JustPaste.it

Jastrząb

Zbysławowi Śmigielskiemu, co ulubionym przeze mnie sarkazmem włada. Niech nam zdrowieje i wraca!

Zbysławowi Śmigielskiemu, co ulubionym przeze mnie sarkazmem włada. Niech nam zdrowieje i wraca!

 

058ffda325c52eb2ea2c6da0e87f46e3.jpg

Jastrząb

Generał Borschtsch, generał Morgenrock i pułkownik Wassermolch spotkali się na schodkach. Schodki nie wiodły do opery, ale też 17 września 1939 roku mało które schodki wiodły oficerów Luftwaffe do opery czy fotoplastykonu. Wysocy dowódcy lotnictwa spotkali się na schodkach Junkersa, który nieomal natychmiast po zatrzaśnięciu drzwi zaczął kołować na pas startowy.
Oficerowie zajęli miejsca i spojrzeli po sobie nieco zmieszani.
- Załoga nas nie przywita?  - spytał generał Borschtsch, poprawiając nerwowo monokl.
Generał Morgenrock machnął ręką i zdobył się na uspokajający uśmiech.
- Jest wojna, panowie. Jest wojna, a to jest tajna misja. Darujmy sobie konwenanse. Führer już dawno sobie darował.
Von Borschtsch wzruszył ramionami, a pułkownik Wassermolch nawet się zaśmiał. Mimo to przez chwilę panowało jeszcze pewne napięcie, które ustąpiło, gdy samolot wzniósł się wysoko nad Berlin i skierował ku polskiej granicy.
Jakieś pół godziny później stalowe drzwi od kabiny pilotów otwarły się, po czym oczom dowódców ukazał się kapitan Geschenk. Podszedł ku nim szeroko uśmiechnięty i wyraźnie zadowolony z uroków wojennej jesieni.
- Serdecznie witam panów na pokładzie! – przemówił głośno. – Czy panowie życzą sobie kawy?
- Heil Hitler! – wykrzyknął pułkownik, co chyba ujęło mu trochę stresu. Okrzyk został całkowicie zignorowany przez dowódcę Junkersa.
- A co pan za kawę proponuje, kapitanie? – ożywił się generał Morgenrock. Był najstarszym oficerem na pokładzie; podobno już podczas poprzedniej wojny zdawał się żołnierzem wiekowym staruszkiem, którego „porwano z Bieguna, obdarto z czerwonego kubraka i brody świętej, by w armii żołnierzy pokrzepiać”. Skrycie nazywano go zresztą Starcem z Lodów.
- Kawę Excelso, panie generale. Kolumbijską.
- Skoro tak, to wszyscy o nią prosimy – skinął głową Morgenrock.
Von Borschtsch przytrzymał monokl i też skinął głową. Kapitan Geschenk zawiesił na nim wzrok.
- Pan ma kłopot z monoklem, panie generale – stwierdził spokojnie, po czym, nim ktokolwiek zdążył odnieść się do tak impertynenckiej uwagi, zniknął w kabinie. Gdy wrócił, dało się zauważyć, że von Borschtsch minę miał nieco urażoną, pułkownik Wassermolch zdziwioną, zaś stary, „obdarty z brody i czerwonego kubraka” Morgenrock zdawał się skrywać uśmiech rozbawienia.
- Wyśmienita kawa, kapitanie – powiedział ciepło. – Acz tamta uwaga była raczej niepotrzebna i pewnie już jej pan nie powtórzy – dodał znacząco.
- Już jej nie powtórzę – obiecał uprzejmie pilot. Po czym niespodziewanie usiadł na fotelu obok gości.
Morgenrock przyjrzał mu się z namysłem.
- Pan nie pije kawy? – spytał.
- Nie w trakcie misji. To dokłada nerwom.
- Ach, tak? – zdziwił się nieco stary generał.  – A czy pański kolega nie potrzebuje wsparcia? – skinął głową na zamknięte drzwi od kabiny.
Kapitan Geschenk uśmiechnął się nikle.
- Wszystko jest pod kontrolą, panie generale, i to większą, niż mógłby pan przypuszczać. Proszę się nie martwić.
- Hm… To doskonale. – Dowódca otaksował postać pilota. – Ma pan znakomitą opinię w Berlinie, muszę przyznać. Georing nazywa pana swoim Jastrzębiem.
- Rzeczywiście? – zdziwił się generał von Borschtsch. – No tak, słyszałem o pańskim zuchwalstwie w Hiszpanii.
- Zuchwalstwie, generale? – zerknął z ukosa Morgenrock. – To może niekoniecznie właściwe słowo dla asa. Mówmy raczej o akcie męstwa germańskiego, no i kunszcie. Tak, o kunszcie Jastrzębia… - z jakąś nagłą zadumą przeniósł wzrok za okno.
- Wykonywałem tylko rozkazy – mruknął kapitan. Także i on na chwilę zgubił gdzieś uśmiech odprężenia. Poszedł za wzrokiem generała i zmarszczył brwi, jakby nagle coś przywiodło ku niemu ciemne chmury niemiłych wspomnień.
Von Borschtsch poprawił monokl, zaś pułkownik Wassermolch wypił gorącą kawę szybkim haustem, odłożył metalowy kubek i klasnął energicznie w ręce.
- No dobrze, panowie. Pozostają pewne rzeczy do wyjaśnienia.
- To prawda – podchwycił skwapliwie von Borschtsch.
Morgenrock i dowódca samolotu zostali natychmiast wyrwani z zamyślenia.
- Pułkownik Wassermolch słusznie zauważył – łagodnie rzekł ten pierwszy. – Proszę nas wprowadzić w szczegóły misji, kapitanie. Z tego, co zawierały tajne depesze, wiemy tylko, że testujemy nową broń na Polakach. Zanim nas pan oświeci, chciałbym jednak o coś zapytać niezmiernie intrygującego…
- Proszę pytać, panie generale – skinął głową kapitan. Był trochę podobny posągowi, kiedy przestawał się uśmiechać. Zwracało uwagę jego opanowanie, nieomal kamienne oblicze, i niezwykle przeszywające spojrzenie, którego nie szczędził – najzupełniej nie szczędził – wyższym od siebie oficerom.
Pułkownika to dziwiło, von Borschtscha nieco drażniło, Morgenrocka zastanawiało.
Dla wszystkich było jednak oczywiste, że młody kapitan był asem. Ulubieńcem Goeringa. Tacy nie słyną z pokory i podpierania stateczników.
Morgenrock napił się kawy.
- Excelso. Doskonała kawa, kapitanie.
- I nie zawiera lulka – rzucił z niewzruszonym obliczem pilot.
Generał zmarszczył brwi.
- Nie zawiera czego?
- Lulka.
- Nie rozumiem…
Von Borschtsch poprawił monokl, a pułkownik Wassermolch podejrzliwie przyjrzał się kawie, której w połowie już ubyło.
- Nieważne, doprawdy – pokręcił głową kapitan Geschenk, a przez jego oczy przemknął jakby wesoły błysk. – W świetle dzieł Führera, i w świetle dzisiejszego aktu na mieście Warszawa, nieważne… Pan pytał o…?
Oficerowie spojrzeli po sobie skonfundowani. Stary generał chciał rzec coś w karcącym tonie, lecz myśl o jastrzębiu Goeringa, smak kawy Excelso, i podekscytowanie znaczeniem misji kładło zbyt potężny ciężar na sferę życzliwości. Dlatego zdecydował zignorować osobliwą wypowiedź pilota.
- Tak – pokiwał głową. – Chodzi mi o to, że nikt nie wie o tej misji. Nikt, rozumie pan?
Wszyscy spojrzeli na Geschenka badawczo.
- Nikt? – spytał kapitan grzecznie.
- Nikt w sztabie.
- Nawet Georing! – zaznaczył z niedowierzaniem pułkownik Wassermolch.
- Nawet Führer! – nie wytrzymał Von Borschtsch.
Kapitan Geschenk popatrzył na niego spokojnie.
- A skąd pan wie, że Führer nie jest wtajemniczony w sprawę, panie generale?
- Noo… Dzwoniłem do kancelarii i… - generał obejrzał się bezradnie na pozostałych.
Geschenk uśmiechnął się ni to kwaśno, ni wyrozumiale.
- Panowie – rzekł nieco bardziej oficjalnym tonem. – Wczoraj w południe otrzymaliście ode mnie tajne depesze o misji Warschau-Krakatau. Depeszę podyktował mi osobiście sam wódz Rzeszy, który oczywiście doskonale o niej wie, bo sam ją wymyślił i przygotował.
- Führer? – chrząknął nieco spłoszony pułkownik Wassermolch.
Generał von Borschtsch poprawił nerwowo monokl, zaś Morgenrock dopił w opanowaniu kawę.
- Naturalnie – skinął głową pilot. – W przeciwieństwie do Goeringa, który nic nie przygotował i nic nie wie… Ale też, jak mi to otwarcie wykrzyczał Führer, ten opasły fircyk powinien śpiewać na amerykańskich weselach farmerskich, a nie…
- Jak pan śmie! – zerwał się Generał von Borschtsch. – Pan obraził feldmarszałka Luftwaffe!
- Przecież go tu nie ma – odparł kapitan z głupia frant. – Poza tym ja tylko przytaczam krzyki naszego wodza…
- Pan się zapomina – zdecydował się w końcu interweniować Morgenrock. – Pan się stanowczo wyraża zbyt nonszalancko, kapitanie. Nie wszystko uchodzi płazem asom myśliwskim.
- Feldmarszałek Goering też jest asem – przypomniał pułkownik Wassermolch z przyganą. – Ja służyłem pod jego dowództwem w pułku Jagdgeschwader 5, w 1916. To był znakomity dowódca i…
- A tak – przerwał mu zupełnie nieprzejęty popsutą atmosferą Geschenk. – Pan sobie całkiem dobrze radził, prawda? Czy to nie Francuzi nazwali pana Różowym Baronem?... Ciekawe, co mieli na myśli.
- Moje zasługi – wycedził nieco zdenerwowany pułkownik.
- Wracając do tematu – podjął zimno kapitan. – Wódz uznał, że w misję zostaną wtajemniczeni tylko ci piloci, w których pokłada największe zaufanie i nadzieje.
- O – chrząknął mile zaskoczony von Borschtsch.
Zły humor Różowego Barona też nagle się ulotnił, a i stary generał wyraźnie się odprężył – choć nie przestawał z namysłem przyglądać się dowódcy samolotu.
Który nagle wstał i z uroczystą miną obwieścił.
- Panowie! Dziś testujemy nową broń III Rzeszy.
Zapadło milczenie, które wielu nazwałoby pobożnym, choć sam Bóg z pewnością już dawno oddalił się od Junkersa.
- To bomba Der Flatterne Hühner*.
Przez chwilę, dosłownie sekundy, panowała cisza – jeśli pominąć całkiem hałaśliwe buczenie maszyny, po czym jej wibracje podniosły się na skutek rubasznego, triumfalnego, acz i trochę nerwowego śmiechu. Wybuchli nim von Borschtsch i Wassermolch, z kolei Morgenrock uśmiechnął się nikle, pokiwał głową i spokojnie rzekł:
- To bardzo specjalna bomba, prawda, kapitanie?
Przez zwyczajowo niewzruszone oblicze Geschenka przemknął ulotny uśmiech ironii.
- Ten samolot pozwala zrzucić ładunek względnie celnie z dużej wysokości. A co do bomby... Powiem tyle, panie generale: możemy chybić ze zrzutem o ulicę czy dwie. To bez znaczenia. Ta bomba zamieni pół Warszawy w zagon dobry na posiew buraków i kalarepy.
Teraz cisza trwała zdecydowanie dłużej. Sarkastyczny ton i osobliwe wyrażenia dowódcy straciły chwilowo na znaczeniu. Charakter misji i potęga tajnej broni musiały oszołomić nawet takiego lisa wojny jak starego, „obdartego z kubraka” Morgenrocka.
Tudzież Różowego Barona.
Zaś wstrząśnięty Von Borschtsch upuścił monokl, co zauważył dopiero po chwili.
Kapitan Geschenk zaprawdę musiał być z twardej gliny. Ale też wódz III Rzeszy nie wybierał do kluczowych misji ludzi łamliwych czy pożyczających z biblioteki rozprawy o komunizmie i systemie sowchozowym.
Stary generał przypatrywał się młodemu dowódcy z błyszczącymi oczami.
- Pan zaprawdę jest Jastrzębiem – rzekł głosem, który można było podejrzewać o wzruszenie.
Choć może było to ulotne wrażenie… W każdym razie generał chrząknął i kontynuował już bardziej formalnym, nieomal suchym tonem:
- Teraz rozumiem już wszystko. Rozumiem, że feldmarszałek Goering nic nie wie… Rozumiem brak warty przy samolocie i eskorty na pokładzie… Pozornie zwiększa to zagrożenie, lecz przecież dyskrecja jest kluczem dla lisa, który niesie w zębach morderstwo - a dziś mamy wyroić Warszawę milionem martwych kur…
- Mój Boże! – jęknął pułkownik Wassermolch. Wszystkie głowy błyskawicznie zwróciły się w jego stronę, lecz wyraz twarzy oficera rozproszył wszelkie wątpliwości. Wassermolch wprost opływał szczęściem, zdawał się być odurzony.
Jakby wypił kawę z lulkiem.
- Zgadza się, panie generale – potwierdził bez emocji kapitan Geschenk, który przyglądał się Różowemu Baronowi dość dziwnym wzrokiem. – Tak – otrząsnął się, wracając spojrzeniem do Morgenrocka – plan jest co prawda tajny i historycznie determinujący, lecz w gruncie rzeczy prosty. Kretyńsko prosty. – Urwał, jakby oczekiwał, że to określenie wywoła kolejne reakcje, a ponieważ się ich nie doczekał, zakończył: - Nad miastem już od godziny jest pełno naszych eskadr. Baterie polskiej artylerii mają słabą skuteczność. My wzniesiemy się wyżej niż wszyscy, zrzucimy Die Flatternde Hühner i zjeżdżamy.
- I zjeżdżamy – powtórzył generał Morgenrock zamyślony. – Bomba ma ogromną siłę rażenia, jak się wydaje. Nie zagraża naszej maszynie?
Drugi generał i pułkownik przeszyli pilota wzrokiem zdradzającym niepokój.
- Nie, jeśli czmychniemy dostatecznie szybko – brzmiała spokojna odpowiedź.
- Czmychniemy? – skrzywił się von Borschtsch. – Czy pan aby naprawdę musi stosować tak… tak niefrontowe wyrażenia, kapitanie?
- To są bardzo frontowe wyrażenia, panie generale.
- Donnerwetter, proszę powstrzymać swój język!... – oficer uniósł się w fotelu poirytowany. – Być może Führer zwykł pobłażać manierom uliczników w armii, lecz arystokracja, do której należę, nie zwykła pobłażać i… - urwał, szukając nerwowo pomysłu na uzupełnienie wypowiedzi.
Tymczasem uczynił to zupełnie niezbity z tropu kapitan:
- Panie generale. Chciałbym przypomnieć, że Führer nie zwykł pobłażać arystokracji…
Von Borschtsch zamilkł wstrząśnięty. Także pułkownik Wassermolch milczał skonsternowany afrontem i narastającym konfliktem.
Generał Morgenrock zagryzł wargi, po czym nieco znużonym głosem powiedział;
- Kapitanie, pańskie zachowanie było niedopuszczalne, obraził pan wysokiego oficera i majestat sił lotniczych Rzeszy. Będę musiał złożyć raport o tym incydencie w kancelarii feldmarszałka. Tymczasem proszę natychmiast przeprosić generała von Borschtscha i skoncentrować wysiłki na zadaniu.
O dziwo, kapitan skinął głową pojednawczo.
- Tak jest, panie generale. Oczywiście proszę o wybaczenie, panie generale – zwrócił się do poczerwieniałego arystokraty. – To stres związany z ciężarem misji.
- Nie wydaje się pan szczególnie przejęty – zauważył z zadumą pułkownik Wassermolch.
Pilot spojrzał za okno.
- Pozornie, panie pułkowniku. Pozornie. W rzeczywistości bardzo się przejmuję tą misją. Nawet pan nie wie, jak bardzo.
Rzeczywiście pułkownik nie wiedział. Dlatego skinął głową i zamknął temat.
- Chce pan coś jeszcze dodać? – Generał Morgenrock patrzył bardzo poważnie na kapitana. To pytanie jednoznacznie świadczyło, że dalsza obecność Geschenka w towarzystwie dowódców będzie tylko kolejnym aktem impertynencji.
- Właściwie tak… - wymruczał pilot. Co zadziwiało, cała jego pokora błyskawicznie się rozwiała, a do błękitnych oczy wrócił błysk zuchwalstwa. – Pan pytał o bezpieczeństwo. – Obejrzał się na pozostałych, którzy patrzyli już na niego z demonstrowaną niechęcią. - Panowie oczywiście zdają sobie sprawę, jakim to Junkersem lecimy?
- To oczywiście Junkers Ju 52 – żachnął się pułkownik Wassermolch.
- Nic podobnego.
- Jak to? – zdziwił się Różowy Baron.
- Lecimy Junkersem Ju EF 61.
- Oszalał pan chyba! Były tylko dwa prototypy i oba rozbiły się w 37-mym.
Kapitan uśmiechnął się ironicznie.
- Były trzy. Ten, którym lecimy, nie rozbił się. Jeszcze. Nad Warszawą zrzucimy bombę z wysokości ośmiu kilometrów, po czym wzniesiemy się na 12 000 metrów i czmychniemy. – Geschenk odwrócił się i ruszył do kabiny. – Czmychniemy, czmychniemy, czmychniemy…
Dowódcy patrzyli za nim bezrozumnie.

 

*

 

Pułkownik Wassermolch nieomal wtulał się twarzą w okienko. Wspominał loty w pułku Jagdgeschwader 5 w 1916. Goering był trochę zmanierowany i prawił lotnikom osobliwie brzmiące komplementy, w rodzaju jesteś, Klaus, różyczką wykwitłą między płaty, niech cię uściskam i w fotelik odniosę. Nie krył się też z morfiną, której pełen woreczek nosił pod szyją. Niczym wódz indiański woreczek z lekami u Karola Maya – jak to sam obwieścił z chichotem, który przeminął po półgodzinie.
Ale przecież  cudownie latał, cudownie ścigał i cudownie strzelał.
To był wspaniały dowódca.
Kapitan Geschenk odpowie za chamstwo i zniewagi, on, Różowy Baron, osobiście tego dopilnuje! Czy feldmarszałek Luftwaffe istotnie nazywał tego aroganta swoim Jastrzębiem?... To musi zostać wyjaśnione, to musi być pomyłka… Ten kapitan to chyba bolszewik…
Generał von Borschtsch też patrzył przez okno, przy czym minę miał bardzo srogą, całkiem podobną owczarkowi, któremu podebrano udziec. Był do reszty wytrącony z równowagi dziwnym zachowaniem kapitana, jego nonsensownymi wyrażeniami, a już szczególnie nonszalancją i bezczelnie objawianym brakiem szacunku do gości pokładowych.
Których sam Führer wybrał, jako tych, w których pokłada największe zaufanie i nadzieje.
Co jednak robił pośród nich taki prostak i prowokator jak kapitan Geschenk?
Najbardziej męczyło, nieomal rozsierdzało generała jedno zdanie, które ów zuchwalec wypowiedział.
Chciałbym przypomnieć, że Führer nie zwykł pobłażać arystokracji.
Generał von Borschtsch zagryzł wargi i nieomal zawarczał w bezsilnej złości. Jest, do cholery, arystokratą, posiada wpływy, koneksje, odznaczenia. Uruchomi wszelkie możliwości, by Geschenk, zapewne bolszewik, został surowo ukarany… powieszony… rozstrzelany… utopiony gdzieś ciemną nocą po wyjściu z baru…
No, w każdym razie zdegradowany i sprowadzony do właściwej mu pozycji pucybuta!
Führer nie zwykł pobłażać arystokracji… Führer nie zwykł pobłażać arystokracji…
Generał Morgenrock nie był zdenerwowany i nie patrzył przez okno. Patrzył na zatrzaśnięte drzwi do kabiny pilotów i zastanawiał się. Kapitan Geschenk był dziwnym, nieprzewidywalnym, trudnym do zgłębienia człowiekiem.
W porządku, był Jastrzębiem dla samego Goeringa. Był nim też – to oczywiste – dla samego Hitlera, który powierzył mu niewątpliwie najtrudniejsze zadanie militarne w całej kampanii polskiej. Ostatecznie taka bomba otwierała bramy do całego świata. A co więcej: kapitan Geschenk pilotował eksperymentalny samolot Ju EF 61, który, owszem, obiecywał niezwykłe osiągi i bojowe możliwości… ale przecież po dwóch katastrofach całe prace nad projektem zarzucono.
Przynajmniej oficjalnie.
Generał rozejrzał się zamyślony. Jasnofioletowe lampy były dość osobliwym pomysłem; wyglądały ciekawie, i chyba nawet wnosiły jakiś spokój.
Choć nie likwidowały napięcia, które dowódca samolotu wciąż stymulował.
Pomijając jednak te lampy i kilka nietypowych skrzyń na ścianach, samolot niczym specjalnie nie różnił się od Junkersa 52.
No tak, tyle że wzniesie się na wysokość 12 000 metrów, a przedtem zrzuci coś, co zamieni milionowe miasto – w każdym razie pół tego miasta – w wysypisko martwych kurcząt.
No, dobrze. Był zatem kapitan Geschenk człowiekiem zaufanym, bardzo zaufanym. Był Jastrzębiem. Pilotem wyśmienitym, być może najlepszym w tym czasie. Hiszpania przyniosła mu sławę.
Teraz w zasadzie leciał po glorię, można rzec: po nieśmiertelność.
Dlaczego zatem zachowywał się tak dziwnie? Bardzo dziwnie. Arogancko, kpiąco, nonszalancko, może i cynicznie.
Tak postępują frustraci.
Czy kapitan Geschenk był sfrustrowany? Czy loty w Hiszpanii obciążyły jego sumienie?
Tak czy inaczej, raport będzie musiał być złożony. Tysiącletnia Rzesza potrzebuje asów, ale nie może wspierać się o frustratów.
Generał Morgenrock przesunął spojrzenie za okno.
- Szkoda – szepnął z prawdziwym żalem.

 

*

 

Drzwi kabiny pilotów otwarły się dość gwałtownie.
- Jesteśmy nad celem – oznajmił kapitan Geschenk.
Nie było to nieodzowne, cel widzieli w dole wszyscy. Jeśli uznać słupy dymu pożarów za składnik integralny z miastem, to w zasadzie byli w samej Warszawie.
Która cierpiała; ryczała, skowyczała, spływała potokami krwi z ran wyrąbywanych toporami Luftwaffe.
Ale przecież wciąż się opierała.
Gniazdo szerszeni – pomyślał Morgenrock.
Słowa kapitana, wypowiedziane tonem zimnym i frapująco ostrym, natychmiast podniosły napięcie, które i tak nie było znikome.
- Nie jesteśmy trochę za nisko? – spytał pułkownik Wassermolch.
- Jesteśmy – odrzekł obojętnie Geschenk.
- Proszę być ścisłym – przybrał surowy ton Różowy Baron. – Dlaczego pan obniżył pułap?
- Tylko na chwilę. Obniżyłem lot w pewnym celu, który już niedługo stanie się jasny. I tak jesteśmy wyżej od naszych kolegów, którzy zawzięcie od rana bombardują. Proszę być spokojnym, panie pułkowniku. Misja zostanie przeze mnie doprowadzona do końca… Tymczasem proponuję, byście panowie rzucili okiem na miasto.
Rzucili.
- No, nie wygląda zachęcająco – zauważył generał von Borschtsch.
Kapitan obrzucił go uważnym spojrzeniem.
- Taak – wymruczał. I nagle wyprostował się, wyprężył niczym struna. Na jego twarzy pojawił się – pierwszy raz – całkiem radosny uśmiech. – Panowie. To wielki dzień. Wielki dla nas, dla Führera, i dla Trzeciej Rzeszy!...
- Heil Hitler! – zerwał się z fotela pułkownik.
Obaj generałowie podnieśli się z foteli z wolna. Ich twarze były skupione, może wciąż jeszcze zafrapowane zachowaniem pilota, a jednak podniosłość chwili musiała udzielić się także im.
Von Borschtsch przełknął ślinę i poprawił monokl.
Morgenrock, który nagle skrzyżował się z białym promieniem słońca, zastygł sztywno i całkiem już przypominał Starca z Lodów.
- Kapitanie – rzekł zmienionym głosem. – Proszę przystąpić do finalizowania misji Warschau-Krakatau.
Tylko dwie sekundy Geschenk przypatrywał mu się z namysłem, zgubiwszy swój uśmiech. Zaraz jednak rozpromieniał i trzasnął cokolwiek manierycznie i groteskowo obcasami.
- Panowie – wyrzekł uroczyście. – Jako, że Junkers Ju EF 61 oferuje niespotykane w innych modelach możliwości, z przyjemnością zapraszam do ambony-luku.
- Do czego? – poprawił monokl Von Borschtsch.
- Do ambony-luku bombowego – uściślił pogodnym tonem Geschenk. – Dwa metry  za pańskim fotelem, generale Morgenrock, znajduje się właz z dźwignią automatyczną. Wciśnięcie guzików we właściwej kolejności otwiera wejście do masowego mordu.
Morgenrock, który już się odwracał w tył, zamarł na chwilę, i ze wzrokiem zawieszonym na oparciu fotela, zauważył:
- Ma pan ciekawy sposób ujmowania spraw, kapitanie Geschenk.
Po chwili nieomal kucali w kręgu, niczym dzieci skupione na grze w boule, obserwując jak pilot we właściwej kolejności wciska guziki otwierające wejście do masowego mordu.  Nie obyło się bez pewnej konfuzji, gdy palec kapitana wędrował kolejno do przycisków: seledynowego, beżowego, fioletowego, brązowego z żółtą kropką, szarego z żółtym krzyżykiem, złotego z zielonym rysunkiem borsuka… Guzików było w sumie osiemnaście, przy czym niektóre z nich zostały wciśnięte dwa, a nawet trzy razy.
- To diabelsko trudna kombinacja! – nie wytrzymał pułkownik Wassermolch.
- Dwa lata szkolenia – odparł oględnie Geschenk.
- No tak – chrząknął Morgenrock – ale przyzna pan, kapitanie, że to jednak dość osobliwa kombinacja. Ta ilość przycisków i ich kolory, cóż… Czy to nie jest trochę groteskowe?
Kapitan zawisł z dłonią nad guzikiem czarnym jak sam dzień 17 września dla Warszawy, i dla całej Polski, zresztą.
- Wszystko służy konfuzji i zniechęceniu szpiegów – wyjaśnił, patrząc generałowi w oczy. – Nic nie jest przypadkowe w machinie podboju naszego Wodza. Poza tym, panie generale, bolszewików wszędzie  pełno i … - wrócił spojrzeniem do guzika – musimy się ich wystrzegać.
Czarny przycisk okazał się ostatnim. Rozległ się trzask, po czym przy dość głośnym syczeniu właz otworzył się i na połyskujących chromem wysięgnikach uniósł aż pod sklepienie samolotu.
Oficerowie pochylili głowy i umilkli oszołomieni.
Widok był niezwykły, a i sam Junkers wydał się jeszcze bardziej magicznym. Może nawet w dość niepokojący sposób.
W dole ujrzeli oszklony klosz. W istocie można było nazwać go amboną, dawał bowiem zaskakujące, panoramiczne pole obserwacji.
Obserwacji nie tyle samolotów Luftwaffe, które krążyły drapieżnie jakieś sto metrów niżej, kąsając miasto. Raczej obserwacji mordu masowego, który był już nieuchronnością.
Pół Warszawy.
Zagon na posiew kalarepy i buraków.
Ambona oferowała sześć oddzielonych cienkimi, stalowymi ramami okien, przy czym połowa z nich bardzo znacznie powiększała obraz poniżej. Oficerowie prawie odskoczyli, wystraszeni iluzoryczną bliskością stukasa, który w rzeczywistości przelatywał znacznie niżej. A ponieważ wysięgniki wielkiego włazu pełniły także funkcję poręczy, wyprostowali się i skwapliwie z nich skorzystali.
Bomba Die Flatternde Hühner leżała dokładnie w samym sercu ambony, w oczywistym obniżeniu, objęta podwójnymi kleszczami zawiłych zabezpieczeń. Pół metra pod nią dało się dostrzec ciemny właz. Coś jakby wieko trumny masowej.
Sama bomba była raczej dość dziwna. Długa na trzy metry, masywna, lecz jakby niewykończona, niestarannie odlana, zdradzająca odgniecenia i początki rdzy. Leżała nie szpicem w dół, lecz bokiem, co pozwalało odczytać napis, wyraźnie uczyniony w pośpiechu, i to raczej drżącą ręką.
Für Sie, die Polen. Geschenk
 Zaskoczony Morgenrock spojrzał na kapitana.
- Proszę to wyjaśnić – zażądał.
Geschenk uśmiechnął się przepraszająco.
- Proszę mi wybaczyć wrodzone skłonności do mrocznych żartów i ironii, panowie. Jako, że pokpiwam sobie z Polaków, którzy postawili na tak cynicznego konia jak Anglicy, pozwoliłem sobie na ten szyderczy napis… Coś jakby Pozdrowienia z III Rzeszy – zaśmiał się. – Napis zrobiłem dziś o świcie, w oczekiwaniu na panów. Przy pomocy roztopionej czekolady. Tak… Co zaś się tyczy samej bomby, to jej wygląd jest naturalnie kamuflażem. Konfuzja wrogów, pamiętają panowie. Jest to zatem nieurodziwa, pozbawiona ornamentów bomba, lecz tak czy owak Die Flatternde Hühner, najpotężniejsza bomba na całym świecie.
Znów przez chwilę przyglądali się bombie. Respekt wzrósł, może nawet poczucie zagrożenia - ale poczucie siły, triumfu i osobistej satysfakcji wzrosło tym bardziej.  Wymienili wzruszone, szczęśliwe spojrzenia. Wassermolch zaczął tańczyć i omal nie wpadł do ambony.
- Mein Gott – mamrotał wystraszony. – Mein Gott…
- Powiększające szyby - stwierdził z fascynacją Morgenrock. - Możemy zwalić śmierć na Polaków zaiste z samych chmur.
Generał von Borschtsch zebrał się w sobie. Nie był już chłopcem grającym w kulki, lecz wysokim oficerem Luftwaffe, w pełni opanowanym arystokratą.
W pełni opanowanym zabójcą.
- Kapitanie Geschenk – rzucił rozkazująco. – Proszę podwyższyć pułap o dwa kilometry i zrzucić bombę.
- I czmychnąć od razu? – spytał z uśmiechem pilot.
- Wykonać rozkaz!
- Tak jest, panie generale! – wyprężył się Geschenk. Zamiast jednak zamknąć właz do luku i pomaszerować do kabiny, nagle nachylił się nad kloszem z zaintrygowaną miną. - Proszę spojrzeć – rzekł zachęcającym, ciepłym głosem.
Oficerowie mimowolnie poszli za jego wzrokiem.
- Widzą panowie? Tam w dole? Ten duży czerwony krzyż?
Popatrzyli na niego bez wyrazu.
- To szpital – tłumaczył im jak dzieciom. – Leżą tam setki rannych, a także, trzeba to sobie szczerze, po męsku powiedzieć, kobiety rodzące dzieci.  – Umilkł, i choć utrzymywał pogodny wyraz twarzy, mierzył się z nimi dziwnym wzrokiem. – No, powiedzmy więcej. W chwili, gdy nasz Zabójca Kur uderzy w ziemię, kilka, tuzin, może dwa, owych osesków, wychyli właśnie twarzyczki na świat. Kilku z nich przypadnie żyć sekundę czy dwa, moment narodzin zejdzie się z doprawdy osobliwą niespodzianką, jaką jest wybuch bomby. Niewykluczone, że część osesków przeżyje, ale przyjdzie im opuszczać ciało zabitej matki. Osobliwe, czyż nie? – spytał tonem, w którym wesołość mieszała się z jakimś wyzwaniem.
Tak to w każdym razie zabrzmiało arystokratycznemu von Borschtschowi.
- Kapitanie! – rzucił karcącym tonem. – Pan sobie pozwala na niedopuszczalne w warunkach misji opinie. Żądam od pana pełnej koncentracji i dyscypliny, a może złagodzę mój raport.
Pułkownik Wassermolch milczał skonfundowany, wodząc spojrzeniem od Geschenka do szpitalnego dachu z krzyżem, który zdradzał już uszkodzenia, co chwilę znikał pod dymem i był wyraźnie upodobanym celem niemieckich bombowców.
Generał Morgenrock zachował pełne opanowanie. Położył dłoń na ramieniu pilota.
- Kapitanie, teraz rozumiem pański stan i chwilowe utraty kontroli nad językiem. Pan jest doskonałym żołnierzem, lecz także dobrym i sumiennym człowiekiem. A to każe ubolewać panu nad dramatem cywilów, w tym kobiet i dzieci. Trzeba jednak zrozumieć, że w warunkach wojny śmierć nie separuje istot umundurowanych od istot odzianych w kubraczki i fartuszki. Jakkolwiek brzmi to cynicznie, musimy przejść nad tym do porządku dziennego. Polacy zawładnęli znaczną częścią niemieckiego terytorium, siali terror w Gdańsku, szykanują mniejszość niemiecką, wytłukli naszych chłopaków w Gliwicach… Widzi pan, naród bandycki tym różni się od narodu kulturalnego, że nie tylko mężczyzna, ale także kobieta, młode podlotki, harcerze, ba, pewnie i dzieci, będą czyhać dogodnego momentu, by zamordować obywatela Niemiec. Pan zapewne słyszał o polskich żywych torpedach, kapitanie?
- Nie słyszałem, panie generale – odrzekł z roztargnieniem Geschenk. – Naród bandycki, powiada pan… O, proszę spojrzeć w dół. Tam jest park, zauważają panowie? Trochę mu się płonie… Tak się zastanawiam, ile strwożonych matek i bon chowa się pod drzewami, kurczowo obejmując wózki… Tak sobie dumam, że ten dzisiejszy spacer wnosi całkiem chyba inne nastroje, niż podobny spacer z, powiedzmy, 31 sierpnia. Zgodzą się panowie?
- Proszę w tej chwili się opanować! – wrzasnął generał von Borschtsch. Zaraz też schylił się po upuszczony monokl. – Jest pan skończony, gwarantuję panu!...
Geschenk zignorował go zupełnie. Pułkownika, który stężał i stał podobny wysłużonemu manekinowi, także zresztą. Lekko uśmiechnięty patrzył w oczy Morgenrockowi.
Obaj mieli błękitne oczy, w których emocje zdawały się być głęboko zatopionymi, niczym w zimnych, głębokich jeziorach alpejskich.
- Uważa pan, że po dwóch tygodniach bombardowań polskie kobiety zabierają dzieci na spacer, pod bomby, kapitanie? – zapytał wolno stary oficer.
- Bandycki naród, jak to pan określił, generale…
Teraz to Morgenrock stężał. Natomiast Różowy Baron wyrwał się z odrętwienia i z niedowierzaniem pokręcił głową.
 - O, proszę! – zawołał z ożywieniem, dziwnie uradowanym głosem Geschenk. – Ogród zoologiczny!
Zmarszczyli brwi, wpatrzeni w płonące, mocno zasnute dymem miasto, usiłując wyszukać zoo.
- Gdzie? – wydusił odruchowo pułkownik Wassermolch.
Generał von Borschtsch podejrzliwie i z gniewem zwrócił się do pilota:
- Pan, zdaje się, dobrze się orientuje w Warszawie.
- Całkiem dobrze – potwierdził bez skrępowania Geschenk. – Byłem tu w 1934, u wuja. Mam tu wuja, tak jest. Niemiec. Handlowiec. No, tak… - pokiwał głową, jakby sobie coś nagle uświadomił. – Wypada rzec: miałem wuja. Przecież Polacy na pewno już zadławili go sznurkiem w którejś z ciemnych bram. W końcu to bandyci, prawda? Ale czy można im się dziwić? Sam na ich nieszczęsnym miejscu udusiłbym wszystkich Niemców po pierwszym nalocie.  – Znów wpatrzył się w nich z dziwnym, nienaturalnie szerokim uśmiechem. – A może jednak bandytami są ci, co zrzucają bomby na wózki dziecięce i chirurgów zajętych pracą? Hm?
- Milczeć!! – wrzasnął z furią von Borschtsch. – Wykonać rozkaz!
Kapitan rozłożył ręce z przepraszającą miną.
- Tak jest, panie generale. – Geschenk chciał odwrócić się i ruszyć do kabiny, lecz powstrzymał go ręką generał Morgenrock.
- Chwileczkę, kapitanie. Proszę przywołać tu drugiego pilota. Pan niech zasiądzie u sterów.
- Drugiego pilota? – zamrugał oczami zdziwiony Geschenk.
Wszyscy spojrzeli na niego surowo. Przy czym kilkakrotnie upokorzony von Borschtsch gotował się ze złości, pogubiony pułkownik Wassermolch gryzł rękawiczki, natomiast w oczach Morgenrocka po raz pierwszy zamigotał niespokojny błysk.
- Czy pan nie rozumie – zaczął cedzić von Borschtsch – że…
- Ale tu nie ma drugiego pilota – wszedł mu w słowo kapitan Geschenk.
- Jak to nie ma – wybełkotał pułkownik.
- Owszem, był. Ale nie wsiadł.
- Nie wsiadł…?
- No nie. Bardzo mocno uderzyłem go w tył głowy. Wtedy padł i, jakby to powiedzieć – kapitan przybrał zmartwioną minę – nie kwapił się do wejścia na pokład. Zaciągnąłem go zatem w krzewy, dla jego bezpieczeństwa, i zająłem miejsce w kabinie sam. To koniec historii o drugim pilocie... A samolot kołuje kierowany przez automatycznego pilota, jedną z tajemnic tego niezwykłego Junkersa.
Von Borschtsch uczynił trzy długie, choć chwiejne susy, by dopaść kabiny pilotów. Nerwowo rozwarł drzwi na oścież i zamarł.
- Mówiłem, że nie wsiadł – pokręcił głową Geschenk. – Oczywiście może pan przeszukać kabinę i w ogóle całą maszynę, jeśli uważa pan, że on się gdzieś kryje. Co ma sens, jeśli wierzyć, że drugi pilot jest mniejszy od kota. I chyba zapodział pan swój monokl, panie ge…
Aż dwie lufy pistoletów Parabellum wymierzyły w kapitana. Żadnego z nich nie trzymał Różowy Baron, który nieomal kulił się nad lukiem bombowym z bardzo nieszczęśliwą twarzą.
- Proszę uwolnić bombę, kapitanie – rzekł zimnym głosem generał Morgenrock. Głos był zimny, ale też odrobinę smutny. Geschenk nie był pierwszym frustratem, którego Starzec z Lodów widział w swoim wojennym życiu.
- Pójdzie pan pod sąd polowy, bolszewiku – zawtórował von Borschtsch wściekle.
Geschenk skrzywił się.
- Nie jestem bolszewikiem – wymruczał z wyrzutem. Posłusznie jednak wrócił nad luk i pochylił się z ręką nad tablicą kolorowych guzików. – A co z pułapem? – skierował się z pytaniem do Morgenrocka.
Obu pozostałych oficerów od dawna ignorował.
- Proszę zrzucić bombę. Natychmiast.
- Ojejku – uniósł brwi pilot. – Rozkaz to rozkaz. Alleluja, niech dzwony biją nam, gdy owieczki z marcepana bieżą na pasterkę… - Wpatrzył się ze zmarszczonym nosem w pulpit. – Obym pamiętał kombinację. Bo jeśli pomylę…
- To co? – spytał zdławionym głosem pułkownik Wassermolch.
- Bomba wybuchnie w luku – wyznał otwarcie i całkiem zadowolonym głosem Geschenk. – To znakomity samolot, może latać wysoko i oblecieć świat bez międzylądowania, ale nie jest przystosowany do eksplozji Die Flatternde Hühner we własnych trzewiach, mimo wszystko. Ale może gdyby ją nałożyć workiem… nie wiem, pańską czapką, generale „von”, i może jeszcze nakryć fotelem?
Pułkownik Wassermolch zachichotał histerycznie.
- Kapitanie – głos starego generała oziębiał się coraz bardziej. Zyskiwał też na napięciu i znużeniu.
Napięci i znużeni ludzie mają problem z odmówienie sobie strzału, gdy istnieje wysokie prawdopodobieństwo, że ten strzał przyniesie im ulgę. Geschenk najwyraźniej zdawał sobie z tego sprawę, bo wcisnął bez słowa jedenaście guzików i położył dłoń na srebrzystej dźwigni do zwalniania ładunku. Potem przesunął wzrokiem po szklanym kloszu, który dawał widok rozszarpywanego miasta. Powoli odwrócił wzrok i spojrzał na pułkownika Wassermolcha, spoconego i wspierającego się kurczowo o fotel.
- Pułkowniku, czy pan szczerze popiera pomysł zrzucenia tej bomby na dzieci i ich matki? – spytał bardzo poważnym głosem.
- Zrzucaj tę bombę, do diabła! – rzucił Różowy Baron, nieomal pieniąc się na twarzy.
Kapitan skinął głową, jakby niczego innego się nie spodziewał, i spojrzał z kolei na generała von Borschtscha.
- Generale? Proszę odpowiedzieć nie jako wyszkolony, wysoko postawiony zabójca, ale jako człowiek, który ssał pierś matki, nosił wędki za ojcem, zbiegał z pieniędzmi do kataryniarza, wspinał się na drzewo po czereśnie, rzucał kałamarzem w…
- Zrzucaj pan, do cholery!! – przerwał oficer. Ręka, w której trzymał pistolet wymierzony w twarz pilota, była sztywno wyprostowana i osobliwie drgająca, jakby poddawano ją elektrowstrząsom.
I nie szukał już monokla.
Geschenk westchnął i znów skinął głową ze zrozumieniem. Teraz powoli przesunął spojrzenie na generała Morgenrocka.
- Miasto bandytów – rzekł z zadumą. – Pan naprawdę wierzy w te brednie, panie generale?
Morgenrock milczał przez chwilę. Ręka, w której trzymał broń, nie drżała zupełnie. Tylko jego błękitne oczy zdawały się drżeć.
- Pan jest frustratem, kapitanie Geschenk – stwierdził z opanowaniem. – Ale my się panem zajmiemy. Pan jest asem. Luftwaffe nie porzuca swoich asów. Pan się odrodzi i wróci w chwale. Pan strąci jeszcze 1000 samolotów wroga i zrzuci 1000 Furkoczących Kurcząt. Obiecuję to panu. Daję słowo oficera. – Skinął krótko głową. – A teraz proszę zrzucić bombę.
Kapitan Geschenk patrzył na generała przeszywającym, frapującym wzrokiem.
- Szkoda, panie generale – rzekł głosem, w którym zabrzmiało autentyczne rozczarowanie. – Tamtym dwóm już od dawna nie dawałem szans, ale pan… Cóż, myślałem, że w panu, u schyłku życia, obudzi się człowiek. Wie pan, ten mały, śmiejący się człowiek, co wspina się na drzewa, puszcza fajerwerki i goni za wiewiórkami…
- Bomba, kapitanie.
- …tyle, że ten mały człowiek, ten chłopiec czepiający się spódnicy, wesoły urwis, co konfitury ze spiżarni wykrada, po prostu dawno już umarł. Pan nosi w sobie szkielet małego martwego chłopczyka, panie generale…
- Milczeć, ty bolszewicki impertynencie!! – wrzasnął generał von Borschtsch. – Zostanie pan zgilotynowany z całą rodziną!
Morgenrock patrzył na pilota martwą twarzą. Może i nosił w sobie mały szkielet chłopca. Ale i sam był już właściwie szkieletem.
- Bomba - wyszeptał wbrew sobie.
Hałas i wibracje zagłuszyły szept, lecz nie było żadnych wątpliwości.
Geschenk jeszcze przez kilka sekund mierzył się poważnym spojrzeniem z Morgenrockiem. Wreszcie rzekł zmienionym, jakby silniejszym głosem:
- Wszyscy piszemy dziś swoje przeznaczenie.
Wcisnął guzik i klapy luku rozwarły się z trzaskiem, uwalniając bombę.
Wszyscy nachylili się nad amboną ze spiętymi z wyczerpania karkami. Jedynie Wassermolch wciąż trzymał się oparcia fotela i z przymkniętymi oczami bełkotał cicho:
- …jesteś, Klaus, różyczką wykwitłą między płaty, niech cię uściskam i w fotelik odniosę…
Die Flatternde Hühner pomknęła w dół, nabierając szybkości.
- No! – zawołał z ulgą von Borschtsch. – A teraz precz do kabiny i w górę czym prędzej!... No, słyszał pan, bolszewiku?! – ponaglił, bo Geschenk ani drgnął, patrząc na niego pobłażliwie, z odcieniem politowania. – Jazda, bo ci łeb przestrzelę!
- Chwileczkę, panie generale – uśmiechnął się kapitan. – Czy nie zauważa pan czegoś dziwnego?
- Czego? – warknął dowódca.
- Przecież ta bomba spada umocowana na linie.
Jak gromem rażeni rzucili się do włazu.
Bomba spadała, owszem, znikając już nieomal z oczu, lecz ciągnęła za sobą mocną, stalową linę, wychodzącą z potężnego zwoju. Zwój skryty był pod podłogą i widoczny tylko przy wetknięciu głowy w ambonę.
- Co to ma znaczyć, ty kundlu sowiecki! - von Borschtsch prawie wbił lufę Parabellum w policzek odprężonego pilota.
- Pan doprawdy nie wyraża się jak arystokrata, lecz jak taki mały syn węglarza, co kradnie jabłka na targu. I co pan ma do Rosjan, generale mój pobudliwy, to nasi soju… - rozległ się trzask pękającej kości jarzmowej, gdy rękojeść broni uderzyła mocno w twarz Geschenka. Nie okazał jednak większego przejęcia tym ciosem, jedynie zachwiał się lekko.
- Co to za lina! – krzyczał von Borschtsch,  z trudem skrywając przerażenie. – Co to za lina, do diabła!
Nieoczekiwanie poturbowany Geschenk klasnął w ręce i oświadczył:
- No dobrze, panowie. Mamy dosłownie chwilę. Fakty są takie: lina jest mocna i nikt zębami jej nie przegryzie. Noża, pił i siekier też tu nie znajdziecie.  Podobnie jak kota-pilota, którego w krzewy z całym tym sprzętem wyrzuciłem. Odwiązanie liny z korby zajmie wam dobry kwadrans, zresztą przypadkiem wylał mi się na nią pojemnik z olejem, no pech, niezwykły pech – mówiąc to, Geschenk zdawał się być zupełnie zrelaksowany, prawie radosny. – A i chyba wciąganie bomby nie byłoby rozwiązaniem kłopotu, który nam tu wszystkim sprawiłem, prawda? Bomba waży 160 kilogramów, więc i tak byłoby mozolnie… Co dalej: spójrzcie, moi drodzy goście tutaj – zaczął pokazywać różne punkty w podłodze. – O, nadpiłowane. Tak. Tu brak śrub. Yhm, odkręciłem. A co tam. O, tu naciąłem. Z kolei skrzynia z korbą jest dobrze wtopiona, poprawiłem to.
Patrzyli na niego wstrząśnięci. U każdego wstrząs objawiał się jednak nieco inaczej. Pułkownik Wassermolch kucał nad lukiem i szczebiotał ptasio, roniąc łzy, które spadały na Warszawę. Generał von Borschtsch zastygł z twarzą wykrzywioną ponad wszelkie mięśniowe i ścięgnowe normy, mierząc z pistoletu, który ledwo trzymał w porwanej bezwładem dłoni.
Stary Morgenrock stał niczym posąg, może taki wykuty z lodu. Nieruchomy, martwy, odessany z emocji. Jego oczy błyszczały; w jeziorach, które przypominały, szalały jakieś małe sztormy rozpaczy, lecz z wolna były wypierane przez całkowite zrezygnowanie.
- Mamy kilka sekund – przypomniał wesoło kapitan Geschenk. – Więc dodam szybko taką ciekawostkę, zanim bomba wyrwie poszycie i zabije nas wszystkich. Czy raczej: uczyni kolejnymi  bombami dla tego nieszczęsnego miasta. Otóż, gdybyście odwrócili bombę, z drugiej strony ujrzelibyście jeszcze jeden napis. Austrian Abschaum**. Pułkowniku, szkoda, że pańskie łzy nie zgaszą pożarów w Warszawie. Może spłaciłby pan część win… Jeszcze jedno. Mamy tylko jeden spadochron. Reszta? W krzewach, tak jest – zaśmiał się zadowolony. – Jest zatem tylko jeden. Czy panowie, starsi w końcu wiekiem i dość spełnieni, pozwolą, że ja, człowiek młody, wezmę sobie ten spadochron i…
Generał Morgenrock zachwiał się w chwili, gdy jego serce pękło niczym strwożone kurczę. Być może wcześniej całkiem kurczęco zatrzepotało. Gdy przechylił się w kierunku drzwi do kabiny pilotów, generał von Borschtsch skierował na niego pistolet i wystrzelił.
Przez dwie sekundy, zdające się dłużyć niczym zachód słońca, Starzec z Lodów stał na krawędzi ambony. Potem, nie odrywając spojrzenia od Geschenka, przechylił się i wpadł do ambony, a wprost z niej pomiędzy klapy luku.
Nie patrzyli, jak spadał na Warszawę. Von Borschtsch zatrząsł się.
- To był odruch, panie generale – wymamrotał. – Myślałem, że pan chce zabrać…
- On spadł – przypomniał życzliwie kapitan Geschenk.
Von Borschtsch ryknął i pomknął skokami do kabiny. Porwał z fotela przygotowany wyraźnie spadochron i zaczął go chaotycznie nakładać.
- A pański monokl, generale? – zawołał Geschenk.
Pułkownik Wassermolch kucał nieco żabio między rzędami foteli i wykonywał osobliwe ruchy palcami wzniesionych dłoni, mamrocząc przy tym piskliwie:
- Wężowidła… Wężowidła…
Ale gdy generał von Borschtsch rozwarł boczne drzwi, by wyskoczyć, Różowy Baron poderwał się nagle z przejmującym, dość messerschmittowym jazgotem i pomknął za nim z imponującym przyspieszeniem.
Mimo to spóźnił się. Gdy mijał w locie von Borschtscha, wciąż jazgotał i poruszał palcami jak wężowidłami.
Którymi być może były.
Kapitan Geschenk, który widział to przez szyby ambony, pokiwał głową z zadumą, po czym sięgnął do korby i jednym ruchem uwolnił linę. Następnie zamknął właz , zaraz po nim drzwi boczne, aż wreszcie zasiadł w jednym z foteli kabiny. Sięgnął do aparatury, bo po chwili przemówić - mimo bólu szarpiącego policzkiem - ciepłym, kojącym głosem:
- Generale von Borschtsch. Wiem, że mnie pan słyszy… Zresztą i ja pana słyszę. – W istocie, z głośnika dobiegły przekleństwa oficera. – Ma pan, zdaje się, problemy z otwarciem spadochronu. Spieszę poinformować, że spadochron się nie otworzy. Taki ze mnie kawalarz. Bolszewik, jak pan woli. Może to pan ująć w swoim raporcie. – Okrzyki generała nasiliły się; teraz były pełne zgrozy. – Widzi pan, generale, popsułem spadochron, za to wyposażyłem go w radio. Te tajne prototypy… Nim użyźni pan glebę pod kalarepy, zdradzę coś jeszcze. Sekretna bomba Hitlera nigdy nie spadnie na Warszawę. No, w każdym razie nie dzisiaj. Będą musieli ją znaleźć, żeby kurczęta zafurkotały. Co może być trudne, bo już sam zapomniałem, gdzie mi się tę cudowną broń zakopało. W każdym razie to, co pan właśnie dogania, nie jest bombą Die Flatternde Hühner. To taka, hm, bomba garażowa. Trochę blachy, a w środku kamienie… Ale co tam. Pan mnie chyba nie słucha za bardzo – rzekł z wyrzutem. – A skoro tak, nie będę przedłużać. Dodam tylko, że to jest tragiczny dzień dla Polski, ale dla naszego Führera także nienajlepszy. Oprócz bomby traci przecież jedyny egzemplarz Junkersa Ju EF 61. Musieliby mnie pochwycić, żeby go odzyskać. A to będzie dość trudne. Przecież jestem Jastrzębiem. Aha, zapomniał pan monokla, wyrzuciłem go za panem. Proszę się dobrze rozglądać. Pan, zdaje się, dolatuje? Jest dobra wiadomość na koniec. Całkiem rozsądny tor lotu. Spadnie pan do zoo. Zaprawdę właściwe panu miejsce, panie generale.
Kapitan Geschenk rozłączył się i popadł w zamyślenie. Dumał nad specyfiką ludzkiej psychiki. Kiedy zbijać człowieka z tropu całą serią niekonwencjonalnych zachowań, stymulując przy tym jego wysokie poczucie zagrożenia i stresu, wydaje się, że brama do najbardziej zuchwałego blefu stoi otworem.
Kapitan Geschenk sięgnął po metalowy termos i dumał z kolei nad tym, czy na pewno zasługiwał, aby żyć dalej. Co prawda osłabił machinę wojenną Hitlera, ocalił dziś więcej istnień niż odebrał w Hiszpanii… Ale czy to wystarcza?
Ale czyż los nie pokazał mu, że tak?  Że odkupił winy? Przecież cały plan opierał na najwyższym ryzyku, które ciągnęło się za nim od pierwszej do ostatniej minuty. Mógł zostać zdemaskowany, doścignięty, zastrzelony…  A przecież przeżył. Palił go tylko zmiażdżony policzek, co przecież śmierci nie przyniesie.
Przeżył, ponieważ był Jastrzębiem.
Powoli odkręcał wieczko termosu i przez chwilę zastanawiał, czy jest sfrustrowany. Szybko doszedł do wniosku, że jest sfrustrowany, kiedy patrzy na Warszawę. W tej sytuacji wskazanym było oderwać od niej oczy. Najlepiej na zawsze.
Tylko dokąd czmychnąć?
W zamyśleniu nalał sobie kolumbijskiej kawy do kubka. Napił się i zaraz też uśmiechnął.
Cudowny samolot feldmarszałka Goeringa, wraz z jego cudownym Jastrzębiem, wzniósł się na wysokość 12 000 metrów i obrał kierunek na Amerykę Południową.
 ..
*
* Die Flatternde Hühner (niem) – Furkoczące Kurczęta.
*Austrian Abschaum** (niem.) – austriacka szumowina.