JustPaste.it

Detektyw Longer. Dziwna sprawa z tym plecakiem Raymonda.

c7a6ca7ac9097af6451c7a798b28196a.jpg

 

 

 

Bardzo dziwna sprawa z tym plecakiem Raymonda – pomyślałem, odpalając papierosa od końcówki tego, którego właśnie wypaliłem. Tak, wiem, palę za dużo. Ale praca prywatnego detektywa jest bardzo stresująca. Szczególnie w moim przypadku. Nie biorę spraw od zazdrosnych mężów, którzy proszą o śledzenie żon-nimfomanek, ani od zapłakanych kur domowych, które - jeszcze ubrudzone ciastem na jabłecznik - proszą żebym poszukał zaginionego męża. Zajmuję się ciężkim kalibrem. Porwaniami. Usprawiedliwiłem tym przed wami moje uzależnienie od nikotyny? To cieszę się bardzo.

Wracając do tematu. Prowadzę od dwóch lat jedną i tę samą sprawę. Niejaki Rajmond Tyrkawka spędza mi sen z powiek. Cała szuflada akt, zdjęć, notatek - znam tego gościa lepiej niż jego własna matka, choć nigdy nie stanęliśmy oko w oko. Ja wiem wszystko o nim, on wie o mnie. Dwa lata zabawy w kotka i myszkę, i 15 zaginionych kobiet.

Poluje nocą. Nigdy nie zostawia odcisków palców i bałaganu. Działa tak cicho, że nawet współmieszkańcy ofiar nie byli w stanie zorientować się od razu, że doszło do porwania. Nie znaleziono do dziś żadnej z zaginionych kobiet, żadnych zwłok, nie było telefonów o okup.

Chodzi z czarnym plecakiem.

Dostałem cynk, że widziano go w okolicach Duluth w stanie Minnesota. Wynajął domek letniskowy nad Lake Superior. Lecę dziś sprawdzić te informację. Jestem już spakowany. Samolot mam za dwie godziny.

***

W Duluth są dwa ośrodki letniskowe. Wybrałem ten mniejszy i cichszy, sądząc, że tak właśnie pomyślał Tyrkawka.

Dopiero połowa września, a drzewa są już złote i czerwone. Pięknie wygląda to miejsce jesienią, zapewne wiosną i latem urokiem zwala z nóg.

Mam do dyspozycji mały drewniany domek, w którego skład wchodzi mały salon z aneksem kuchennym, łazienka z prysznicem i sypialnia na pierwszym piętrze.

Usiadłem na kanapie. Rozłożyłem moje aktówki i powyciągałem zdjęcia ofiar. Co chwilkę zerkałem w okno, na przechodzących ludzi licząc, że może ujrzę Raymonda. Zawiesiłem się tak na długie godziny. Nawet nie wyłapałem momentu, gdy zrobiło się w salonie kompletnie ciemno. Spaliłem przy tym całą paczkę Marlboro.

Jutro może będzie jakiś postęp, jakaś nowa poszlaka, może nawet ten wielki dzień, w którym spojrzę w oczy porywaczowi. Dziś idę już spać.

***

Spałem jak dziecko. Obudził mnie podjeżdżający pod sąsiedni domek dźwig. Chyba naprawiają dach.

Ogoliłem się, ubrałem i wypiłem kawę przed domem. Przed wyjściem jeszcze schowałem pod szafę wszystkie akta. Tak na wszelki wypadek.

Kurta wiatrówka i buty traperskie to nie jest styl, który preferuję. Wolę płaszcz i kapelusz - jak każdy detektyw. Ale dziś mam wyglądać jak turysta. Paczka papierosów, zapałki i mapa. Beretta oczywiście w kaburze. Tylko to mam ze sobą.

Pokręciłem się dookoła ośrodka, posprawdzałem, które domki są wynajęte, a które stoją puste. Spisałem marki, kolory i numery rejestracyjne aut na parkingu. Ten drugi, bardziej ekskluzywny ośrodek zabierze mi trochę więcej czasu.

Na początek usiadłem na ławce. Jednym okiem przeglądałem lokalną prasę, a drugim obserwowałem kręcących się tu ludzi. Przez chwilę patrzyłem tępo w gazetę, myśląc o tym, że dziesięć lat temu i ja byłem takim szczęśliwym i uśmiechniętym wczasowiczem. Uwielbialiśmy z Zuzanną takie ośrodki nad jeziorem, schowane gdzieś głęboko w lesie. Ja, ona, pies Aneb i natura.

Ze wspomnień wyrwało mnie ogłoszenie zamieszczone na ósmej stronie. Zaginęła dwudziestopięcioletnia mieszkanka Duluth. Rodzina twierdzi, że miała zejść do piwnicy po kosz na bieliznę i potem już ślad po niej zaginął.

Typowe dla Tyrkawki. On lubi porwać ofiarę z jej własnego domu. Jestem już prawie na sto procent pewien, że on tu jest. Jestem coraz bliżej. Ta informacja dodała mi energii do dalszego węszenia po ośrodku. Gdy już miałem wszystkie potrzebne informacje, wstąpiłem do pobliskiej jadłodajni na stek z frytkami. Rozgrzałem się herbatą z rumem i ruszyłem w dalszą drogę.

Było już po południu. To zbyt późno, by wypuszczać się daleko w las, więc obszedłem tylko najbliższe tereny. Spotkałem około dziesięciu turystów z plecakami. Żaden z nich nie wzbudził moich podejrzeń. Ufam mojej intuicji i wiem, że jeśli trafię na Raymonda, będę wiedział, że to właśnie on. Detektyw, który ufa intuicji w tym samym stopniu, co własnemu rozsądkowi, to dobry detektyw. Za takiego właśnie się uważam.

Wracając do domku, kupiłem na przydrożnej stacji benzynowej dwie paczki fajek i żelki Haribbo. Mam do nich wielką słabość. Do fajek też, ale to już wiecie. Za ladą siedział mężczyzna w okularach, po sześćdziesiątce. Grubo po sześćdziesiątce. Przez chwilę zastanawiałem się, czy lepiej zagadać jako wesoły turysta, czy jako detektyw. Nie chciałem robić paniki, podając powód, dla którego tu jestem.

- Nazywam się Richard Longer, jestem prywatnym detektywem. Zajmuję się zaginięciem Olivii Stelman, mieszkanki Duluth - powiedziałem, dziękując Bogu w myślach, że udało mi się zapamiętać jak nazywała się ta biedna dziewczyna. - Czy słyszał pan o tym?

- Tak, przeglądam codziennie prasę. Klientów niewielu, to siedzę i czytam gazety - powiedział poczciwym głosem.

Od razu wzbudził moją sympatię.

- Czy widział może pan kogoś, może ktoś robił u pana zakupy, kto w jakiś szczególny sposób się wyróżniał? Może ktoś z plecakiem - nie wiem czemu, mówiąc to, odruchowo pokazałem palcem na własne plecy.

- Oni tu wszyscy chodzą z plecakami. Turyści za dychę, tylko śmiecić potrafią. To pan się właśnie wyróżnia, bo bez plecaka chodzi - zaśmiał się.

Rozejrzałem się po sklepie. Spożywka, alkohole, kurtki, płaszcze przeciwdeszczowe, buty i wreszcie plecaki. Podszedłem, zdjąłem pierwszy z brzegu i wróciłem do kasy. Podając towar spytałem ponownie:

- Więc nic nadzwyczajnego pan nie widział ostatnio?

- Raczej nie – powiedział, wydając mi resztę.

- Mam jeszcze jedno pytanie. Turyści pojawiają się i znikają. A czy widuje pan kogoś, kto jest tu, na przykład, dłużej niż przeciętny turysta?

- Chyba panu nie pomogę - rozłożył ręce sklepikarz. - Jedyne, co mogę radzić panu, to sprawdzić domki na wschód od jeziora. Są schowane głęboko w lesie. Jest ich tam chyba pięć. Wynajmują je głównie pisarze, ale kto wie, czy taki zwyrodnialec nie siedzi tam sobie i śmieje się z policji i pana!

- Dziękuję – powiedziałem wychodząc - i jeszcze jedno, niech pan na siebie uważa.

Nie odpowiedział mi, ale przyjaźnie, ze zrozumieniem podziękował kiwnięciem głowy.

Wróciłem do domku. Klucze, mapę, papierosy i żelki rzuciłem na stół. Plecak na kanapę. Udałem się od razu pod prysznic. Czułem że moje stopy parzą się w tych butach i sztucznych skarpetkach. Marzyłem o prysznicu i wyrku. Może jutro przyniesie mi znowu jakiś trop. Może nawet rozwiązanie sprawy. Codziennie zasypiam z tą myślą.

***

Doskwiera mi brak telewizji. Lubię wiadomości rano do kawy. A po powrocie jakiś dobry film, na którym można zasnąć na kanapie.

Wychodząc złapałem w kieszeń żelki. Całą resztę ekwipunku miałem w plecaku. Teraz już zupełnie się nie wyróżniam. Dziś idę na wschód. Wsypałem garść kolorowych misiów do buzi i ruszyłem przed siebie.

Musiałem obejść wielką część jeziora, żeby znaleźć się w miejscu, o którym mówił mi sprzedawca. Przy jednym z kamieni siedział pies. Taki wstrętny, rudy mieszaniec. Był tak wychudzony, że zlitowałem się i rzuciłem mu misia. Zjadł i zamerdał ogonem prosząc o jeszcze. Rzuciłem kolejne trzy.

- Tylko sobie nie wyobrażaj, że ci dam więcej – powiedziałem, patrząc mu w te wielkie, wytrzeszczone ślepia.

Był tak wychudzony, że wyglądał, jakby ktoś naciągnął za małą skórę na szkielet - było można policzyć wszystkie jego kosteczki. Klęknąłem na kolano i wyjąłem z plecaka moje kanapki, które szykowałem rano. Wchłonął je w dziesięć sekund. Patrzył na mnie, a jego pysk ze smutnego zamienił się w wesoły. Przysiągłbym, że widziałem jak się uśmiechnął do mnie. Czy psy się uśmiechają? Pożegnałem go i ruszyłem dalej. On mnie jednak nie pożegnał i ruszył za mną. Szedł krok w krok ze mną. Co chwilę zerkał na mnie, jakby chciał się upewnić, że ciągle tu jestem, albo czy nie zmieniłem zdania i chcę by dalej mi towarzyszył. Nie mam nic przeciwko. Kocham psy. Mam teraz partnera.

Ciężka była przeprawa przez las. I dopiero po dwóch godzinach odnalazłem domki. Były oddalone od siebie o jakieś dwieście metrów, ale zarośla i gęsto rosnące drzewa izolowały je od siebie tak, że gwarantowały stuprocentową prywatność. Zorientowałem się, że tylko jeden był zamieszkany. Mam wrażenie, że pozostałe nawet w sezonie stały puste i nikt tam nawet nie zaglądał by ogarnąć je z zewnątrz.

Po dwudziestu minutach kucania w krzakach ustaliłem, że lokator chwilowo jest nieobecny. Wykorzystując tę okazję, zakradłem się pod okno kuchenne i rozejrzałem dokładnie. Po bałaganie i tym co stało na kuchennych szafkach, ustaliłem, że to mężczyzna. Jadał cornflakes z mlekiem, pijał dużo coli i piwa z puszek. Po śladach opon na ziemi, wiem że miał terenowe auto - Jeepa Cherokee lub Wranglera.

Nie chciałem zbyt długo kręcić się po posesji, więc jeszcze tylko szybko wyjąłem z pojemnika na śmieci jeden worek i uciekłem.

Wrócę jutro sprawdzić, co jest w szopie za domem.

Odszedłem kilkadziesiąt kroków i rozdarłem worek. Uderzył mi w nozdrza nieprzyjemny zapach rozkładających się resztek surowego mięsa. Nic ciekawego – puszki, kartony po mleku i resztki obiadów. Ale jednak coś! Grzebiąc patykiem w worku, na samym dnie znalazłem różowy błyszczyk do ust. Moja przybłęda grzebała w worku nosem, smród mu tak bardzo nie przeszkadzał jak mi. Schowałem błyszczyk do kieszeni wiatrówki i przykucnąłem w miejscu, z którego miałem dobry widok na domek.

Długo się nie naczekałem, bo po minucie podjechał zielony jeep.

Ha! Mam nosa do aut. Lata praktyki.

Przybłęda, który do tej pory był idealnym partnerem – cichym i nie wchodzącym w drogę, widząc auto zaczął szczekać i pobiegł na posesję.

- Cholera jasna! - powiedziałem na głos.

Zostałem zdemaskowany, więc musiałem teraz stawić temu czoła. Poszedłem za psem.

- Witam – powiedział wysiadający z wozu mężczyzna.

Miał czarne włosy i oczy. Był dość postawny. Widać, że chodził na siłownię. Miał około czterdziestki.

- Zgubiliśmy się i tak krążymy po lesie – powiedziałem do niego.

- To pana pies? Jak się nazywa? - spytał, głaskając rudzielca.

- Przybłęda. Nazywa się Przybłęda – wymyśliłem na poczekaniu.

- I tak też wygląda – zaśmiał się. – A droga do miasta jest tam. Podwieźć pana?

- Jeśli to nie kłopot.

- Niech pan wsiada. Przybłęda oczywiście też.

Pies wskoczył do auta, zanim zdążyłem mu dać jakikolwiek znak. Bałem się, że nie będzie taki usłuchany i wyjdzie na jaw, że to nie jest mój pies. Samochód ruszył.

- Piękne auto – powiedziałem, rozglądając się. Tak naprawdę auto nie było wcale piękne. Nawet ładne nie było. Ale dzięki takiemu chwaleniu,miałem możliwość rozejrzenia się po kątach. Plecak był za siedzeniem kierowcy. Czarny i duży. Takiego właśnie szukam.

- Wypożyczone – mówił nie odrywając wzroku od drogi. – Jestem z Nowego Jorku.

Dlaczego tak szybko zdradził, skąd jest? Czyżby nie był tym, za kogo go mam? Czyżby nie miał nic do ukrycia i był zwyczajnym turystą?

- Ja jestem z Atlanty w Stanie Georgia – wiedziałem, że nie mogę się ujawnić.

- A akcent ma pan zupełnie jak rasowy nowojorczyk – zaśmiał się, po czym spojrzał na mnie podejrzliwie. – Tu już pana zostawię. Za dwa kilometry będzie rozwidlenie dróg, skręci pan w lewo i wyjdzie przy stacji benzynowej starego Tedda.

Zatrzymał auto, a ja i pies wysiedliśmy. Trzasnąłem drzwiami.

- Dziękuję panu– powiedziałem.

- Nie ma za co, polecam się na przyszłość. A tak w ogóle mam na imię Raymond. W skrócie Ray.

Mówiąc to, odjechał, a ja stanąłem jak posąg. To był on. W głowie mi huczało.

***

Paliłem już piątego papierosa, próbując poskładać myśli do kupy. Pies leżał na dywaniku przy drzwiach wyjściowych. Czy trafiłem na właściwego Raymonda? Jakie jest prawdopodobieństwo, że człowiek, którego szukam, to właśnie on? Przecież dostałem cynk, że właśnie tu się zaszył, ma czarny plecak, jest z Nowego Jorku i ma to samo imię, co porywacz. Zbyt dużo, jak na zwykły zbieg okoliczności.

Znów zacząłem przeglądać akta sprawy. Przeczytałem zeznania Thelmy Morris, która raz widziała uciekającego Tyrkawkę. Wzrost, postura, ciemne włosy - wszystko mi pasuje.

Teraz muszę doprowadzić do kolejnego spotkania. Muszę mieć dobry plan.

- I jakieś imię sensowne muszę ci wymyślić - powiedziałem do psa. - Choć Przybłęda pasuje ci jak ulał.

Był tak zmęczony, że jedynie na sekundę podniósł głowę. Jakby chciał tym gestem powiedzieć, że zgadza się na wszystko, co zaproponuję, byleby mógł tu zostać. A może to nie było zmęczenie, tylko spokój, że znów ma dom? Pewne jest, że kiedyś miał dom. Jest dobrze wychowany. Nigdy nie poznam jego historii, ale wiem, że będę miał ogromny wpływ na jego przyszłość. Zostaje ze mną na zawsze.

***

Przeleżałam całą noc, zastanawiając się nad jakimś sensownym planem. Przeanalizowałem w myślach setki razy nasze spotkanie, każde jego słowo. Za każdym razem wyciągałem inne wnioski. Ale jak już mówiłem wcześniej, zawierzam własnej intuicji. A ona mówi mi, że życzliwy Ray to Raymond Tyrkawka - urodzony w 1970 roku w Nowym Jorku, syn polskich emigrantów.

Kolejne dwie godziny rozmyślałem w miejscowej jadłodajni, nad kubkiem mocnej kawy. Może ona mi pomoże wymyślić jak spotkać się raz jeszcze z Rayem.

Muszę wynająć auto na kilka dni. Chodzenie już mi się znudziło. Być może uda mi się gdzieś wyśledzić zielone Cherokee. Pokręcę się po mieście i okolicach.

Gdy już miałem wstawać, ujrzałem w drzwiach Raymonda - widać on też tu jadał śniadania. Wszedł pewnym krokiem. Jest wyraźnie pewny siebie. Oddalony od rodzinnego miasta tak bardzo, nie czuje obawy o to, że ktoś go rozpozna. Kelnerka uśmiechnęła się do niego, a dwóch mężczyzn siedzących przy oknie podało mu rękę. Znają go tu już dobrze.

- Ray, zapraszam na kawę, w ramach podziękowania - powiedziałem na tyle głośno, że usłyszał mnie z drugiego końca knajpy. Nie przegapiłem, że na plecach miał swój czarny plecak, swój talizman.

Uśmiechnął się i ruszył w moją stronę. Dałem znak kelnerce, że proszę o dwie kawy.

- Dziś się pan nie gubi po lasach? - spytał, podając mi rękę na powitanie.

- Dziś już nie. Dziś raczej posiedzę nad jeziorem.

- Cholernych komarów tam pełno, długo pan nie wysiedzi - powiedział.

- Mam na imię Richard – przedstawiłem się.

- Wiem - powiedział to już zupełnie innym tonem - nie dajesz za wygraną. Czego ty jeszcze ode mnie chcesz?

- Sprawiedliwości.

Patrzyliśmy sobie prosto w oczy. Dwa lata czekałem na tę chwilę. Teraz po całym ciele przechodzą mnie ciarki. Tysiące razy rozważałem w myślach scenariusze do tego spotkania. Słowa. Zdania. Miejsca, w których mogłoby to nastąpić. Przygotowałem się na każdą ewentualność, mimo to teraz czułem się zbity z tropu i zaskoczony.

- Nie rozśmieszaj mnie - zaśmiał się cynicznie - nie wyjedziesz już z tej dziur żywy.

- Dwa lata straciłem, szukając ciebie - mój ton teraz też nabrał wyrazu. - Jesteś sprytny, Ray. Gdy już wydawało mi się, że cię mam, ty przepadałeś jak kamień w wodę. Wiesz, ile nocy nie przespałem przez ciebie? Ile godzin siedziałem za biurkiem, czytając akta? Ile spraw odrzuciłem, bo nie umiałem się na nich skupić? Od pierwszej chwili, gdy przeczytałem o tobie w gazecie, wiedziałem, że nie ma dla mnie nic ważniejszego niż ty. Nie obchodzi mnie, co się stało z tymi kobietami. Szczerze? Mam głęboko gdzieś te latawice biegające nocami po ulicach, czy idiotki niepotrafiące zamknąć drzwi w domu dla własnego bezpieczeństwa. Zasłużyły sobie na to. Wiesz ,co mnie gryzie, Ray? Co spędza mi sen z powiek? Tylko jeden, jedyny szczegół.

Zamilkłem na sekundę. Serce waliło mi jak młot. To ta chwila. Ray patrzył mi prosto w oczy.

- Co ty, do cholery, nosisz w tym plecaku???