JustPaste.it

Albert

Są dni, w których czuję, że brak mi czasu, wiesz?

Są dni, w których czuję, że brak mi czasu, wiesz?

 

 

Jest to opowiadanie datowane mniej więcej na 2003 rok, gdy zaczynałam szkołę średnią. W przeciwieństwie do poprzedniego tekstu, który napisałam kilka miesięcy temu. Będę tak skakać po kalendarzu i serwować Wam różne teksty, jeśli pozwolicie, w zależności od nastroju i popytu. Ale będą. Przeróżne, tego też możecie być pewni.Dziękuję za zainteresowanie. To miłe z Waszej strony. Ode mnie dla Was:

bo tekst ma wzbudzać emocje.

Alicja


- Są dni, w których czuję, że brak mi czasu, wiesz? – Wyszeptała. Leżała taka bezbronna, delikatna. Jak motyl. Pościel raziła bielą, okna szarą cywilizacją.
- Nie mów tak. – Powiedziałem. Tak było najprościej. Bo… ona umrze, przecież wiem o tym. Znów do oczu napłynęły mi łzy. Wycieram nos, udaję, że mam katar.
- Muszę coś zrobić, coś zdradzić… - Zastanawia mnie słowo „zdradzić”, cóż może oznaczać w jej słowach? Czyżby…?
- Miałam ci powiedzieć… dawno temu. Może za pierwszym razem, kiedy doświadczyłam tego uczucia… kiedy kiełkowało… Teraz już więdnę… Uczucia pewnie też… - Pamiętam! Chciała mi powiedzieć, lecz ja nie chciałem słuchać, bałem się tego słowa, bałem się odpowiedzieć. Trzymaliśmy się za ręce, szliśmy jakąś uliczką i mówiła o uczuciach. Ale nie o TYM uczuciu. Zamilkła…
- Kiedy paliło się we mnie życie, myślałam, że mam czas. A ten czas mija, oszukuje nas. Napotykamy tyle przeszkód… Zatrzymuję się i mówię DOŚĆ. Dość mam tej bieli, tej szarości. Jest coś, co muszę wyjawić, bo mój czas jest skończony. Właśnie tak, skończony. – Znów zamilkła. Była dumna z tego monologu. Mimo bólu, który czuła nieustannie. Otwierała się. Zawsze czuła dumę, gdy mówiła coś, co miało jakiś sens. Choćby mglisty. – Umieram, Albercie. – Zadrżałem. Rzadko wymawiała moje imię. Nigdy nie mówiła o śmierci.
- I to gówno prawda, że umierając ma się już wszystko za sobą! Mam marzenia, mam pragnienia…! I nie mam czasu! Mam wielką ochotę skakać, biec po łące, malować, czytać wiersze, pisać listy i… przede wszystkim kochać! Kochać…!
Zmieniła ton, jej głos stał się drżący, jej ręce trzęsły się, oczy stały się szkliste. Patrzyłem na nią i nie mogłem nic zrobić. Nie mogłem nic zrobić. Nic powiedzieć, przytulić.
- Kochać właśnie ciebie, Albercie. .. od dawna i na zawsze… - Odwróciła głowę w stronę okna, potem na drzwi. Nic się nie stało, nie rozpadł się świat, nie wpadł nikt do Sali, nie zawiał wiatr. A przecież powiedziała TO. W moim sercu coś krzyczało, drżało i zamierało na przemian. W głowie czułem szum. Czułem jak w głowie przelatuje przez każdy zakamarek pamięci, wspomnień. Przez chwilę wszystko stało się jasne, a ona stała się aniołem. Patrzyła mi w oczy tak nieśmiało. Jakby była niepewna, czy dobrze zrobiła… dobrze? Cudownie!
- Kochanie… ja od dawna czułem to, czułem nasze wspólne bicie serca, ciepło, które bije od ciebie i miłość do ciebie… - Wszystko wiruje, wyrywa się i śpiewa. – Kocham cię – wyszeptałem.
Ona uśmiechnęła się. Tak cudownie, tylko dla mnie. Tak pięknie. Szczerze, bez żadnych niedomówień. Teraz moglibyśmy zasnąć we własnych objęciach, gonić wspólne szczęście aby uwierzyć jak piękne są chwile, w których czujemy siebie nawzajem.
Anna spojrzała mi w oczy i dotknęła ręką moją dłoń. Jest taka chłodna. Boję się… Patrzę na nią i mówię do niej samym spojrzeniem. Nie możesz… nie teraz… lecz ona już wita się ze śmiercią, oddaje ostatnie tchnienie i powoli odpływa… Widzę jak moja najbliższa udaję się w daleką podróż i wiem, że już nigdy…
- Kocham cię, kocham… - szeptałem jak w opętaniu, jakbym chciał nadrobić ten czas, gdy głos zamierał a słowa nie chciały przejść przez gardło. Teraz przechodziły. Teraz było za późno. – Anno… kocham cię… - W pewnej chwili wszystko się zalało, rozmyło, zniknęło… Byłem tylko ja i ta myśl o niej. Mojej Annie. Ukochanej. Odeszła. Na zawsze.

Szedłem za ciemną masą ludzi. Przede mną była trumna niesiona przez kilku mężczyzn. Było chłodno i padał deszcz.
Trumna płynie. Skojarzyło mi się z rzeką. Płynie rzeka a na niej kawałek drewna. A w środku trup. Anna nie ma nic wspólnego z tym trupem. Próbowałem to sobie wmówić, ale z mizernym skutkiem. Znowu czuję to ukłucie w sercu. Nawet nie wiem, czy to w sercu, ale wszyscy tak mówią. Może to płynie z duszy. Zaciska się gardło. Boże, czemu? Czemu życie tak szybko gaśnie, ona była taka młoda…

 - Popatrz, jakie piękne! – Spojrzałem w niebo.
- Faktycznie. – Niebo przedstawiało bitwę pasteli. Róż, biel, szaroniebieski. Zalewało przestrzeń nad głowami. – Namaluj to.
-Nie wiem… To zbyt piękne, a ja nie chcę szpecić piękna.
- Ty jesteś piękna… - Palnąłem. Zawsze coś mi się wyrwie. Cholera. Anna popatrzyła na mnie jakoś tak… niedowierzająco. Z naganą. Uśmiech wszystko rozmył. Zarówno u mnie, jak i u niej.

-Podoba ci się ten obraz? – spytałem. Zatrzymaliśmy się przy obrazie Wróbla. – Abstrakcja jest interesująca. Jest skomplikowana a zarazem taka prosta. Tajemnicza. – Popatrzyłem na Annę. Ona była moją abstrakcją.
Znamy się dwa miesiące. Wiem o niej tyle, co te dwa miesiące. Nie lubi kukurydzy. Ubiera jasne sukienki. Jej oczy mają kolor zieleni. Chciałbym znać wszystkie jej sny, wszystkie marzenia, przeszłość… Czy tak zaczyna się… miłość?

Piję lampkę wina i czuję, że to nie wino, lecz gorycz wspomnień wlewa się do środka. Pamięć ludzka jest taka złośliwa. Ale czy chcę zapomnieć te chwile spędzone z Anną? Chcę je zatrzymać, ale i budować. Niestety, już nie mogę. Wyczerpał się we mnie asortyment bladoniebieskich wspomnień. Tyle cierpienia daje każdy dzień…
Abstrakcja już mnie nie interesuje. Nie można jej zgłębić, jej tajemnica zniknęła wraz z ostatnim pociągnięciem pędzla. Ostatnim tchnieniem.
Mój motyl, piękny, cudowny motyl zabrał ze sobą wszystkie tajemnice i uleciał, nie zostawiając nic…
Ciągle mam jeszcze jej szal, który zostawiła. Czasem wdycham ten zapach przypominające mi blade, szare niebo. Ciężkie. Lekkie. Zapach odtwarza uśmiech, jej cudowny uśmiech i mój przeklęty ból.
Każdy ten uśmiech w mojej głowie wywołuje przykre uczucie ciężkości. Kiedy już nic nie jest ważne, bo to co istniało – zgasło jak świeca w ciemną noc, kiedy miała się jeszcze długo palić… I to uczucie suchości w sercu. Bo już jej nie ma i nie wleje już do niego nic: nie będzie więcej dotyku, głosu…

- Popatrz, jaki mięciutki. – Miała na sobie sweterek, pewnie pierwszy raz założony.
- Jak kaczuszka – dodałem pieszczotliwie, wywołując jej uśmiech. Dotknąłem sweterka. A także jej ciało. Było takie delikatne i kruche. Miałem ochotę go zdjąć i rozkoszować się nie sweterkiem, lecz jej ciałem. Odnajdywać miejsca na jej ciele, które wywoływały by dreszcz w niej, pożądanie. Tak bardzo…

Już wtedy ją kochałem. Te spojrzenia. Ciągle jeszcze czuję je na sobie. Czasami odwracam się w tylko sobie znanym kierunku i uśmiecham się do niej. Anno – szepczę – wiem, że patrzysz. Kocham cię.

- To nienormalne, Albert. Ona umarła! Musisz się z tym pogodzić! – Moja siostra próbowała przebić się przez mój mur. Przez ciszę. Nic nie rozumie. – Nie rozumiem cię! – właśnie. – Nie wiem jak można się gapić godzinami w obraz i do tego rozmawiać z nim! Musisz spróbować o niej zapomnieć.
- Nigdy! – Może przesadziłem. Nie powinienem krzyczeć na siostrę. Przecież rozumiem, że ona chce mi „pomóc”. – Kochałem ją… - KOCHAŁEM?!
Dlaczego umarłych od razu ukrywa się w przeszłości? Kocham ją! Czuję ją. Mięliśmy tak mało czasu.
Kochanie, nie umieraj w moich snach. Uśmiechaj się we mnie, dotykaj marzeniami, moje uczucia nic się nie zmieniły. Nie umarłaś w moim świecie. Jesteś. Dziękuję ci za to. Za każdą chwilę, każdy uśmiech i każde cierpienie, jakie mnie teraz przytula.
Albert.

 

1066a6b9a5b979b8725339715a0c38ee.jpg