JustPaste.it

Żona zabezpieczona

Żona. To największy cud mężczyzny. Niepowtarzalny i bezcenny. Dlatego będzie zdeterminowany, bo go chronić.

Żona. To największy cud mężczyzny. Niepowtarzalny i bezcenny. Dlatego będzie zdeterminowany, bo go chronić.

 

skull-butterfly-t-shirt-choiceshirts-1.jpg

Żona zabezpieczona

- No idziesz?! - krzyknęła z piętra moja żona.
Westchnąłem i poszedłem na górę, do naszej sypialni. Tam, gdzie czekała Agata. Mimo upływu dwunastu lat małżeństwa wciąż tak samo byliśmy spragnieni seksu. A ten nazywaliśmy bajecznicą.
Nikt o tym nie wiedział, co pozwalało na bezkarne, a i zabawne planowanie sobie wieczornej przyjemności nawet przy gościach.
- Czekam! - dobiegło z góry.
Znów westchnąłem. Agata uparła się, bym przebrał się do bajecznicy za motyla.
Za motyla! I to witezia. To było skrajnie groteskowe i zresztą niewygodne, skoro jednak miało uczynić z żony opętanego seksem wehrwolfa?...
Szedłem mimo wszystko trochę skonfundowany po schodach, kiedy zaś stanąłem w progu sypialni, zamarłem.
Nad żoną stało dwóch zbójów. Kiedy widzisz maski i czarne płaszcze, nie masz wątpliwości. Nie zakładasz, że to żyrafy przybyły do domu wyjeść liście z roślin doniczkowych.
Zbóje nie są żyrafami. Są zbójami. A rozwijając zwój ponurej tej definicji, są: rabusiami pieniędzy, telewizorów, komputerów i czasem też żon.
A może i roślin doniczkowych.
Ale nie poddałem się. Od dwóch lat przygotowywałem się na atak zbójów. Agata śmiała się ze mnie. Mówiła, że przesadzam, że obok mieszka stójkowy i to nam wystarczy. Ja jednak – na szczęście – montowałem alarmy, jeden po drugim, i myślałem, co zrobić jeszcze, by bezpieczeństwo domu i żony wzrosło.
Ostro trenowałem też boks i miałem pistolet w szafie.
Zbóje stali nad łóżkiem, na które pchnęli żonę i wystarczyło, bym skoczył jak lew i ich powalił.
Ale czym niby? Motylim skrzydłem?
Nawet pięści nie mogłem użyć przez ten cholerny kostium, a o broni to nawet myśleć sensu nie było.
Zrobiłem wszystko, co mogłem zrobić jako motyl. Podskoczyłem osobliwie w górę, rozwinąłem skrzydła, zafurkotałem i pofrunąłem ku wrogom.
Powalili mnie w dwie sekundy. Kocówkę zrobili w trzy. Śmiali się zaś odpowiednio dłużej.
Żona spojrzała na mnie z wyrzutem.
- No i gdzie te alarmy?
Zachowałem twarz z drewna. Długo to ćwiczyłem, a teraz było to bardzo ważne.
Musiałem za wszelką cenę zachować spokój. Tyle tylko, że gdy tylko myślałem, jak komicznie wyglądam w tym przebraniu barwnego, oklapłego motyla, to ledwo napływ śmiechu hamowałem.
Jeden ze zbójów zwrócił do mnie maskę.
- Dobra – rzekł. - Plan jest taki. Teraz schodzimy się najeść, potem rozbijamy kasę, potem zaś wracamy po żonę. A motyl przeżyje, jeśli pozostanie nieruchomy.
Zaśmiali się obaj dziwnie, trochę histerycznie, po czym wyszli z pokoju.
Spiąłem się cały i spłynąłem potem. To był ten moment!...
- No i co z tymi alarmami-cudami – zdobyła się na kolejny wyrzut żona, ale nie słuchałem jej.
Z napięciem wpatrywałem się w drzwi i nasłuchiwałem. To był decydujący moment, a spóźnienie o ułamek sekundy pogrzebałoby wszystko... Ze schodów dobiegło wyraźne skrzypnięcie.
Muszę tu zaznaczyć, że osobiście dopilnowałem, by jeden ze schodków – ściślej: czwarty od góry – skrzypiał głośno i cokolwiek XVIII-wiecznie. Agata domagała się likwidacji skrzypu, lecz ja sprawiłem, że tylko nabrał głośności. XVIII-wieczności.
Cokolwiek upiornej, gdy się tego słucha po północy w domu XXI-wiecznym, przyznaję.
Ale też wszystko ma swój cel, a głośne skrzypienie schodka czwartego od góry też go miało. Na ów dźwięk zrobiłem to, co należało zrobić.
Przygarbiłem się, naprężyłem baranio szyję i zabeczałem, niezbyt cicho. Kątem oka dostrzegłem szeroko otwierające się oczy i usta żony, na co bezzwłocznie odpowiedziałem żałosnym z kolei meczeniem owieczki, co brzmiało, jakby wydano ją właśnie wilkom w ramach układów i reparacji. Następnie zahukałem jak puchacz. Zaraz po tym wcisnąłem głowę w barki, przybrałem pozę zaniepokojonej surykatki i zacząłem dreptać jak surykatka, z tym, że po linii oktagonu. Po zamknięciu oktagonu odwróciłem się do narożnika łóżka, podszedłem doń stópkami gejszy, po czym wtuliłem twarz w słup, do którego zdarzało mi się wcześniej przywiązywać jedną z nóg żony w ramach bajecznicy. Wprost w otwór śrubowy wyrzuciłem z krtani do reszty osobliwy świergot, przy czym trochę oblizałem śrubę.
Od schodów doleciał przytłumiony łoskot i okrzyk, lecz Agata nie zwróciła na nie szczególnej uwagi.
Patrzyła na mnie oszołomiona.
- Chyba spadli ze schodów? – wymamrotała. - Hubercie, co ty robisz? Nie załamuj mi się...
Uśmiechnąłem się do siebie zwycięsko. Agata wyszydzała moją obsesję na punkcie bezpieczeństwa i zakładanie alarmów.
Tymczasem potrzask, o którym nigdy jej nie powiedziałem, właśnie pochłonął bandytów. Sam zaprojektowałem i zamontowałem ten mechanizm. Wraz z czujnikami. Bardzo krytyczny i wrażliwy na potknięcia. Musiałem pilnować nie tylko dokładności kroków w centymetrach, ale i wierności zwierzęcych odgłosów, przy czym ich wykonanie w czasie też było ściśle obliczone.
Zważywszy, że schodów było raptem 20.
Czujniki umieszczone w podłodze, łóżku i suficie otwarły zapadnię, która pochłonęła bandytów. Nie stałoby się tak, gdybym nie przećwiczył mechanizmu otwierania zapadni ponad 200 razy.
Podobnie, jak mechanizmów aktywujących pozostałe siedem pułapek, ukrytych w różnych częściach domu. W sumie jakieś półtora tysiąca razy beczałem, meczałem, pohukiwałem, dreptałem jak surykatka i świergotałem - a nawet gdakałem, śmiałem się jak hiena, a także - doprawdy opanowałem to - na linii fotokomórki przekrzywiałem głowę jak kondor. Albowiem mechanizm aktywizujący był nieco odmienny dla każdej pułapki.
Zakładałem je oczywiście w tajemnicy przed Agatą, która, jak już rzekłem, potrzebę tak gorliwego przygotowania przeciw napaści wyśmiewała i nazywała schizofrenią. Rozumie się, że i osobliwe szyfry dźwiękowo-gimnastyczne przećwiczyłem pod jej nieobecność. Nie zrozumiałaby ich, poza tym z pewnością zakłócałaby mi powagę, a ta była konieczna. Gdybym pomylił kroki jako surykatka czy zameczał w tonacji zbyt czupurnej, wszystko by przepadło. Dlatego ważnym było, aby system aktywacji pozostał dla niej nieznany aż do chwili próby – rzeczywistego zagrożenia – i zamknąwszy jej usta wstrząsem, pozwolił mi dokończyć dzieła.
Ni to indyczy, ni marsjański świergot i oblizanie ostatniego czujnika według programu, który osobiście opracowałem, zabiły włamywaczy. Ale pewnie chcielibyście zapytać, dlaczego posłużyłem się aż tak skomplikowanym szyfrem, i o co chodzi z tym czwartym schodkiem. Otóż i wyjaśniam.
W domu jest osiem pułapek. Musiałem założyć, że możliwa jest sytuacja, iż zmuszony będę aktywować którąś z nich przy napastniku. Tylko skrajnie groteskowe zachowanie mogło uchronić mnie przed interwencją i zakłóceniem aktywacji. Czy którykolwiek z bandytów podejrzewałby mój kontratak, słysząc pobekiwanie owcze lub widząc jak drepczę w pozie zafrapowanej surykatki? Podejrzewaliby jedynie napad strachu i obłędu, to tyle.
A czwarty schodek? Czysta socjologia. Jeśli wstępujesz na schody, to zdarza się, że zawracasz z nich, bo czegoś zapomniałeś, albo po prostu zmieniłeś zamiar. Zawrócisz z pierwszego, drugiego, może i trzeciego... Mało kto jednak zawraca z z czwartego schodka – po prostu leniwa ludzka natura nieskłonna jest hamować ciało wprowadzone w rytm. Naciągane? Jak każde założenie, które ktoś sobie obiera i w które wierzy.
Schody rozwarły się, a bandyci wpadli w głęboki schowek, wprost na naostrzone pale wierzbowe, które z premedytacją zamocowałem na dnie. Pułapka zamykała się naturalnie równie błyskawicznie – kiedy Agata wyszła z sypialni, nic nie zdradzało marnego losu opryszków.
I mego geniuszu.
Przez chwilę tańczyłem w upojeniu, w tym osobliwym stroju motyla witezia, aż wreszcie wyszedłem za żoną. Ta patrzyła w dół ze zmarszczonymi brwiami.
- Cisza – rzekła.
- Ano cisza – przyznałem ze wzruszeniem. Teraz silnie walczyłem z pokusą pochwalenia się jej, że to ja ocaliłem nas oboje, że wykonałem pułapki, i że zwyczajnie miałem rację w kwestii zabezpieczeń, podczas gdy ona...
- Dziwne – wymruczała Agata, wciąż spoglądając w dół schodów. - Chyba się potłukli i poszli do domu. Mam nadzieję, że nic poważnego im się nie stało i jutro chłopaki wpadną...
- Chłopaki? - powtórzyłem skołowany.
- Łukasz i Fabian.
- Łukasz i Fabian? - wybełkotałem.
Przeniosła na mnie wzrok i uśmiechnęła się triumfalnie.
- Ty moja osioło, ty – rzekła trochę ironicznie, a trochę ciepło. - Pamiętasz te nasze spory na temat ochrony i ryzyka napadu? Zawsze wyolbrzymiałeś niebezpieczeństwo, a przy tym upierałeś się, że potrzebujemy zabezpieczenia, i że gdy źli nadejdą, będziemy gotowi, czyż nie?
Milczałem pogubiony. Instynkt kazał mi się chwycić poręczy.
Zawsze dbałem o zabezpieczenia.
- Tak twierdziłeś. Więc postanowiłam utrzeć ci nosa. Razem z Łukaszem i Fabianem, twoimi kolegami z bukaciarni, a moimi byłymi narzeczonymi... Przebrali się za rzezimieszków, a ty ich nie rozpoznałeś, mimo że się śmiali i dziwnie zachowywali. I co? I co? - powtarzała z przekąsem, acz nie bez satysfakcji. - W chwili napadu byłeś zagubionym, nieporadnym witeziem, a gdy usłyszałeś, że chcą dobrać się do sejfu i do mnie, spanikowałeś. Naśladowałeś kozły i małpy, czy co tam... - Pokiwała głową. - Wstyd! Dziś bajecznica odwołana. Przemyśl nauczkę, zastanów się, czy twoja żona jest bezpieczna... A dziś mówię ci, mój obrońco witeziu: dobranoc... - to mówiąc Agata zakołysała biodrami i zniknęła w sypialni.
A ja stałem jeszcze jakieś pół godziny nad schodami sztywny, motyli, groteskowy, lecz w końcu doszedłem do siebie. O mały włos nie wyjawiłbym mordu dokonanego na moich kumplach, szczęśliwie udało się tego uniknąć. Co prawda mój prestiż w oczach żony nie podniósł się za bardzo – na co liczyłem – lecz przecież znajdę sposób, by tę rzecz nadrobić. Może jutro zostanę zmuszony przystąpić do bajecznicy w przebraniu surykatki, niech tam, ale wszystko wróci do normy.
Bo widzę dwa wyraźne plusy, by nie rzec: wiktorie.
Po pierwsze: pozbyłem się dwóch byłych narzeczonych mojej żony. Nie oszukujmy się, nikt z nas nie wybacza konkurentom do ślubu, nawet jeśli są już tylko przeszłością. Wszak czynili bajecznicę z kobietami, które mieszkają w naszym sercu... Męska natura nie przymyka na to oczu tak po prostu.
Wierzbowe pale to dobre pale.
Owszem, będzie kilka wizyt policji, a Agata przez jakiś czas frasować się będzie losem Łukasza i Fabiana. W końcu jednak zdołam ją przekonać, że prysnęli od swych żon-zmór do Wenezueli, gdzie kobiety są miłe i chirurgicznie piękne od łona po czoło.
A najważniejsze. Sami widzicie, jak to wygląda. Nie ma żadnych wątpliwości. Moja żona jest doskonale zabezpieczona.