JustPaste.it

Dobra śmierć

Gdy się stoi nad własnym grobem tego wszystkiego już tam nie ma. Wiem, bo byłam tam i widziałam, co tam jest. Tam nie ma niczego.

"- Puk, puk! - Kto tam? - To ja. Wpuść mnie, proszę! - Czego chcesz? - Wezwanie od Stwórcy przynoszę. - Już? Tak szybko? Za szybko... Daj mi proszę jeszcze choć ze dwie minuty. - Nie mogę czekać. Prędko, śpiesz się, wkładaj buty. Albo nie, nie wkładaj. Zostaw. Wszystko zostaw. - Muszę? - Nie przyszłam po wszystko, tylko po twą duszę."

Życie... Płynie sobie, mija. Dzień za dniem ucieka tak niepostrzeżenie. Niezauważalnie sączy się czas. Odliczanie do godziny "zero" ciągle trwa.

Nie wiem tego, kiedy umrę. Może jak będę miała dziewięćdziesiąt lat?

Może za kilka dni?

f908efefdd781f9e3f9063f15903b1d3.jpg


A może to będzie już dzisiaj...? Tego prawie nie biorę pod uwagę, a przecież powinnam, bo może się zdarzyć i tak. Jedno jest w każdym razie pewne - do śmierci mam coraz bliżej, nie coraz dalej. Bliżej z każdą chwilą.

Umieranie... tak... to już się kiedyś stało. Ja już kiedyś umarłam. Świadomie i na własne życzenie przeszłam przez proces śmierci. Widziałam siebie, leżącą w trumnie, swój pogrzeb, swojego męża, rodzinę i przyjaciół pogrążonych w smutku i żałobie. Widziałam swój grób...

-Co się wtedy czuje?

-Pierwsze uczucie jakie pamiętam, to zdziwienie.

Gdy przychodzi moment, gdy wiadomo, że JUŻ, TERAZ, NATYCHMIAST, nagle okazuje się, że to za szybko. Ludzie zwykle nie są gotowi na to, by umrzeć.

W każdym razie ja nie byłam.

-O czym się myśli stojąc nad własnym grobem?

-Zadziwiające, jak wiele pytań człowiekowi się nasuwa. I jak wiele nagle zaczyna się wtedy rozumieć.

Pierwsze, co zrozumiałam, to to, że nigdy tak naprawdę nie żyłam. Tylko mi się tak wydawało, że żyłam, ale to niewiele miało wspólnego z życiem.

Byłam niewolnicą systemu, narzucanych przez niego norm społecznych wymyślonych nie przez żywych ludzi dla żywych ludzi, a przez żywe trupy dla żywych trupów. Podporządkowałam całe swoje istnienie, by spełniać normy, standardy, by zyskać jakąś tam względną akceptację otoczenia i mieć święty spokój, nie wyróżniać się z tłumu. Całe swoje istnienie podporządkowałam jednemu celowi - próbowałam być dobrym, porządnym i normalnym obywatelem.

Bałam się odrzucenia i krytyki.

Tak wiele razy bardzo mocno czegoś pragnęłam, chciałam coś zrobić, ale nie robiłam tego, bo wydawało mi się, że tak nie wypada, że to głupie, nienormalne, że przecież inni NORMALNI ludzie tego nie robią, że potraktują mnie jak głupka, gdy się dowiedzą, że będą się ze mnie naśmiewać i wytykać mnie palcami na ulicy.

Myślałam sobie... może kiedyś przyjdzie lepszy czas na takie rzeczy. Myślałam też: "Ach, jeszcze z tym zdążę". Odkładałam w nieskończoność siebie na później. Naiwnie myślałam, że mam nieskończoność do dyspozycji, by się zrealizować.

A tu nagle takie zdziwienie - jak to? To już koniec? Nie będzie już nic więcej?

Otworzyłam szafę, do której skrzętnie upychałam sprawy do załatwienia "na później" i to wszystko nagle w jednej chwili na mnie runęło.

Śmierć? Ale ja przecież jeszcze tyle rzeczy muszę zrobić! Nie mogę jeszcze umierać! Muszę jeszcze żyć, by zrobić to, czy to, przeżyć to czy tamto...

Żyć... Przeżyć...

-A co robiłaś przez całe życie, Marcelino?

Miałaś tyle lat do dyspozycji, tyle dni, tyle godzin, tyle minut.

Czemu wtedy nie żyłaś? Czemu wtedy nie zrobiłaś tego, co chciałaś zrobić?

-No tak... Tyle było we mnie lęków, ograniczeń, wstydu, obaw, że nie wypada, że może nie warto, że nie powinno się, albo, że nie można... Zawsze mi się wydawało, że jeszcze zdążę. Że zdążę sobie pożyć, nacieszyć się sobą, światem, życiem.

I wtedy zadałam sobie pytanie - ile przez te wszystkie dni i lata było we mnie mnie samej?

Czy byłam naprawdę sobą? Czy może raczej kimś, kogo inni chcieli we mnie widzieć?

Spełniałam się, czy raczej spełniałam oczekiwania innych względem mnie?

Tak wiele rzeczy chciałam w życiu zrobić. Ale czy je zrobiłam?

Ile z tego, co sobie zamierzyłam tak naprawdę mi się udało zrobić, zrealizować?

Jakąś marną cząstkę?  

Ile ze swojego potencjału i zdolności udało mi się aktywnie wykorzystać?

Gdybym jeszcze tego potencjału i tych zdolności miała niewiele, mogłabym się jakoś próbować przed sobą usprawiedliwiać, tłumaczyć. Ale nie potrafiłam się niczym usprawiedliwić, bo musiałabym być hipokrytką względem samej siebie.

Dostałam tak wiele, a tak niewiele z tego, co dostałam, wykorzystałam.

Patrząc prawdzie prosto w oczy nagle poczułam wstyd.

Spuściłam ze smutkiem głowę. Jak ja mogłam do tego dopuścić?

Przyszedł też czas na zadanie sobie tego najważniejszego pytania.

Czy byłam szczęśliwa?

Tego pytania przyznam szczerze bałam się najbardziej. Gdy się jeszcze żyje, można czasem próbować okłamywać samego siebie. Ale gdy się już umrze i patrzy na swoje życie z perspektywy umarlaka, kłamstwa przestają w ogóle wchodzić w rachubę.

Odpowiadając sobie na to pytanie nagle zdałam sobie sprawę, że moje życie było nic nie warte. Zmarnowałam je po prostu. Zmarnowałam dzień po dniu.

Dlaczego?

A gdzie zadowolenie? Czy było we mnie w tamtej chwili, gdy stałam nad swoim grobem? Czy byłam z siebie dumna, i z tego, co osiągnęłam? Raczej nie. Czy było uczucie spełnienia, czy był we spokój i poczucie, że  moje życie było takie, jakie chciałam, żeby było? Czy miałam poczucie, że było cokolwiek warte, że miało sens?

Hmmm...

Gdybym miała przyrównać swoje życie do książki (dobrej książki!) to musiałabym stwierdzić, że jestem bardzo kiepskim pisarzem. Wstęp był wprawdzie ciekawy i nawet dość dramatyczny, ale za to rozwinięcie kompletnie mi nie wyszło. Ot, nudne flaki z olejem. Kartka po kartce nic się nie działo. Wszystko takie sztampowe i przewidywalne. Bez polotu, bez świeżości, bez pasji.

-A zakończenie?

Zakończenia nie było wcale. Jakoś nie przyszło mi do głowy, że moja książka się kiedyś skończy. Pisałam te swoje nędzne wypociny wierząc naiwnie w to, że zawsze je będę pisać. Że to moje pisanie będzie tak trwać i trwać bez końca.

Gdzieś tam niby wiedziałam, że każda książka musi mieć swój koniec, ale jakoś kompletnie to do mnie nie docierało.

A tu nagle takie zdziwienie, gdy śmierć przyszła nagle i wyjęła mi pióro z ręki... Jak to? To już? Już nie będzie kolejnego rozdziału?

ffe76ee1134c0badf32c0e093e7f6920.jpg


"Przekartkowałam" swoje życie, jak książkę, dzień po dniu, rozdział po rozdziale, strona po stronie.  I zaczęłam się zastanawiać - ile dni (kartek) zapisałam czymś ciekawym, wartościowym, dobrym?

Dobrym dla mnie i dla innych?

Ile z tych kartek, to rzeczy wartościowe, piękne, ciekawe, takie, jakimi można by się pochwalić, a ile z nich to zwyczajne bazgroły? Ile z nich to nic wartościowego nie wnoszący do całości obyczajowy BEŁKOT?

Często starszym ludziom zdarza się mówić: "Ech, gdybym z tym rozumem, z tą wiedzą o życiu, którą mam dzisiaj, mógł wrócić znów do czasów, gdy miałem dwadzieścia lat..."

Gabriel Garcia Marquez ujął to w sposób następujący: "Mądrość przychodzi do nas wtedy, gdy na nic się już nie zda".

A potem przydarzyło mi się coś jeszcze dziwniejszego niż śmierć. Zmartwychwstałam. Wróciłam do życia.

-Jak to jest ZMARTWYCHWSTAĆ?

Jeszcze dziwniej, niż umrzeć. Nagle wszystko zaczyna się widzieć inaczej. Z zupełnie innej perspektywy. Wszystkie wartości się przewartościowują. Pewne rzeczy (sprawy) przestają mieć jakiekolwiek znaczenie, inne z kolei stają się niezmiernie ważne, wręcz priorytetowe.

Wróciłam z wielkim zapałem do "pisania" swojego życia. Ale teraz piszę inaczej. Zupełnie inaczej niż kiedyś. Teraz staram się zamykać każdy dzień w taki sposób, jakby następny dzień miał nigdy nie nadejść.

Każdą kartkę staram się pisać w taki sposób, jakby miała być ostatnią kartką mojego życia-książki.

Wczoraj w nocy znów się kochaliśmy. Kochamy się ostatnio prawie codziennie.

Nie mogę zasnąć mając świadomość, że ten dzień, który właśnie minął, to może już nasz ostatni wspólny dzień tu, na Ziemi?

Może nie dane nam będzie już nigdy więcej się kochać?

Może jutro któreś z nas umrze z tego bądź innego powodu?

Nie, nie boję się używać tego słowa. UMRZEĆ to takie zupełnie normalne słowo.

Skoro się urodziłam, śmierć jest moim obowiązkiem.

Gdy następnym razem będę umierać, chciałabym umrzeć szczęśliwa.

Gdy po raz kolejny stanę nad swoim grobem, chcę czuć spełnienie, zadowolenie, spokój.

Gdy po raz kolejny będę "przekartkowywać" swoje życie, chcę widzieć same wartościowe rzeczy. Ja wiem, że papier wszystko przyjmie. Ja wiem, że dzień można zmarnować tak samo, jak kartkę papieru. Ale ja już nie chcę marnować swoich dni. Ani jednego więcej. Wystarczająco dużo już zmarnowałam.

Chcę mieć dobre życie i dobrą śmierć.

To zastanawiające, dlaczego ludzie tak bardzo boją się śmierci. Ja przecież też się kiedyś bałam.

Czy to nie jest tak, że boimy się śmierci dlatego, że podświadomie czujemy, że nasze życie jest do niczego?

Czy to nie jest tak, że gdzieś podświadomie zdajemy sobie sprawę z tego, że kiedyś przyjdzie czas na rozliczenie się z tego, co w życiu zrobiliśmy, co osiągnęliśmy i... czy byliśmy szczęśliwi? Gdy nadejdzie dzień "rozliczenia się" z samym sobą, co stwierdzę? Że całe moje życie było po prostu do kitu?

A może nie boimy się śmierci, a prawdy o nas samych?

Gdy umrę, czym się będę tłumaczyć? Tym, że miałam za mało pieniędzy, żeby to i tamto? Czyżby uśmiech i dobre słowo skierowane no drugiego człowieka kosztowały mnie cokolwiek?

Że byłam chora? Tak, jestem chora, ale jakie ja mam prawo do tego, żeby sprawiać innym ból i zawód tylko dlatego, że mnie boli? Czy egoizm, lenistwo, niedbalstwo i obojętność można tłumaczyć czymkolwiek?

Życie po najmniejszej linii oporu, to nie jest mój sposób na życie.

Ja mam ciągle pod górę - z wyboru. Ciągle wymagam od siebie więcej i więcej. Staram się żyć ciągle lepiej i lepiej. Piękniej każdego dnia.

Co z tego mam? - CZYSTE SUMIENIE. To wystarczy. To najlepsza nagroda. I może jeszcze świadomość, że gdy pewnego dnia ponownie będę musiała "przekartkować" swoje życie dzień po dniu, stwierdzę z zadowoleniem, że dobrze wykorzystałam dany mi czas.

Szydercze śmiechy, słowa krytyki, obrażone miny, potępienie za to, że nie żyłam pod dyktando innych?

Gdy się stoi nad własnym grobem tego wszystkiego już tam nie ma. Wiem, bo byłam tam i widziałam, co tam jest. Tam nie ma niczego.

020f37a5f20717c7780fd9d1fdaab69f.jpg


Tam byłam tylko ja i moje sumienie.

Tam są tylko czyny. Nie ma usprawiedliwień.

To jak oglądać film z wyłączoną fonią. Widać tylko to, co się działo, a nie słychać słów. Nie słychać usprawiedliwień - zrobiłem to, bo... a tamto, bo... Po prostu coś się stało, coś zostało zrobione i już.

Dziwnie się ogląda film bez dźwięku. I zupełnie inaczej się go wtedy odbiera i rozumie.

Ja właśnie tak zaczęłam rozumieć swoje życie.

Zadałam sobie pytanie: Gdybym wtedy, za życia, nie słyszała tych wszystkich słów krytyki wokoło, tego szyderczego śmiechu, obwiniania, pomruków niezadowolenia, głupich oskarżeń pod swoim adresem, jakże łatwiej było by mi postępować w zgodzie z sobą.

Tymczasem tak bardzo się na tym właśnie skupiłam (na fonii), że kompletnie zapomniałam o tym, co jest najważniejsze (o wizji).

Teraz, w życiu, wyłączyłam sobie wszelką fonię. Kompletnie nie przejmuję się tym, co ludzie gadają. Mam gdzieś ich złośliwe uwagi i komentarze. Robię po swojemu, tak, jak czuję. Żyję w zgodzie ze sobą. Staram się robić wszystko najlepiej, jak potrafię. Daję z siebie wszystko. Nie szukam usprawiedliwień, wykrętów, powodów.

Jedyny głos, którego słucham, to głos mojego własnego sumienia.

Z tym jednym głosem warto żyć w zgodzie. Za nim warto iść.

Staram się żyć tak, abym mogła zostawić wszystko, z butami włącznie i przenieść się na "tamten świat" choćby dziś.

I wreszcie mogę powiedzieć, że żyłam. Żyłam tak naprawdę!

I już nie boję się śmierci. Czekam na nią ze spokojem, bo każdego dnia ciężko pracuję na to, by to była DOBRA ŚMIERĆ.



Marcelina M.

 

Źródło: Marcelina M.

Licencja: Domena publiczna