JustPaste.it

Wpływ na Księżyc część III

Przyparty do ściany bohater - oddany rodzinie rysownik komiksów - rzucił wyzwanie samemu Księżycowi. Zobaczmy, jakie następstwa to przyniesie...

Przyparty do ściany bohater - oddany rodzinie rysownik komiksów - rzucił wyzwanie samemu Księżycowi. Zobaczmy, jakie następstwa to przyniesie...

 

Część trzecią dedykuję Gnostykowi. Jest między nami wspólnota dusz. Owszem - Gnostyka promień Słońca pchnął ku pięknej, rozczulającej poezji, mnie zaś promień Księżyca pchnął ku mrocznym dreszczowcom... a jednak łączy nas wspólny pierwiastek.
Silny i niezniszczalny pierwiastek wrażliwości i odczuwania.
Tymczasem zaś paraliżujące srebro sprowokowanego Księżyca zalewa już nieomal całe życie bohatera, nie zważając na granice między nocą, a dniem...

 

Wpływ na Księżyc część III

 

- Gotowi? – spytała Malwina, kiedy skończyliśmy śniadanie.
Wszyscy zjedliśmy szejka z bananów i truskawek oraz garści pietruszki, bo – jak to powiedział Zetor – „witamina C będzie cię wspierać cały dzień”.
- Gotowi, córeczko – wyrzekłem z kamiennym obliczem. – Czytaj, co mamy dziś zrobić dla siebie, a czego się wystrzegać.
Wyczułem na sobie spojrzenie żony. Malwina obdarowała mnie uśmiechem.
Nadal nie przywykłem do jej osobliwych sukien, które przywodziły mi na myśl serial Domek na prerii. To świetny serial, ale... Sporo ludzi kłębiło się wokół nas, gdy jechaliśmy razem do miasta.
Bryczką, którą z pobliskiej wsi ściągnął Zetor. Otrzymał ją wraz z dwoma końmi za darmo, od wdzięcznego chłopa, którego rok wcześniej uratował.
Czy wycinał go z bryczki? Wciąż zapominałem spytać.
Mimo to z kamienną twarzą powoziłem tą bryczką – Gra w Księżyc wymagała konsekwentności totalnej – śmiejąc się gorzko w duchu, że większej groteski dopełniłby tylko Hektor, przyjaciel syna, jako woźnica z brodą babilońską.
Dziwnym był też moment, gdy po wspólnej kolacji Malwina obdarowywała nas buziakami na dobranoc, po czym patrzyliśmy na nią przez okno, gdy przemierzała ogród w kierunku szopy na narzędzia.
Przy czym narzędzia niepamiętające XVIII wieku musiałem na jej żądanie wynieść do domu.
Wspólne kolacje zaczęły się, kiedy światło elektryczne zastąpiliśmy lampą naftową.
- Czytam – uśmiechnęła się do kalendarza córka. – Tak, 25 sierpnia, Księżyc w Rybach. Dobry czas... Wzmocnienie aury, wykazanie się talentami, wzrost kreatywności i duchowości. Odnowa ludzi słabych i pokonanych. Rosną zdolności twórcze, zwłaszcza malarzy, rzeźbiarzy w drewnie bukowym i rysowników komiksów. Tych ostatnich czeka niespodziewane ożywienie w interesach i pomyślna nowina... No, proszę, tatulku, może ruszysz dziś z komiksem? – Popatrzyła na mnie ucieszona.
Mimo wszystko trochę mnie to zdziwiło. Zdziwiło mnie to, że jej nie zdziwiło wyraźne ukierunkowanie tekstu na moją osobę. Rysownicy komiksów w kalendarzu księżycowym, no widziałby kto...
- Dzień ondulacji i stosowania balsamów opalających, których efekt zyska dziś 400% trwałości. – Podniosła głowę zamyślona. – Nie skorzystam, bo jestem amiszem. Mogę nacierać się olejem migdałowym.
Zetor zachichotał swobodnie.
Bardzo swobodnie. Właściwie miał spory problem, by ten chichot ocierający się o histerię zdławić.
Zastanawiałem się, czy rozbawiły go tak bardzo słowa siostry, czy jednak moja mina.
Nadal czułem na sobie wzrok żony, ale nie odrywałem oczu od Malwiny i kalendarza.
Teraz miało nadejść uderzenie, które uszykowałem.
Może za szybko. Może wzbudzi to podejrzenia.
Ale nie mogłem z tym czekać. To mnie dławiło. Było jak lina, która wpełzła mi podstępem na szyję, obeszła ją, po czym zaczęła wciągać mnie na drzewo.
Patrzyłem na córkę nieporuszony, nieomal obumarły. Zastanawiałem się, czy ujrzę wstrząs na jej twarzy.
- To dzień niezwykły – przeczytała Malwina. – Pojawia się szansa wykorzystania unikalnej energii, której Księżyc nie użyczy przez następne 20 lat. Dziś wyjątkowa możliwość przeproszenia się z technologią i innymi dobrodziejstwami cywilizacji – jeśli wcześniej zostały porzucone w egoistycznym kaprysie. Cywilizację napędza tak inspiracja człowieka, jak Duch Święty. Technologia jest materią kształtowaną przez ludzi za pozwoleniem, błogosławieństwem i upodobaniem bożym. Jeśli nie chcesz zakończyć życia jak trylobit uwięziony na muzealnym poddaszu, zaufaj energii progresji i daj się jej pochłonąć... – urwała, przenosząc spojrzenie na szopę.
Zmarszczyłem brwi niespokojnie. Nie chciałem przysporzyć jej ani frustracji, ani zmartwienia.
- To brzmi do rzeczy całkiem – rzekł Zetor pogodnie.
- I ja tak myślę – zawtórowała żona.
- W końcu nie jesteśmy Jaćwingami, mimo wszystko.
Teraz wszyscy patrzyliśmy na Malwinę. Poczułem wyrzuty, choć był to dopiero pierwszy dzień z fałszywym kalendarzem. Bardzo nie lubię widoku rozczarowania na twarzach osób, które kocham i cenię. Jeszcze bardziej nie lubię do tego rozczarowania przykładać ręki.
Ewelina wyczuła moje myśli – oczywiście – i położyła swoją dłoń na mojej.
Cudowna dłoń.
Ale na twarzy, którą zwróciła ku nam Malwina rozczarowania nie było. Było tam natomiast odprężenie i miły uśmiech.
- To najpiękniejsze uzasadnienie i poparcie rozwoju technologicznego, jakie kiedykolwiek czytałam – wyznała swobodnie. – Stepan Hindyj to niezwykle natchniony człowiek. Nazwałabym go Posłańcem.
A to dobre. Chyba otworzyłem usta, bo dłoń Eweliny zacisnęła się.
- Oczywiście to słuszne – pokiwała głową córka. – Koniec z tymi niewygodnymi sukniami i spaniem z pająkami wielkości jabłek malinówek. Wracam do cywilizacji.
Tak po prostu. Po czterech dniach fanatycznego wtopienia się w świat amiszów.
Byłem tak zbaraniały, że nie okazałem – ba, nawet nie odczułem jeszcze w tym momencie – żadnej radości i ulgi z powodu jej decyzji.
- Nie chcemy być trylobitami – pokiwał głową syn.
Przełamałem odrętwienie i zwróciłem się do niego:
- Wracasz do pracy?...
- Oczywiście, tato – uśmiechnął się. – Oczywiście, że tak. Wrócę. Jak tylko kalendarz mi pozwoli.
Znowu zdrętwiałem. No tak. Dobrze, synu – pomyślałem. – Jak tylko kalendarz ci pozwoli. To już za kilka dni.
W kieszeni moich szortów zabrzęczał telefon. Nie jestem co prawda wrogo nastawiony do technologii, ale też ani mi w głowie być jej niewolnikiem. Zazwyczaj nie noszę przy sobie komórki tak kurczowo jak większość znanych m ludzi. Rzucam ją gdzieś na półki z książkami, po czym kolejnego dnia odkrywam siedemdziesiąt wiadomości i sto nieodebranych połączeń.
Przynosi to dwie refleksje.
Po pierwsze: akcentuje siłę i znaczenie więzi ludzkich oraz zależność między nimi w kwestii uczuć lub interesu. Obie te sfery są istotne.
Po drugie: wyobrażam sobie, jak by to wyglądało, gdybym nosił komórkę ciągle przy sobie. Ile czasu i energii ten mały przebiegły przedmiot-wampir wyssałby ze mnie i nigdy nie oddał. Czasu i energii, które to wartości przeznaczone były moim bliskim, a nade wszystko mnie samemu.
Uporczywe wieszanie się na technologii jest niczym trwanie z głową w studni. Można przegapić rzeczy istotne.
Widok nastoletnich dziewczyn na ulicy czerpiących z komórek niczym z aparatów tlenowych jest widokiem zabawnym, ale i nie mniej smutnym.
Może jednak amisze mają trochę racji.
Teraz jednak telefon rozdzwonił się w mojej kieszeni i dobrze się stało, bo oto odezwał się mój teść wydawca:
- Cześć Mikołaju!
- Cześć, tato.
- Czy komiks ukończony?
- Szczerze mówiąc niepodjęty. Ostatnie dni były dość...
- Mniejsza z tym – przerwał mi teść wesołym głosem. – Dzwonię, by ci powiedzieć, że sprzedałem twój komiks o tym rzymskim legionie rozsiekanym w zasadzce przez Piktów, no wiesz, co to ich tam porąbali w kawałki, poupychali w garnce i zakopali pod ziemią wraz z bronią i sandałami, tak, że do dziś historycy głowią się...
- Jasne, tato – teraz ja przerwałem. – Chodzi ci o Zaginiony Legion. Ale gdzie go sprzedałeś?
- Do Niemiec i Chorwacji za jednym rzutem! A Chorwaci chcą też w ciemno i to w te pędy ten twój indiański. Wojna kaktusowa, czy tak? Może byś przyspieszył? Uwiniesz się w trzy tygodnie?
- Noo, mógłbym, ale ta opcja z dragonami trochę mnie skonfundowała twórczo...
- Mniejsza z tym! To indiański komiks, indiańska wojna i indiańskie kaktusy. Wystarczy, że Old Shatterhand i Old Daddy-Long-Legs okażą wsparcie rasy białej.
- Aczkolwiek noszą ubrania z frędzlami! – roześmiałem się.
- Mikołaju, ja sam noszę ubrania z frędzlami. – To prawda. Mój teść nosił ubrania z frędzlami, z kolei na oficjalne zjazdy wydawców komiksów charakteryzował się na – jak otwarcie i nie bez satysfakcji oznajmiał – „Zulusa prowadzącego wojnę z Brytyjczykami”. – Bierz się do pracy, mój drogi. Aha, zajrzyj sobie przy okazji na konto. Coś się tam zmieniło.
- O – zdumiałem się mile.
Schowałem telefon i potoczyłem rozpromienionym spojrzeniem po wpatrujących się we mnie bliskich.
- Chyba dobra nowina? – uśmiechnęła się Ewelina.
- Bardzo dobra – rozłożyłem ręce. – Rob kawę z cykorii, a żywo!
Żona poderwała się zgrabnie, a Malwina wbiła we mnie znaczący, nieco triumfalny wzrok.
- Cieszysz się?
- No ba, jestem kontent!
- Kontent? – podchwycił mój syn. – Czy wziąłeś to słowo z polskich filmów przedwojennych, papo?
- Oczywiście! – okazałem uśmiech satysfakcji.
- No i widzisz, tatko? – Córka wymownie uniosła brwi. - Co powiedział Stepan Hindyj? „Rysowników komiksów czeka niespodziewane ożywienie w interesach i dobra nowina”. Widzisz, jak to wszystko się sprawdza? Wyrocznie Księżyca są niepodważalne.
Tak, Zetor zdecydowanie obśmiewał dziś moje miny. Znowu zdusił chichot, po czym kręcąc głową wycofał się z kuchni. Ja z kolei skrzyżowałem spojrzenie z moją żoną, która zastygła nad czajnikiem.
- To po prostu niewiarygodne – wymamrotałem.
Stepan Hindyj, księżycowy prorok-mienszewik, już nie terroryzował mojej rodziny. Sęk w tym, że kalendarz spreparowany moją upojoną winem ręką nadal się sprawdzał.
Nadal był panem mojej córki.
- Niewiarygodne – uśmiechnęła się córka. – Masz rację tatusiu. Tak – podniosła się i przeciągnęła – idę się przebrać. Przepraszam się z technologią i nowoczesnością. Pa, pa!
Zostaliśmy sami w kuchni. Kalendarz leżał na stole, ściągając nasze spojrzenia godne orangutanów, którym wręczono kalkulatory.
- Nie wierzę – wymruczałem, pocierając dłońmi tył głowy. – Nie wierzę...
Ewelina postawiła na stole filiżanki z kawą i uśmiechnęła się krzepiąco.
- Uważam, że odniosłeś zwycięstwo, i to godne miana blitzkriegu. Potrzebowałeś jednego dnia, żeby odebrać naszą córkę amiszom.
Zaśmialiśmy się mimo wszystko. Rozczulały mnie te zabiegi wsparcia i pocieszenia, których moja żona nigdy mi nie szczędziła. Zaraz jednak dodałem z powagą:
- Tak, to jest jakieś zwycięstwo. Ale celem Planu Pięcioletniego nie jest rozbicie struktur amiszów, tylko oderwanie Malwiny od kalendarza po uprzednim jego zdyskredytowaniu. Tymczasem co? Wzmocniłem jego wiarygodność.
Nadal się uśmiechała.
- Misiu, zanim przejdziemy do kwestii kwarantanny...
- O!
- ...chcę ci powiedzieć, że to dopiero pierwszy dzień walki. A już zaznacza się wpływ twojej inwencji. Z każdym dniem będzie lepiej, zobaczysz! – dodała wręcz żarliwie. – Co wymyśliłeś na jutro?
Nachyliłem się ku niej w odruchu konspiracji, po czym... zastygłem.
- No co? – zdziwiła się. – Mam ważkę na brwi?
- Nie – wymruczałem z konfuzją. – Sęk w tym... Wstyd i sromota, moja żonko, ale... nie pamiętam!
- Co?? – otwarła usta zaskoczona. – Nie pamiętasz, co zmajstrowałeś ostatniej nocy? Na jutro?
Pokiwałem głową smętnie, jak niedźwiedź, który spadł z gałęzi.
- Nie pamiętam. Wypiłem wino kiedy siadłem do pracy. Przy pierwszej butelce myślałem. Dobrze jest głowić się z czerwonym winem. A potem poszedłem po drugą butelkę. Byłem zresztą umysłowo i organicznie zmęczony tym wszystkim... No i pisałem to wszystko trochę bezmyślnie, nie do końca przytomnie. Na pewno z polotem, ale... Ciągle patrzyłem na ten cholerny Księżyc i on hipnotyzował i ogłupiał. Widzisz, pamiętam tylko dość dokładnie dzień dzisiejszy, na jutro tyko coś tam z medycyny... Chyba zakaz otwierania czaszki w obecności Egipcjan... I coś tam z Australią na pojutrze. To tyle – zakończyłem bezradnie.
Oczy mojej żony zabłysły ożywieniem, którego nie potrafiłem sobie niczym uzasadnić.
- Miśku – wyrzekła bliska śmiechu, jeśli nie euforii – chcesz mi powiedzieć, że kolejne cztery dni będą dla ciebie... niespodzianką?
Pociągnąłem sobie nosem raz i drugi. Całkiem jak Mary Poppins z powieści Pameli Travers.
- Chyba nie ma kolejnych czterech dni... Upiłem się i napisałem tylko trzy bodaj dni.
- Trzy?
- No – bąknąłem. – Dokładnie. I niewiele pamiętam z tego, co wymyśliłem, niestety. Pamiętam Egipcjan i Australię. Ale przecież możemy sobie zajrzeć i... – wyciągnąłem rękę po kalendarz, ale Ewelina była szybsza. Kalendarz zniknął pod jej bluzką.
- Nie będziemy nic czytać, kochany. Szwindel szwindlem, ale trzymajmy się reguł Księżyca.
Patrzyłem na nią w zastanowieniu.
- No, okej – zgodziłem się z rezygnacją. – I tak nie zamierzam wnosić żadnych poprawek. Nie chcę, by spod moich palców wypłynęło słowo Księżyc. Nie przez najbliższe dwa dni. Gdybym tylko mógł wycofać słowo Księżyc ze słownika...Trudno, resztę kalendarza ukończę bez energii pełni. Ale już na pewno z trzeźwą głową, kochanie. – napiłem się kawy, wstałem i pocałowałem żonę. – Idę sprawdzić to konto na laptopie. Mimo wszystko to był bardzo dobry dzień.
- Bardzo dobry! – zawołała za mną Ewelina.
Kiedy się obejrzałem, wciąż patrzyła na mnie błyszczącymi oczami. Euforycznie błyszczącymi.
To mnie trochę zmartwiło. Chyba za wiele sobie obiecywała z mojej pracy.
Wykonanej w upojeniu.
Którego w jednakowym chyba stopniu przydały dwie butelki porto oraz szyderczo rozjarzony jupiter, krążący wokół Ziemi.
Teść przelał mi 10 000 złotych, co nie pozostało bez wpływu na nastrój, jakkolwiek nigdy nie uczyniłem pieniędzy bożkiem. W naszym domu nikt nie uczynił ich bożkiem.
Ale przydają radości, to prawda. Zwłaszcza, gdy 30% miesięcznego budżetu przeznacza się na schroniska dla zwierząt i kampanię przeciw testowaniu kosmetyków i leków na tych naszych biednych pobratymcach. To jest właśnie ten moment, kiedy pieniądze nas uszczęśliwiają i są prawie bożkiem.
Ano tak. To był bardzo dobry dzień. Rzeczywiście.
Czy gdybym pamiętał, co pisałem, miałoby to jakieś znaczenie? W zasadzie żadne.
Niestety.
Nieuchronność to jedyny naprawdę nieprzejednany sędzia.

 

*

 

Już na drugi dzień mój kalendarz się rozpędził. I to bardzo.
Padał ciężki deszcz, a niebo zamiast wnosić światło do domu, zdawało się je rabować. Siedzieliśmy akurat po śniadaniu na kanapach w salonie.
W naszym salonie są trzy kanapy i pięć foteli. Połowa tego nieocenionego terytorium została przejęta wojną podjazdową przez zwierzęta. Rzecz jasna, opuściliśmy pozycje bez walki.
- Czwartek, 26 sierpnia – zaczęła Malwina. – No tak, już od 10.43 zalecana jest szczególna ostrożność w kontaktach seksualnych...
- Córuś, zacznij może od medycznych wskazówek – wtrąciła żona. – Coś kiepsko się dzisiaj czuję, chyba mam spadek energii.
Spojrzałem na nią w zastanowieniu, mając nadzieję, że te słowa były częścią gry. Albowiem wskazówki Księżyca, które miała ujawnić Malwina, nie były wskazówkami Księżyca, lecz szyderczym aktem sabotażu. Wyobraziłem sobie, nie bez satysfakcji, wbitą w Srebrny Glob laskę dynamitu z płonącym lontem, a Malwina odszukała prędko porady zdrowotne.
I przeczytała je:
- Księżyc nadal w Rybach, zaleca się wzmacniać organizm galaretkami, szczególnie tymi, które zawierają sproszkowanego czerwca kaktusowego. Popijać podgrzanym karmelem – zaśmiałem się bezgłośnie; a jednak dopisała mi wena księżycowa! Co prawda nie pamiętałem za bardzo tego, co sam stworzyłem, ale w stanie nietrzeźwości moja wyobraźnia galopuje ku najgłębszym absurdom, które zadziwiłyby psychiatrów. - W tym okresie wyjątkowo korzystna będzie kąpiel w basenie wypełnionym dużymi rybami, gdyż ich ruchliwość sprawi dodatkowy masaż i regenerację skóry.
- Fajny pomysł! – wyszczerzył zęby Zetor. Ewelina spojrzała na mnie przeciągle.
- Pomyślimy z tym basenem – rzekła córka, na której nie bez przyjemności podziwiałem całkiem współczesną sukienkę. – I dalej: niebezpieczne będą operacje stóp, nadgarstków i łokci – o ile przeprowadzać się je będzie w zamkniętym pomieszczeniu. Należy czym prędzej wynieść łoża z pacjentami do parków szpitalnych i tam dokonać wszelkich zabiegów, co zakończy się pomyślnie, o ile ruchy skalpela będą używane zgodnie z zasadami feng-shui, a zatem prawoskrętnie. Z kolei na sali operacyjnej dozwolone jest otwieranie czaszki, pod tym jednak warunkiem, że nie będą dokonywać ich lekarze egipscy, gdyż istnieje ryzyko zanieczyszczenia ran piaskiem.
Żona i syn wybuchli śmiechem. Tylko Malwina zachowała powagę, która naprawdę imponowała, ale znacznie bardziej martwiła.
- Przestaniecie się śmiać, kiedy sprawdzi się kolejna wyrocznia – powiedziała z wyrzutem. – Już do niej przechodzę... Do szpitala i tak mnie już w tym województwie nie wpuszczą.
- Co prawda możesz zadzwonić do ordynatorów – zasugerował mój syn z kamiennym obliczem.
Wyglądało na to, że całkiem dobrze się bawił.
A przynajmniej taką miałem nadzieję, bo po tym, jak rzucił pracę, która zdawała się jego drugą pompą życia obok serca, nie miałem pewności, w co rzeczywiście wierzy, a co wykpiwa.
Zastanawiałem się przez chwilę nad reakcjami szefów szpitali i klinik na ostrzeżenie przed zapiaszczonymi Egipcjanami nachylającymi się nad otwartą czaszką, oraz na sugestie przeniesienia operacji do parku.
I to mnie szczerze ubawiło. Też się zaśmiałem.
Gdy tymczasem Malwina przeszła do Działu Restrykcji, jak to sobie określiłem.
- To radosny i obiecujący dzień dla wszystkich, a szczególnie osób spod znaku Bliźniąt, Koziorożca, Raka i Panny - które będą dziś czerpać z łask ludzkich i boskich. Możliwe niespodziewane najścia, wizyty i podarki. Nawet nieznani ludzie mogą okazać wam sympatię i pozdrowienia, a wręcz zwierzać się w nieuzasadnionym przypływie zaufania. Nie bądźcie zdziwieni i zafrasowani, gdy grupa Murzynów w cylindrach w amerykańskich barwach narodowych stanie u drzwi i umili wam dzień piosenką; może niezrozumiałą, bardzo rdzenną, ale radosną i krzepiącą... Nieprawdopodobne. – Chyba pierwszy raz ujrzałem na twarzy córki zdumienie splątane ze sceptycyzmem. – Skąd Stepan... Hm.
- No, nikt nie jest nieomylny – wymruczałem cicho. Bardzo cicho, potulnie, podstępnie, dywersyjnie. Wydałem w nieodkrytej głębinie duszy triumfalny okrzyk.
Czasem warto upoić się winem – pomyślałem z euforią.
- Może tata ma jednak rację, że ten Hindyj jest mienszewikiem zbiegłym ze szpitala – rzekł Zetor.
A ja nagle poczułem wyrzuty sumienia. Preparując kalendarz, zapomniałem o czymś ważnym. O dziewczynie Zetora.
Czy jednak istotnie miała nią być? Czy mój Ikar wzniesiony na skrzydłach charyzmy, harmonii i samokontroli, których pozazdrościliby mu królowie zwycięskich imperiów, zrezygnowałby z miłości wyrosłej w jego sercu tylko dlatego, że zabroniłby jej Księżyc?
Czy raczej: mienszewik-uciekinier?
No cóż, pracę rzucił..
A dziś, kiedy piszę te słowa, moje wyrzuty sumienia są dziesięciokrotnie większe. Bo nie da się już zrobić nic. Nie będzie czasu, by zrobić nowy kalendarz; by przywrócić mojemu synowi spełnienie w pracy i miłości.
I tylko ja jestem winny.
Te dwie butelki wina, tam, na tarasie.
Poważny, druzgocący błąd.
- Kończ, Malwinko, bo muszę jechać do mojego wydawcy – mrugnęła okiem żona. – Obiecano mi dziś zaliczkę, a już za dwa miesiące „Sałatki wegetariańskie Eweliny Kolesław” ujrzycie w Empiku.
- Kończ, Malwinko, a ja uczynię dwa susy po szampana – oświadczyłem. Podszedłem do barku, machinalnie rzucając okiem na moją komórkę leżącą przy domofonie. Nie miałem jej w rękach od wczoraj. Wyciągając szampana, pobieżnie przebiegłem nagłówki wiadomości. Odczytałem tylko wiadomość od moich rodziców:

 

Syneczku, nie odbierasz i nie odbierasz i nie odbierasz, cały ty. Jutro w południe będziemy z krótką wizytą, bo będzie nam po drodze do Łańcuta. Wycieczki sobie robimy jak ci amerykańscy staruszkowie, tata ma nawet koszulę w chabry i hawajskie szorty:))) No i chcemy poznać dziewczynę Zetorka, więc to zorganizuj, ok? Pa:).

 

Spojrzałem na rodzinę skupioną na kalendarzu.
- To wszystko na dzisiaj – powiedziała Malwina. – Wychodzi na to, że to czas radości i zabawy.
- No to bawmy się – Ewelina przeniosła na mnie porozumiewawcze spojrzenie.
Zastanowiłem się. Czy nie zmarnowałem kolejnego dnia? No chyba jednak nie, chyba wyczułem u córki jakiś pierwszy sygnał zwątpienia. Większa porcja wina zaowocowała większą dawką absurdu, niedorzeczności, nieprawdopodobieństwa.
Stepan Hindyj nie mógł się z tego wywinąć.
Rozciągnąłem plecy z chrzęstem, który zawsze sprawiał uciechę mojej żonie.
- Master Lee – wymruczała kocim głosem.
Zaśmiałem się. Ewelina w roku 1982 obejrzała w kinie Wejście Smoka i zakochała się w Brusie Lee. Nie żył już wtedy, ale wytworzona przez niego energia została wprawiona w ruch i wciąż nieśmiertelnie krąży po planecie. Moja żona nie ma najlepszego zdania o Azjatach, jeśli segregować rasy pod względem urody i męskiego magnetyzmu.
Wyjąwszy Bruce’a Lee.
Co mnie nie dziwi wcale.
„Dopóki cię nie poznałam, kładł wszystkich” – wyznała mi kiedyś, chyba wtedy, gdy oglądaliśmy Drogę Smoka. Po tych słowach jej ranga – że to tak gruboskórnie określę – jeszcze bardziej wzrosła w moich oczach. Podobnie jak poczucie wyróżnienia. Pamiętacie, co mówiłem o generatorach miłości. Jest dla mnie oczywistym, że kiedy otrzymasz miłość kobiety, która nie ma zwyczaju tym darem szastać – podobnie jak dostępem do swojego ciała – to będziesz tę miłość chłonął, delektował i odwzajemniał z o wiele potężniejszą siłą, intensywnością i radością.
Á propos Drogi Smoka, która to była dla Bruce’ Lee niczym własne dziecko. To stary film, wypełniony groteskowymi postaciami włoskich i azjatyckich rzezimieszków. To prawda. Jednakowoż niesie energię. Niesie energię wszystkim ludziom pasji, sportu i otwartego umysłu.
Walka w Colosseum jest majstersztykiem pojedynku dwóch fighterów, na który to majstersztyk nikt nigdy później już się nie wzniósł. Do dziś filmy zamiast realistycznych pojedynków, rozstrzyganych kilkoma ciosami dowolnej kończyny, oferują mrzonkę w postaci dziesięciominutowego przyjmowania przez ciało uderzeń, które rzuciłyby na klęczki rozszlochaną takim poturbowaniem lodówkę whirpool, jeśli nie opancerzony pojazd humvee.
Czerpcie energię z filmów Bruce’a Lee. I oby uaktywniło to wasze ciała, jeśli w tej chwili obleka je żywica zgnuśnienia.
„Zachrzęszcz dla mnie” – prosiła czasem Ewelina.
Rozkładałem plecy niczym rzymski centurion płaszcz i chrzęściłem, a ona śmiała się radośnie. „Człowiek-płaszczka” – żartowała.
Teraz też zachrzęściłem, ale nie doczekałem się przydomka „Człowiek-płaszczka”, bo rozległ się dzwonek u drzwi i natychmiast skierowałem tam swoje wypełnione energią kroki.
Czy wtajemniczyć rodziców w Plan Pięciodniowy – oto, nad czym dumałem, krocząc im na powitanie. Nie lubię sekretów, owijania w bawełnę i machlojek, tu jednak wchodziło w grę nieostrożne wygadanie się, a to zdarza się przecież najlepszym.
Położyłem rękę na klamce i na ułamek sekundy zastygłem pod wpływem raptownego skojarzenia, które mnie rozbroiło.
Możliwe niespodziewane najścia, wizyty...
I oto moi rodzice w drodze na Łańcut zawitali do Kutna, robiąc nam niespodziankę.
Czy ja wciąż muszę wspierać Stepana Hindyja, nawet gdy robię – przynajmniej wyjściowo – coś wręcz przeciwnego?
Otworzyłem drzwi i to pytanie, zamiast opuścić grzecznie moją czaszkę, rozrosło się nagle jak cietrzew, który wtargnął nieproszony do głowy i nawet skrzydła rozłożył.
I zafurkotał.
Miałem w głowie furkoczącego cietrzewia, kiedy patrzyłem na czterech Murzynów w cylindrach w amerykańskich barwach. Zresztą całe ich srebrzyste ubiory, nawet groteskowe kozaki, łaciate i sposobne zimowym temperaturom – wszystko znamionowało wesoły rodzaj patriotyzmu, sposobny tanecznej paradzie. Czarni klasycznie, hebanowo, świecili ku mnie serdecznie białymi kulami, które nadawały się może na oglądanie świata, ale na kort tenisowy nie mniej, oraz zębami wyszczerzonymi w maksymalnej skali. Nawet w rankingu wilkołaków.
Gdyby dali mi pół godziny, pozbyłbym się w jakiś sposób tego cietrzewia i przywitał z należytą uprzejmością. Nie dali jednak. Krokiem na pół huculskim, na pół jakimś capoeirowym minęli mnie, rozpłynęli się po holu i zaczęli śpiewać z euforią, tańcując wokół mnie.
Nie bądźcie zdziwieni i zafrasowani. Sam to napisałem, ale byłem jednak zdziwiony i zafrasowany.
I chyba nawet trochę wystraszony.
Tak, odkryłem właśnie, jak łatwo przestraszyć człowieka. Wystarczy sprawić mu zjawisko, którego w krótkim czasie nie potrafi sobie wytłumaczyć.
Moi bliscy zeszli się szybko. Ciekawe, jak to wyglądało w ich oczach. Zbaraniały, skonfundowany, zmumifikowany i umysłowo sterroryzowany przez cietrzewia biały człowiek, otoczony czarnymi tancerzami, którzy rzucali refleksy metalicznymi strojami, szczerzyli zęby, krążyli wokół tego białego człowieka i śpiewali radośnie:
- O, biały Massa! Hohoho, biały Massa! To tfoja radocz, tfoja dzien! Hohoho, fkrocz do krengu, a zapiefamy rasem! O, biały Massa!...

 

*

 

Następnego dnia wstałem o 6.00 rano. Ewelina właśnie wykańczała kanapki dla rodziców. Wszyscy troje siedzieli w kuchni. Z radia dolatywał wyciszony śpiew Presleya.
- No jesteś, synku – przywitała mnie mama. – A reszta śpi?
- Tak myślę. Nic nie zjecie przed jazdą?
- O tej porze to i kury nie jedzą, chłopie – mrugnął ojciec. Po czym dodał z powagą: - Nie martw się tym wszystkim. Malwina wyjdzie na prostą. Liczą się intencje, a te są dobre. Martwić muszą się rodzice tych dzieci, które zdradzają intencje samozniszczenia.
- Okej, tato. – usiadłem przy stole. Przypomniało mi się, jak bardzo cieszyłem się kiedyś, kiedy rodzice opuszczali dom i mnie. Endorficzna fala wyzwolenia nadchodziła natychmiast. Miałem wtedy 20 lat. Dziś chętnie bym ich obwiązał alpinistyczną linką, byle tylko uniemożliwić rozłąkę.
Dziś miałem świadomość dwóch najsurowszych praw planety: ulotności i nieuchronności.
Ma to swoje dobre strony. Kiedy uświadomisz sobie te prawa, będziesz intensywnie czerpał każdą chwilę życia z ludźmi, na których ci zależy i wymieniał z nimi energie wsparcia i radości.
- Kawy, misiu? – spytała żona.
Widok żony w różanym, satynowym szlafroku w kuchni o poranku zawsze odprężał i był dla mnie zapowiedzią dobrego dnia. Teraz też tak to odebrałem.
Koszmarnie miałem się na tym przejechać. To nie miał być dobry dzień.
Teraz jednak żegnałem rodziców. Pocałowałem i wyściskałem ich ze względnie ukrywanym żalem.
Względnie. Ukrywanie uczuć jest nieszczerością, a tego prędzej czy później pożałuje każda istota na tym świecie.
Ojciec pokręcił głową.
- Ci murzyńscy tancerze – wymruczał, wznosząc kubek kawy do ust – niech mnie licho, takiego numeru w życiu, ale to w życiu nie widziałem.
Mój ojciec jest historykiem. Wielki patriota, który „wciąż ma sanacyjnego piłsudczyka pochowanego w sercu”, jak to wyznał. Stary, bardzo refleksyjny człowiek.
Napisał książkę pod tytułem Warszawa umarła w 1939, którą zrosiłem łzami i którą dokończyłem tylko dlatego, że napisał ją mój ojciec. Nigdy więcej nie wezmę jej do rąk. Jest najcudowniejszym ołtarzem wzniesionym ofiarności warszawiaków, ale ta ofiarność i jej cena napełniły mnie rozpaczą, z której wychodziłem dwa tygodnie. Wspierając się oczami żony, adoracją dzieci i zwierząt, medytacjami i takimi tam eliksirami otuchy.
Jeśli jest jakiś obrazek, który można by pokazać Obcym jako świadectwo sposobu na ewolucję Ziemian, byłoby to zdjęcie Warszawy roku 1944.
Tak, jestem sarkastyczny, gdy używam zwrotu „ewolucja”.
Oczywiście zdjęcie ruin Warszawy byłoby dla Obcych nie mniejszym świadectwem siły ducha Ziemian, zjawiska być może niewystępującego nigdzie indziej poza naszą planetą: Niezłomnością Obrońców. Przy czym równie dobrze można ich nazwać obrońcami stołecznych budynków, jak też osobistej wolności. W gruncie rzeczy są to Obrońcy Własnych Wyborów.
Którzy, nawet gdy fizycznie przegrywają, nigdy nie wywieszają białych flag w swoich sercach.
Być może ta właśnie cecha istoty ziemskiej zafrapowałaby przybyszów. Męstwo i niezłomna wierność wartościom, które się przyjęło.
- Nie sądzisz, że Warszawa umarła raczej w 44? – spytałem tuż po lekturze.
Spojrzał na mnie smutnymi, zamyślonymi oczami.
- Nie, synu. Czterdziesty czwarty to już była tylko dramatyczna, rozpaczliwa, tragiczna w nieodwracalnych, dekapitacyjnych skutkach reanimacja organizmu pogrążonego w dośmiertnej traumie i zdewastowaniu. Wierz mi, Warszawa umarła w 39.
Kiedy miałem dziesięć lat, ojciec wciągnął mnie w swoją pasję: oglądanie polskich filmów przedwojennych. Uwielbiałem to.
Dziś nie potrafię ich oglądać. Patrząc na okazałe budynki Warszawy myślałbym tylko nad ich tragicznym przeznaczeniem rok czy dwa po nakręceniu filmu... Patrząc na aktorów i ludzi przemykających w tle, zastanawiałbym się tylko nad tym, gdzie, kiedy i jak zginęli.
Dla mnie ostatnim kadrem każdego przedwojennego filmu pozostanie na zawsze obraz Warszawy roku 1944.
Tak, jestem wrażliwy.
A dlaczego zamiast jeść zwierzęta, oddałem im mój fotel?
- Dziwne jest to – rzekł ojciec – że gdy tylko skończyli te całe śpiewki i podskoki wokół ciebie, wyszli i natychmiast rozpłynęli się w powietrzu. Zetor wybiegł za nimi z czekoladą „Telesfor” i nikogo już nie zobaczył. Trudno to wyjaśnić, nie sądzicie?
Milczałem. Nie bardzo chciało mi się próbować to wyjaśniać. Poprzedniego dnia zaakceptowałem już to, że prowadzę wojnę z Księżycem. A raczej z diabłem, którego zwerbowano na kontrakt.
Byłem oczywiście zdeterminowany do boju. Walczyłem o córkę, o całą rodzinę, i stałem się tytanem. Wszyscy mężczyźni mają w sobie pokład wojownika. Mniej lub bardziej zagrzebany i zaniedbany. Ale pokład jest i czasem życie zmusza nas, by po ten pokład sięgnąć i stoczyć bój.
Co prawda determinacja nie musi oznaczać poczucia rzeczywistej mocy, a już na pewno nie musi być jednoznaczna z poczuciem kontroli. Nie byłem pewien siły, która na mnie natarła i nie byłem pewien nawet, czy ja prawidłowo i w pełni sprawnego umysłu postrzegam to, co naprawdę się dzieje.
Cietrzew być może nie opuścił jeszcze mojej czaszki, w każdym razie nic tam nie obijało się o sklepienie i nie furkotało, a już samo to dawało jakieś pokrzepienie.
Ranek był cichy i spokojny. Przeniosłem wzrok na ojca, który pił kawę i z przyjemnością patrzył na moją żonę.
- Do kaduka – wyrzekł miękko. – Mężczyzna, którego kobieta nie pokochała tak, jak Ewelina ciebie, czy mama mnie, on, Mikołaju, nie wie, że żyje. Żonkil z łąki czerpie pewnie więcej esencji z życia.
Zgadzam się z moim ojcem. Nie ma większego prezentu od Boga, niż kobieta, która niezachwianie stoi u twego boku bez względu na karty, które wyciągasz z talii życia.
Przyglądałem się moim rodzicom i znowu poczułem smutek. Ciekawe, że z biegiem lat smutku przybywa – idzie on łeb w łeb z uczuciem wdzięczności, niczym brat-bliźniak. I chyba trzeba tych braci-bliźniaków, by naprawdę docenić wszystkie dary życia. Generują one radość posiadania, ale też podkreślają coś niełatwo akceptowalnego: ich nietrwałość. Życie jest pociągiem, który niezależnie od przypisanego nam ładunku łaskawości i narzuconego tempa, zawsze mknie po dwóch szynach: ulotności i nieuchronności.
Ulotność i nieuchronność. Ojciec był stary, ale nadal podnosił ciężary. Codziennie jadł cebulę i sałatę.
„Do końca będę podnosił żelazo – zapowiedział kiedy swobodnie. – To jedyny sport, który naprawdę regeneruje kości i tkankę, chłopie. Podnoszenie ciężarów leży w naturze istoty zbudowanej z białka. Do końca będę podnosił. Do końca. Pewnego dnia moja żona znajdzie mnie martwego pod gryfem i to będzie piękny koniec mężczyzny.”
Moi rodzice nie są wegetarianami, ale też nie należą do generacji podatnej na przewartościowania i rewolucje. Są jednak łagodni, szczerzy, a potencjał, którym mnie obdarowali, nigdy nie zostanie spłacony.
- Jedziemy, syneczku – podniosła się mama i znowu pomyślałem o lince alpinistycznej.
- Spokojnej drogi – znowu ją objąłem – Bawcie się pięknie w Łańcucie. Wymieńcie sobie auto na karocę i wracajcie do nas.
Dwie godziny później Ewelina oddała mi kalendarz, bo nasze dzieci zeszły na śniadanie.
Zupełnie nic nie pamiętałem z tego, co uszykowałem na ten dzień. Owszem, Australia błąkała mi się po rubieżach umysłu, ale szybko się miało okazać, że to, co napisałem, nic z Australią nie miało wspólnego.
Nie powinienem był pić tego porto w świetle mego wroga.
- Piątek, 27 sierpnia – zaczęła Malwina. – O, bardzo skrótowo dziś będzie... Nic dla szczególnych znaków zodiaku i żadnych wskazówek medycznych, moi państwo. To pewnie jakiś wyjątkowy dzień – zamruczała. Dwa jenoty ściągnęło chyba to mruczenie, bo przybiegły do kuchni i wskoczyły córce na kolana w dość metafizycznej synchronizacji.
Tak, to był wyjątkowy dzień.
- No to ładuj odłamkowym, siostrzyczko – zachęcił Zetor.
- Cooo? – Malwina z groteskowo pomarszczoną twarzą nachyliła się nad kalendarzem. – To... Niemożliwe... No czytam: to dzień, który wszystkim ludziom Ziemi odsłania prawdziwą moc Księżyca i jego intencje, które to służą pomieszaniu. Arystoteles, Owidiusz i Apoloniusz z Rodos sugerowali, że Księżyc jest tworem sztucznie skonstruowanym przez nieznaną cywilizację. Czy nie jest zastanawiającym fakt, że żadna ze znanych na planet nie posiada księżyca tak dopasowanego dystansem i średnicą, by zaowocowało to zjawiskiem zaćmienia Słońca? Tylko Księżyc czyni to Ziemi! Księżyc jest tworem i n t e n c j o na l n y m o przeznaczonym oddziaływaniu. Czy takiemu Księżycowi możemy ufać? Otwórzcie oczy i popatrzcie na nocne niebo z otwartością wyzwolonego i objętego męstwem umysłu. Tam ujrzycie odpowiedzi, które wyzwolą was z księżycowego oszustwa i manipulacji – spuściłem głowę, czując falę gorącej lawy schodzącą od czubka głowy do płuc. Trochę mnie poniosło pod wpływem tego porto. Chyba za bardzo, mimo wszystko. - ...dziś ten manipulator i hipnotyzer ludzkich dusz zaatakuje i przysporzy esencji swego nocnego jestestwa: CHAOSU. – No, ale inwencji zaprawdę mi nie zabrakło, to musicie przyznać. – Atak nastąpi o godzinie 14.44, kiedy to znikną wszystkie domowe zwierzęta w miastach powyżej 50 000... Niemożliwe – parsknęła córka. Lubiłem, gdy mówiła „niemożliwe”. – W mniejszych miastach plaga węży.... Ten akt dywersji przyrodniczej będzie dopiero wstępem do wielkiej wojny międzyludzkiej. Wojna rozpęta się o godzinie 14.54, kiedy to wietnamskie oddziały piechoty oraz czołgi pojawią się na ulicach Polski i zapoczątkują jej okupację, tak błyskawiczną jak nieuchronną. Wietkong nigdy nie był słaby, ale jego potencjał nie był w pełni odkryty nawet Amerykanom, który wszak uciekli pobici w aurze nieuzasadnionej po dzień dzisiejszy sromoty. Samoloty typu Wilga i Gawron będą zniszczone na lotniskach. Pociągi pancerne nie wyjadą z powodu protestu WARS-u. Westerplatte nie będzie opierać się ani w 2% tego, co znamy z historii, bo brak tam placówki, forty nieobsadzone i zachwaszczone. Rząd polski będzie uciekał z kraju po trupach swoich kardynałów... – A jednak za bardzo mnie poniosło. Oto są skutki wlewania alkoholu w krtań istoty spustoszonej zmartwieniami i odessanej z endorfiny. – Czesi tradycyjnie zamkną granice. W 1920 nie przepuścili kawalerii węgierskiej spieszącej Polakom na odsiecz przeciw bolszewikom, dziś wieczorem nie wpuszczą na swoje terytorium zbiegłych urzędników i prezydenta. Wszyscy oni wycofają się do tajnej jaskini w Karkonoszach. W całym kraju ataki zwierzęce. Ze strony zwierząt, nie ludzi, niestety. Niedźwiedzie zjednoczą się z jesiotrami, lisy z kurami, wilki z owcami – całe zezwierzęcone w pośpiechu oddziały oskrzydlą polskie gniazda oporu, wspierając Wietkong, co jeszcze skróci czas obrony. O północy rząd w Karkonoszach ogłosi polubownie i poddańczo bezwarunkową kapitulację oraz ofertę podziału kraju na dwie strefy okupacyjne: wietnamską i zwierzęcą. Z tą chwilą Polska skazuje się na masowe egzekucje dokonywane po części bronią palną, po części kłami i pazurami. Rozbiór ten potrwa aż do Złotej Ery ogłoszonej przez Nostradamusa... – Malwina przerwała i rzuciła kalendarzem na stół. Potem przeniosła na mnie złe oczy. Bardzo złe i z tego powodu aż skośne. Myślę, że Wietkong dałby jej z marszu rangę porucznika i podwójne racje ryżu. - Tato! Powiedz, że nie manipulowałeś przy moim kalendarzu – wycedziła.
- Mówię...
- Tato!!
- Hmm, dziwne to wszystko – podrapałem się po czole jak młodzieniec zaskoczony atakiem progerii, po czym wstałem, całkiem zresztą starczym ruchem. – Nie wiem, co tu się wyrabia, do cholery... Idę do ogrodu. – Tak po prostu to obwieściłem i tak po prostu opuściłem kuchnię.
Wciąż czułem jednak na sobie wzrok córki, który miał chyba jakieś własności rozciągającego się miecza świetlnego. Czułem ten miecz na swoich plecach wszędzie tam, gdzie próbowałem zaznać schronienia: w toalecie, w garażu i pod schodami, gdzie groteskowo zamarłem w pozycji sposobnej Australopitekowi skonfundowanemu widokiem latarni ulicznej.
Aż w końcu poszedłem w świerki. Ale i tam ścigał mnie potępieńczy wzrok córki. Pierwszy raz świerki zdradziły mnie, odmawiając mi poczucia oderwania i osłony. To mnie trochę przerosło. Przez głowę przemknęła mi myśl, by podłożyć pod świerkami ogień, a myśl ta przeraziła mnie tak bardzo, że natychmiast wróciłem do domu.
Wszyscy czekali na mnie w nieporuszeniu, patrząc na mnie jak na winowajcę. Albo pajaca.
Którym się czułem i którym oczywiście byłem. Spiłem się w newralgicznym momencie i spartoliłem cały Plan Pięciodniowy, jedyną naszą strategię, jedyną nadzieję.
Dlatego nawet moja żona patrzyła na mnie jak na pajaca, a było to jednoznaczne z nordyckim mieczem oburęcznym wbitym w moje serce, bo nigdy wcześniej nie patrzyła na mnie w taki sposób.
Ale też nigdy wcześniej nie miała ku temu powodu.
Zniszczyłem cały plan. Nie mój zresztą. Może i Ewelina nie patrzyła na mnie jak na pajaca, może tak tylko sam to obierałem, biczując się w poczuciu winy – ale z pewnością były w jej oczach wyrzut i rozczarowanie, a to już wystarczało za ten miecz nordycki.
Bardzo wstydziłem się też przed Zetorem. Wiecie, jak to jest między ojcem, a synem. Gdy ten drugi upada, pierwszy podaje rękę i wszystko idzie w dobrym kierunku umocnienia. Gdy pada ten pierwszy – dodajmy, pada jak pajac, cóż, wszystko trąci sromotą.
- Jak mogłeś, tato? – spytała chłodno Malwina. – Wiesz, ile ten kalendarz dla mnie znaczy?
Milczałem. Niestety, porażka prowadziła na mnie nawrót wszystkich wcześniejszych frustracji, lęków i rozdrażnienia, które to rozdrażnienie szukało ujścia.
Wiece, jak to jest z ujściami. Niektóre są jak czajniki z zagotowaną herbatą. Zasyczą, zagwiżdżą, wypuszczą mały kłąb pary, a wszystko to zwieńczy napój porozumienia. Ale są i takie ujścia, które przestawiają meble i dewastują więzi, co bywa efektem nie w pełni odwracalnym.
Dlatego znowu wyszedłem. Poszedłem do swojego sypialni, gdzie usiadłem na podłodze, wsparłem się plecami o łóżko i tępo wpatrzyłem w ślubną fotografię.
To był czas sposobny refleksjom smutnym i tylko takie też przyszły.
Ile byś człowieku nie poświęcał energii trzymaniu swojej inteligencji, przytomności, dyscypliny i pokory na adekwatnym poziomie gwarantującym stabilny kurs ku spełnieniu – to i tak będziesz zagrożony, gdy jakaś ponadludzka siła wypowie ci wojnę.
Diabeł czy Księżyc? A co za różnica? Każdy z tych przeciwników mnie przerastał, stało się to właśnie oczywiste. Traciłem córkę. Może rodzinę. Traciłem ich szacunek, ale też szacunek do samego siebie, co było fatalne.
Traciłem kontrolę. Traciłem – to było głęboko podcinające – satysfakcję z własnych wyborów, decyzji, poglądów i życia.
Traciłem radość życia. Jeśli tracisz radość życia, już po tobie, człowieku.
No, chyba że się weźmiesz za kontratak i wszystko pozbierasz do kupy. Jak tytan zrodzony w zmobilizowaniu.
Ale ile razy można się mobilizować i nabierać wiary w triumf?
Ano można i sto; dopóki krew krąży w żyłach i dopóki jest motywacja – a bliscy będą nas motywować do samego końca. Nawet odwróceni plecami. Może nawet szczególnie odwróceni plecami.
Owszem, miałem świadomość tego wszystkiego. Tyle, że nie miałem sił, pomysłu i wiary. I byłem nie zmobilizowanym tytanem, lecz pajacem, któremu czapeczkę zaciągnięto głęboko na drewnianą twarz i splątano sznurki.
Tak więc siedziałem sobie na podłodze w letargu, który jest może jakąś formą ratowania wyładowanych zmysłów.
Myślę, że letarg, bardzo zresztą przyjemny, trwał długo, a przerwały go dłonie, które znalazły się na mojej szyi. Kochałem te dłonie i ich wpływ natychmiast uczynił letarg marną, ale jednak jakąś odczuwalną namiastką regeneracji umysłu i ciała. Podniosłem głowę i popatrzyłem na żonę.
Miała pozłocone oczy. To przydało mi kolejnej fali wzmocnienia. Nie patrzyła na mnie z wyrzutem, złością, rozczarowaniem, smutkiem – który mąż zniesie te emocje w oczach żony tak po prostu?
Nie było w szaro-złotych oczach tych emocji, mimo to rzekłem cicho:
- Przepraszam...
Delikatnie podniosła mi głowę wyżej, podparłszy ją swoimi dłońmi.
- Mikołaju – przemówiła z uśmiechem. – Wygraliśmy.
Zamrugałem oczami.
- Wygraliśmy? – wybełkotałem.
Poszerzyła uśmiech.
- Malwina wyrzuciła kalendarz. Przed chwilą dzwoniła do Aliny. Nie chce już więcej kalendarza. Powiedziała, że ją usztywnia, a rodzinę męczy. A rodzina jest dla niej ważniejsza od Księżyca.
Wypuściłem głośno powietrze i popatrzyłem na swoje stopy. Po chwili wróciłem wzrokiem do Eweliny.
- Dzięki Bogu – mruknąłem. – Plan Pięciodniowy zadziałał po dwóch dniach... Szkoda, że za taką cenę. – Odczuwałem ulgę, to oczywiste, ale nie wyparła ona poczucia winy i duchowego znużenia.
- Jaką cenę?
- Moje dzieci patrzyły na mnie jak na pajaca. Malwina czuje co najmniej gniew, noo... – pokręciłem głową z ponurą miną.
- O to bym się nie martwiła – żona nadal się uśmiechała. – Już z nią rozmawiałam. Powiedziałam, że pomysł na szwindel był mój, a twoje intencje i uczucia wymagają całusa i tortu bezowego, a nie złości. Przyznała mi rację, naturalnie.
- O – rozjaśniłem się.
- Nie muszę dodawać, że tort bezowy już się robi. Chodźmy do kuchni, misiu.
Obejrzałem się z namysłem na łóżko. Poczułem, że do mojego serca, przed chwilą zapadłego, ściągniętego próżnią, ponowne wlewa się ciepły strumień radości życia.
- A kwestie kwarantanny?
- Cukier krzepi – odparła przekornie i roześmialiśmy się w odprężeniu.
Znacie naszą dietę. Nie ma na naszym stole miejsca na mięso. Na cukier w zasadzie także. Przydaje on co prawda chwilowo energii, ale na dłuższą metę jest jej złodziejem, a co gorsza, wielkim organicznym niszczycielem. Tylko dwa razy w miesiącu folgowaliśmy sobie i osładzaliśmy tym niszczycielem wspólne chwile.
Zresztą prawda jest taka, że tort bezowy mojej żony zawaliłby życie wszystkim cukiernikom w Kutnie.
Weszliśmy do kuchni. Pierwsze co rzuciło się w nos, to odurzający cudownością aromat bezy z piekarnika.
Drugie, co się rzuciło – ale już w ramiona – to moja córka.
Acz Zetor nie został aż tak bardzo za nią w tyle.
I powiem wam: to doprawdy kwintesencja niedosytu i niechęci, wypuszczać z objęć własne dzieci.
- Przepraszam, tatulu – powiedziała Malwina.
- Ależ tam!... – wyszczerzyłem kły jak wampir. – Jeśli nie dostanę tortu w ciągu godziny, wszelkie tętnice są zagrożone!
Malwina uciekła do piekarnika, przy którym stała roześmiana żona.
- Teraz wszystko rozumiem, tato – rzekł Zetor. – Jesteś niezrównany i tyle! Tego nie wymyśliłby ani Lovecraft, ani Grabowski, ani Topor... Chryste panie! Połączona armia okupacyjna wietnamsko-zwierzęca! Masz świetną opcję na komiks!! – zawołał z urzeczeniem.
- To prawda – przyznałem ożywiony.
- Jak takie coś wymyślić?! Gdzie tkwi klucz, tato?
- Synu. To prosty i jedyny klucz. Dwie butelki porto w świetle Księżyca.
Godzinę później jedliśmy tort bezowy w atmosferze wzajemnej radości. Zachowywałem powściągliwość, ale w głębi duszy triumfowałem jak Cezar na ziemi egipskiej.
Pospiesznie.
Było za wcześnie na triumf.
Ba, ściślej rzecz biorąc już nigdy nie miało być żadnego triumfu.
O godzinie 14.43 ja i moja żona postanowiliśmy sobie dwie rzeczy. Po pierwsze: „kwarantanna” pozostanie z nami na zawsze, jako jedyna pamiątka po Stepanie Hindyju, księżycowym wieszczu.
Po drugie – co bardzo istotne – należało sprawdzić, czy cukier aby istotnie krzepi.
Oczywiście metodą kwarantannowania...
Właśnie się za braliśmy, kiedy nasza córka bez pukania weszła do sypialni.
Miała bardzo przejętą twarz. Niepokojąco przejętą.
- Przepraszam... Ale...
Poczułem nagły przypływ znużenia.
- Co się stało, kochanie?
- Tatusiu – patrzyła na mnie ze strachem – wszystkie nasze zwierzęta zniknęły.
[...]