JustPaste.it

Dlaczego musimy stać po stronie Orbana?

Bruksela i USA roszczą sobie prawo do określania tego, co jest demokratyczne a co nie.

Bruksela i USA roszczą sobie prawo do określania tego, co jest demokratyczne a co nie.

 

Ktoś nie interesujący się sytuacją wewnętrzną Węgier i wierzący we wszystko, co piszą gazety w Polsce i na świecie – mógłby dojść do przekonania, że w kraju tym jesteśmy o krok od „faszystowskiej dyktatury”. Co prawda słowo „faszystowski” dawno już straciło pierwotne znaczenie, stając się jedynie inwektywą i pałką, przy pomocy której bije się politycznego przeciwnika – to jednak używanie tego typu określeń pod adresem demokratycznego kraju, mającego 1000-letnią, chrześcijańską tradycję, który wiele przeszedł w ostatnich dziesięcioleciach – jest czymś, wobec czego nie można przechodzić obojętnie. Tym bardziej, jeśli w gronie stawiających pod pręgierzem są przywódcy największych państw mieniących się demokratycznymi.

Jest rzeczą nie podlegającą dyskusji, że na Węgrzech nie doszło do żadnego „zamachu”, że kraj ten nie zmierza ku „faszystowskiej dyktaturze”. Jeśli bowiem uchwalanie ustaw i praw dzięki wygranym wyborom i posiadanej większości w parlamencie jest „faszystowską dyktaturą”, to w takim razie czym jest ta „prawdziwa demokracja”, o którą walczy Bruksela i Ameryka? Czy wprowadzenie do preambuły Konstytucji Węgier słów „Boże, błogosław Węgrów”, danie ludziom swobody wyboru przynależności do OFE, czy zmniejszenie liczby posłów do 199 – to jest działanie antydemokratyczne? Czy instytucja wyborów została zlikwidowana? Oczywiście nie. Chodzi o coś zupełnie innego – to Bruksela i USA roszczą sobie prawo do określania tego, co jest demokratyczne a co nie. Chodzi też onaruszone interesy ponadnarodowych korporacji i instytucji finansowych. Skandal polega też na tym, że takie państwa jak Francja i Niemcy na własnym podwórku realizują politykę bardzo podobną do tej, jaką chce iść Orban, a nowym państwom członkowskim UE aplikują rozwiązania, których u siebie nigdy by nie przyjęli.

Z wielu powodów, ale i przez wzgląd na nasze interesy – powinniśmy w tym sporze stanąć po stronie Węgier. Dobrze, że opozycja zajęła takie stanowisko, ale o wiele ważniejsze jest to, że uczynił to także premier Donald Tusk, czym może niektórych zaskoczył. Na konferencji prasowej w Warszawie powiedział:

„Polska zaoferuje, jeśli premier Viktor Orban i Węgrzy będą tym zainteresowani, jakąś formę politycznego wsparcia, tak aby reakcje na sytuację na Węgrzech nie były przesadzone. Mam wrażenie, że część tych reakcji jest przesadzona, mówię bardziej o reakcjach politycznych niż czysto formalnych czy proceduralnych związanych z oceną Komisji Europejskiej. Węgry prezentują ciągle na poziomie europejskim standard demokratyczny. Nie ma żadnego powodu, aby podnosić takie larum, jak czynią to niektóre polityczne środowiska”.

Ten głos będzie miał w Europie większy rezonans, niż głos opozycji, bo Tusk jest premierem, a ponadto jest uznawany w UE za „swojego”. Dlaczego się na to zdecydował? Po pierwsze, Orban jest zaprzyjaźniony z Tuskiem, wbrew powszechnej opinii, że to PiS jest naturalnym sojusznikiem Fidesz. Musiał więc w jakiś sposób wesprzeć kolegę. Ale jest też drugi powód – Tusk jest chyba zaskoczony i zaniepokojony tonem, w jakim wypowiada się na temat Węgier UE. Taki los może spotkać każde z państw naszego regionu. Podpaść Brukseli jest bardzo łatwo i wtedy staje się ona bezwzględna. Jest jeszcze jedna sprawa – przypadek węgierski postawił na nowo pytanie o granice suwerenności państw członkowskich UE. Można mieć tylko nadzieję, że po tej bolesnej lekcji profederalistyczny entuzjazm naszego rządu wyrażony niedawno w Berlinie przez ministra Radosława Sikorskiego – osłabnie.

 

Źródło: Jan Engelgard