósł wysoko zaciśniętą pięść.

– Postaram się wtedy zniszczyć was wszystkich, rozbić wasze interesy, zmącić wam sen i wypoczynek, postaram się, abyście do końca życia pamiętali Mirona Kruka.

Krętkowskiemu nagle zjeżyły się włosy.

– Jeżeli chcecie ten teren, to najpierw pieniądze na konto, potem formalności. Cena dla was, 35 złotych za metr. Czas – dwa miesiące.

Prawdą było, co Krętkowski mówił o cenie rynkowej. Po ile skarb państwa wykupuje, też powiedział prawdę. Ale diabła nie należy drażnić. Można go zniszczyć albo kopnąć w zadek, można polać wodą, najlepiej święconą. Drażnić nie należy.

 1efbfc6084040ff0643cec3310b0b51b.jpg

(…)

 

W nocy się zbudził.

Leżał milcząc, wpatrzony w ciemność, która jest widzialna albo niewidzialna. Bezludna lub tłumna. Zbudziła go cisza, strach. Włochaty strach jaskiniowca. Wpisany nie w szare komórki, lecz w instynkt.

Nasłuchiwał. Węszył zjeżonymi nozdrzami. Najlżejszy szelest zmieniłby go w sprężynę. Żadnego szelestu nie było.

Być może, nigdy nie zaznał takiego strachu.

To trwało. Czas i strach. Kap… kap.

W końcu zacisnął zęby, wstał. Przez ciemność, przez samego siebie przeszedł na werandę, opuścił żaluzje w oknach i drzwiach. Były solidne, przeciwwłamaniowe, nie przepuszczały światła ani dźwięków. Opuszczone żaluzje wskazywały, że w domu nikogo nie ma.

Potem usiadł w kuchni, głośno się roześmiał. Niepokój, niby pies wgoniony do budy, milcząco szczerzył zęby. Miron Kruk przystąpił do parzenia kawy.

Była trzecia nad ranem, najlepsza godzina. Tak piszą autorzy sensacyjnych powieści − godzina, kiedy przychodzą. Kto mógłby przyjść do niego?

Prezes Konsorcjum Domów Handlowych „Apis”. Śmiechu warte. Czyż nie wie, że prezes nazywa się Klaus Jakiśtam, daje szyld joint-venture: bezpardonowy handel na pięć, osiem lat uwolniony od podatku. Za te pięć czy osiem lat będzie inny prezes, Olaf albo Michel Bylekto i znów te lata bez podatku. Powiedzmy, nie całkiem. Podatek zbiera ten, kto jest protektorem, prawdziwy PREZES.

On zbiera podatki i okupy. Żywi i broni. Czuwa.

Wszystkie te dziwne twory, „Owotexy”, „Świniopole”, „Dobrohuty”, beztrosko plajtujące w najpełniejszym rozkwicie, które potem kuśtykają wesoło, jeszcze bardziej radośnie, traktowane jak przystoi kalekom, ze szczególnymi względami. Czy to nie znane powszechnie?

Miron Kruk dobrze wiedział, że największa tajemnica często bywa powszechnie znana. Nie tyle jawna, ile nieskrywana, gdyż nie ma takiej potrzeby. Hołota nie chce myśleć o tym, co jej nie obchodzi, hołotę tylko hołota obchodzi jako nie-hołota. Mówiąc dokładnie – nic. Nie istnieje ptak nie-ptak. Innych można kupić. Trwa wielka przecena sumień. Próbowanie, dostosowywanie się − czy lepiej z sumieniem, czy bez.

Taki większy interes nie przypomina handlu pietruszką. Gdy chce być jeszcze większy, musi w końcu stanąć przed Rubikonem. Przejść − albo nie.

Ten Rubikon nosi się w sobie, tak albo nie.

Miron Kruk okazał się niedobrym człowiekiem, nieprzewidywalnym. Najpierw o coś poprosił, poznał niektóre ścieżki. Zapowiadał się. Potem ugryzł nagle. Okazał, że ma zęby. Cyrografu jednak nie chciał podpisać, odmówił, choć przedstawiono mu korzystną propozycję. Możliwe, że zamierzył własną grę. Należy go więc ukarać.

Pomyślał, że karą stało się samo życie i działanie w tym strasznym ojczystym kraju, nad który nie ma innego, nie ma lepszego. W którym nic nie jest tym, czym być powinno, czym by mogło być.

Kraj, w którym więcej młóci się słów, niż zboża. Nawet słowa młóci się cepami. W którym szczęście bitego polega na tym, że nie biją mocniej. Że można wytrzymać. Można się przyzwyczaić. Przyzwyczajenie to wyższa forma szczęścia.

Kraj, w którym ekonomia stanowi kombinację kwadratury koła z kręceniem batów z piasku − przeżyć do wypłaty. To jest poziom, na którym wydatki są większe od wpływów, zaś bilans wynosi zero.

Na wyższym poziomie ekonomia jest szukaniem okazji, znajomości, układów. To ekonomia gospodarczych podstaw, w której najwięcej energii pochłania właśnie szukanie i załatwianie. W której ręka myjąca rękę jest najczęściej różnej wielkości, nawet różnego koloru. Na tym poziomie wydatki bywają mniejsze od wpływów, lecz bilans także wynosi zero.

Ekonomia zer. Ekonomia sukcesów.

Na poziomie najwyższym bilansu wcale się nie robi, wystarczą gusy i gusła, wróżby, rachunek marzeń. Kryształowa kula nazywa się teraz „TiVi”. Wróżki naprawdę są ładne.

Podobno arytmetyka nie znała ongiś działań na różnoimiennych wartościach, lecz to się oczywiście zmieniło, jak zmienił się cały polski świat. Kadencje, na przykład, można przekładać na złote, na euro, na ngultrumy.

Nieprawda, że w małej głowie rodzą się małe myśli. Gdyby tak było zawsze, największym sukcesem ewolucji byłby skok na sąsiednią gałąź.

Miron Kruk nie był ekonomistą, jak nie był i prawnikiem. Nigdy by nie próbował stanąć przy żadnej wadze. Po prostu wiedział, że pobożne życzenia, by życie bez zmian i wysiłków stało się lepsze, bogatsze – to modlitwa głupców.

Taki już zwyczaj głupców − modlić się o cuda.

Kiedy huta plajtuje z braku zbytu na rury, przez granicę jadą wagony rur z importu, przede wszystkim tańszych. Hutę wykupi jakiś Rohrmann, który ma środki na modernizację, na obniżkę kosztów, na zasiłki dla kurczowo wczepionych, na akcje i udziały. Jego rury zawsze będą tańsze. Na prawa rynku nie ma przecież rady.

Łódź, przeznaczona na zamknięte bajoro, musi zatonąć w morzu. Szkutnik wie, że przeznaczenie łodzi mniej zależy od zasobów, więcej od technologii. Po morzu różne łodzie żeglują.

Miron Kruk był człowiekiem niedobrym, ponieważ myślał dalej. Nie przerywał myślenia. Po czwarte, piąte, szóste. Także po dwudzieste. Do technologii dociera się w punkcie trzecim.

Damian przyznał, że boi się o nich obu, o siebie i Mirona. Zawsze wiedział, co mówi. Jeżeli tak powiedział, miał ku temu powody.

Istnieje wielka różnica między powodem i podstawą.

Miron Kruk rozumiał ostrzeżenie. Rozumiał, że kolejnego nie będzie. Czyż mógł mieć żal do Damiana? Byli przyjaciółmi.

Oto zbudził go strach. Nie należy pytać, czy jest uzasadniony. Należy odróżnić powód i podstawę. Geopolityka to także geo-moralność. W kraju, najlepszym z krajów, marzenie bitego nie polega na tym, by go przestano bić. Marzenie bitego jest takie, by on mógł też bić kogoś.

To żadne odkrycie, osioł bity dostatecznie długo dochodzi do wniosku, że bicie jest wpisane w zwykły porządek świata.

Ujrzał ich, oczami pełnymi strachu, w dniu wielkich porozumień, nad postawem sukna. Tak, właśnie nad tym postawem. Ustalali hierarchię, warunki, ceny – wszystko. Ten postaw, tysiąckrotnie przedtem sprzedawany, sprzedali jeszcze raz. Nie, nie robili niczego złego. Podział był skrupulatny, rzetelny.

Na świecie pełno jest ludzi, którzy nie robią niczego złego.

Ich uśmiech z plakatów. „Jesteśmy szansą dla kraju”. Tego nie pojąć rozumem. To się pojmuje kieszenią.

Damian powiedział, że nie trzeba znać szczegółów, wcale nie są konieczne. Szczegóły opowiada się przy wódce, przy zalewaniu robaka.

Czy większy jest strach, czy poczucie upokorzenia?

Miron Kruk wiedział, że wielu jest graczy. Wielu jest przekonanych, że biorą udział w grze. Lecz tak naprawdę liczą się rozgrywający, oni dzielą punkty, decydują wcześniej, kto ma być wygranym.

Bo nie jest to żadna gra. Nigdy grą nie była. Tak się tylko mówi, żeby wierzono w szansę. Że niby szansa ślepa. W samym słowie „gra” jest coś zwodniczego.

Czyż o to sukno chodzi? To tylko wkład do puli. Podobnie oszukany, bo puli przecież nie ma. Najwięcej chodzi o to, by podpisano cyrograf. Wykupić, złamać duszę. O dusze chodzi najwięcej.

Cyrograf można podpisać wyrachowaniem albo uległością. Można też brakiem sumienia, czyli obojętnością. Można marzeniem o biczu.

Na tym polega najstraszniejsza, najbardziej śmiertelna choroba ludzi – choroba wielkiej władzy.

 526f5543f9f87762589140c2d4ac7258.jpg