JustPaste.it

Świński piknik

Na własne potrzeby ubijano świnie bez zgody władzy, w ścisłej przed nią tajemnicy.

Na własne potrzeby ubijano świnie bez zgody władzy, w ścisłej przed nią tajemnicy.

 

. Jak świat światem, żadna władza nie ustanowiła jeszcze takiego prawa, którego lud nie mógłby ominąć. Im bardziej szczegółowo coś zostanie znormowane bądź zakazane, tym więcej ukrytych luk w tych obwarowaniach można znaleźć. Doświadczenie okupacyjne i pierwszych powojennych lat nauczyło Albina korzystać z takich możliwości. Nie łamał prawa, ale jeśli trzeba było coś zrobić dla ludzi, pomóc im, nigdy się nie zawahał przed omijaniem narzuconych przez władzę niekorzystnych dla ludu norm.

 

 Postanowił, więc ulżyć nieco swoim ziomkom korzystając w tym celu z furtki, jaką był ubój gospodarczy. W oficjalnych statystykach stało jak byk, że Polak zjada 40 kg mięsa rocznie. Albin bez trudu oszacował, że na mieszkańca Woli i okolic przypada tyko 7 kilogramów. Rolnicy, którzy wywiązali się już z haraczu obowiązkowych dostaw mogli ubiegać się o pozwolenie na domowy ubój tucznika i sprzedaż rąbanki po cenie rynkowej. Urzędnik po sprawdzeniu czy petent oddał nałożony na niego haracz wydawał pozwolenie według własnego widzimisię.

 

Im mniej było domowych ubojów tym łaskawszym okiem patrzyło na urzędnika partyjne i administracyjne zwierzchnictwo. Świniaka można było zaszlachtować na własne potrzeby lub na sprzedaż Na własne potrzeby ubijano świnie bez zgody władzy w ścisłej przed nią tajemnicy. Znacznie trudniej było ukryć świniobicie, kiedy mięso było przeznaczone na sprzedaż, bo nie było siły, żeby ktoś nie doniósł władzy o tym przestępstwie, za, które groziła wysoka grzywna a nawet areszt.

 

 Szczęśliwi posiadacze pozwoleń zabijali tuczniki w swoich obórkach bądź chlewikach a po oprawieniu gotowe półtusze wieźli do badania. W wyznaczonym dniu naprzeciwko biura spółdzielni, wzdłuż ulicy Kościuszki wyczekiwała na weterynarza kolumna chłopskich fur o drewnianych okutych żelaznymi obręczami kołach. Na furmankach wyścielanych słomą leżały rozpołowione świnie prezentując wypatroszone wnętrza.

 

 Na pół wyprzężone konie sypały spod ogonów zielonkawymi pączkami. W mżystym powietrzu wisiały zapachy świeżego mięsa i końskiego łajna. Gospodarze stali cierpliwie w gliniastej mazi stanowiącej wiosenną nawierzchnię reprezentacyjnej ulicy Woli. Wokół tej niezwykłej ekspozycji kręciło się sporo ciekawskiej gawiedzi oceniającej walory wystawionego na widok publiczny mięsa. Nie zabrakło też obutych w gumiaki wszędobylskich dzieciaków.

 

 Wszyscy czekali na kulminacyjny moment świńskiej imprezy. Zwiastował to szmer wśród oczkujących na weterynarza. Ten nadchodził powoli prezentując stosowną urzędnikowi wyniosłą postawę. Chłopi na powitanie ważniaka pozdejmowali czapki, ale on nie zwracał na nich uwagi tylko lustrował każdego ubitego kabana. Następnie ostrym nożem wykrawał z półtuszy kawał najlepszego mięsa z przeznaczeniem do rzekomego badania przydatności do spożycia.

 

 Na potwierdzenie wypisywał kwit inkasując za to urzędową taksę. Imprezę kończył ceremoniał taksowania mięsa. Chłopi pospiesznie odwracali półtusze skórą do góry a on z powagą dawnego kanclerza koronnego odciskał na niej znaki wielką pieczęcią maczaną w niezmywalnym fioletowym tuszu. Kiedy odchodził dostojnym krokiem z dużym wysiłkiem dźwigał wypchaną skórzaną teczkę wypełnioną świńskim mięsem.

 

 Nikt nie mógł mieć wątpliwości, że ten człowiek osiągnął już ową wielkość spożycia z rocznika statystycznego. Chłopskie zaprzęgi ruszały do domów a za nimi gawiedź po zakupy świeżej rąbanki. Tego dnia w niejednym garnku z krupnikiem pływał kawał smakowitej skóry naznaczonej w pełni czytelnym odciskiem urzędowego stempla.

Z książki "Odłamki czasu".