JustPaste.it

Rzecz o Czerwonym Kapturku

Poważnie niepoważnie

Poważnie niepoważnie

 

   One wszystkie były piękne, szczupłe i zgrabne. Co więcej, bez rozstępów na udach, bez cellulitu na pupie i bez twardego naskórka na piętach.

One wszystkie nosiły różowe, zwiewne sukienki, które pod wpływem wiatru falowały niczym kołkowy falochron.

Źle? Fakt, falochron nie faluje.

One wszystkie miały włosy wprost wyjęte spod prostownicy, a skórę dopiero co wyciągniętą z piekarnika.

One wszystkie, w swych zasobach gadżeciarskich, miały małe torebki z wyhaftowanym na przodzie Bimberem, a w nich, równie małe, ale mniejsze niż torebki, psy z Yorku.

Tylko chwila. Z jakiego one były Yorku, z New-ego czy z nie – New - ego?

Nie uda mi się zmyślnie przeprowadzić tego procesu. Nie doprowadzę do wrzenia komórek, czy też substancji galaretowatej.

Pofałdowania? A i owszem, jakieś występują, ale to za mało.

Napisze tylko tyle: Nie wiem, nie znam się na Yorkach.

 

One wszystkie, te bajkowe księżniczki – oczywiście - były wyśnionymi doskonałościami.

Boże! Kto śni takie koszmary?

One wszystkie były nieludzko idealne.

Mężczyźni zachwycali się ich urodą. Co tam mężczyźni, najbogatsi królewicze zza morza nie mogli oprzeć się ich czarowi.

Wzdychali do nich w samotności.

Wielbili je.

Odgrywali dla nich sceny prawdziwego uwielbienia. Stawali przed zdjęciem takiej piękności i wielbili, wielbili do utraty sił.

Każde wielbienie kończyło się godnie. Salwa na cześć kobiet! Jakie to pięknie.

Mężczyźni, wbrew temu wszystkiemu, co się o nich mówiło bywali tacy romantyczni.

Ktoś jeszcze śmie zaprzeczyć?

Księżniczki były boginiami. Obiektami pożądanymi. Były lekkie, zwiewne, dlatego bez większego trudu puszczały się z wiatrem.

Ta jedna tylko była inna.

Czyżby?

A dlaczego?

Bo księżniczką nie była.

 

 

Dawno, dawno...

Dość dawno, bo trzy godziny pięć minut i czterdzieści pięć sekund temu.

Za górami, pagórkami, wzniesieniami i lasami, a właściwie w samym środku lasu stał sobie mały domek.

Domek jak domek był rozmiaru chatki, nawet całkiem zgrabnej leśniczówki.

W domku mieszkało kilkoro ludzi, a dokładniej ich troje, to jest: mama, tata i córka.

Mieszkali sobie, czyli wieloma słowami można by napisać, że zajmowali powierzchnię ograniczoną murami ze wszech stron, czyli powierzchnię dość sporą, liczoną, czy też odmierzaną w wielu metrach prostokątnych.

 

PIERWSZA DOMOWNICZKA - MAMA

 

Mama jak to mama.

Kiedyś, czyli dawno, dawno temu...

Za siedmioma dolinami poznała pewnego mężczyznę, z którym, po spenetrowaniu dogłębnym i poznaniu powierzchownym.

Delikatnym.

Wypieszczanym.
Wzięła ślub.

Po ślubie, który zafundowali sobie w małej kapliczce, znajdującej się na obrzeżach lasku, bardzo się do siebie zbliżyli -bardzo i do końca, aż do ostatniego westchnienia.

Z tego westchnienia, wynikającego z głębi uczucia, jakim się nawzajem darzyli, zrodziło się dziecko.

Ale zaraz! Chwila, chwila... Wydaje mi się, że jakoś inaczej to szło. Innym rytmem...

Czyli tak:

Mama jak to mama. Zbliżyła się do taty i zrodziło się dziecko. Potem, no właśnie dopiero po tym, no, po tym zbliżeniu wzięli ślub. Dwa dni później zbliżyli się po raz drugi.

Po tym wtórym zbliżeniu byli bardzo zbliżeni, chyba nawet do granic każdego rodzaju zbliżenia, wynikającego chociażby z założenia rodziny, uroczyście oświadczam...tfu...

Oczywiście do granic zbliżenia wynikającego z bliskości.

Mama była ładną kobietą. Nawet bardzo ładną. Tyle że nie wywodziła się z żadnego książęcego rodu.

Była zwykłą, ubogą szlachcianką, na domiar złego niegdyś wysadzoną z siodła.

A było to tak...

Od ojca, biednego szlachcica, który od lat dogorywał na swoim ulubionym, dębowym katafalku, otrzymała konia. Konie bardzo lubiła, a tego, którego otrzymała ceniła niezwykle mocno, bowiem ojciec, dając wyraz swojej miłości do córki, zakupił go za ostatnie, notabene pół życia zbierane pieniądze.

Z koniem obcowała niemal codziennie.

Co dzień dawała ponosić się galopowi, tudzież innemu cwałowi, na jakie porywały ją twarde i męskie kopyta konia.

Kochała je. Tak, kopyta też.

Ponadto kochała także swoje samotne dosiady i wędrówki na grzbiecie przyjaciela.

Wówczas czuła się wolna.

Niezależna.

Tylko ona, koń i wiatr we włosach, który tak delikatnie, często również brutalnie (co nawet jej odpowiadało), rozwichrywał jej kruczoczarne, zwisające z głowy kosmyki.

Szum drzew, szelest liści - to ją uspakajało...

Podczas jednej z takich cwałowych wędrówek spotkała mężczyznę.

Siedział na kamieniu, w cieniu wysokich drzew i pochlipywał cichutko.

Był w kiepskim humorze.

Dlaczego? Czyżby depresja?

Wisielczy nastrój faceta do dziś pozostaje tajemnicą.

A na gałęzi kołysał się rosły … mały ptaszek.

Mama zatrzymała się przed nim. Chciała porozmawiać. Pomóc. Pocieszyć.

Facet nie chciał mówić. Pragnął jedynie towarzysza milczenia.

Potrzymała go za rękę – tego też chciał. Zanim jednak to wszystko uczyniła, musiała jakoś zejść z konia.

Mężczyzna wysadził ją z siodła.

Zachował się jak dżentelmen...

Pomógł jej zejść na ziemie...Piękne!

Mama często wspominała tę, godną najwyższych zaszczytów historię.

Nie pamiętała niestety dokładnej daty tego wydarzenia.

Ja jednak wiem, że było to około roku 1863, zapewne rok przed uwłaszczeniem chłopów, czyli rok przed uroczystą galą, transmitowaną na wszystkich kanałach, a prowadzoną przez najpopularniejszą parę wszech czasów, czyli Zosię i Tadka.

Pamiętam też, że rok później zmarł ojciec, a rok po śmierci ojca zdechł koń.

 

Jeśli chodzi o wygląd fizyczny, to pani mama była dość wysoką kobietą, do tego szczupłą, czyli taką, jaką lubił tata. Nie bez powodu właśnie ją postanowił posiąść.

Najbardziej jednak, z całej żony, tacie podobały się jej piersi.

Były takie kształtne, jędrne, krągłe i w sam raz do ręki.

Lubił je.

Lubił je rozpieszczać, pieścić i dopieszczać.

Żona lubiła ten, delikatno – pikantny mężowski dotyk.

 

Tata.

 

Tata jak to tata.

Bardzo lubił bliskie zbliżenia z mamą, przeplatane ekspresyjnym chaosem i twórczym nieładem.

Lubił je zarówno przed ślubem jak i po ślubie.

Lubił je zawsze i wszędzie.

Czasem jednak nie dawał rady. Nie nadążał za galopem swej wybranki.

Zdarzały mu się opóźnienia w dobiegnięciu do mety. Nie wynikały one jednak z jakiś trwałych, tzn. niedających się zmienić zaburzeń fizyczno – psychiczno – motorycznych. Były raczej wyrazem figlów, które los postanowi, co jakiś czas płatać parze.

Nie będę jednak kłamać i zwodzić. Napisze wprost. Figle bardziej dotyczyły ojca.

Sporadycznie popełniane faux pas nie umniejszało mu jednak nic z męskości, a wręcz przeciwnie. Upadki, czy też błędy, przed którymi nie zawsze zdołał się ustrzec dodawały mu sił witalnych i siły, i siły...

Bo tata, czy też mąż był tak naprawdę zdrowym, wysportowanym i pomimo tych małych wpadek, dość sprawnym mężczyzną.

Musiał być sprawny. W końcu był drwalem.

Lubił drwalować.

Lubił to robić o każdej niemal porze dnia i nocy.

Ponadto, tata był małomównym człowiekiem.

Stanowczo wolał działanie od kłapania paszczęką.

W tej materii nie był prawdziwym mężczyzną.

Poza tym wszystko robił teraz, a nie jak facet, jutro!

 

Córka.

 

Córka przeżywała bunt młodzieńczy, czyli dorastała do pewnych spraw, które podobno tyczyły się tylko i wyłącznie dorosłych.

Głównym objawem procesów, jakie zachodziły w niej i na niej były nabrzmiewające z każdym dniem cycki.

Zbiornik na tlenu powiększał się z niebywałą prędkością, czyli strasznie szybko.

Mało kto za tym nadążał i mało kto się z tego cieszył. Ona była rada!

W oszałamiającym tempie rosło jej poczucie kobiecości i poczucie własnej seksualności.

Dojrzewała do ... filmów dozwolonych od lat trzynastu

Ojciec nie chciał słyszeć o dorastaniu córki.

Zresztą matce również nie po myśli było zrywać kurtynę, za którą ukrywała się mała kobietka.

Kobietę chcieli uwięzić w ciele małej dziewczynki. Nie wiedzieli jednak jak ukryć cycki.

Z powodu pewnych nieumiejętności rodziców, a dokładniej z powodu nieumiejętności uświadomienia sobie oczywistej prawdy, często dochodziło między nimi do kłótni.

Dziecko już nie chciało być dzieckiem i jak dziecko być traktowane, a rodzice niestety nie umieli traktować jej inaczej.

Matka wciąż szyła i dziergała na drutach różne śmieszne stroje dla córki.

Podchodziła do niej jak do małoletniej dziewczynki, która niezmiennie, od trzech dni ma 12 lat, a przecież ona miała już 12 i pół.

Nie oszukujmy się, ale taki wiek już do czegoś zobowiązywał i na pewno nie do tego, aby nadal nosić czerwony kapturek, który matka zrobiła jej na pierwsze urodziny, i który rok rocznie, systematycznie, i z uporem maniaka powiększała, aby wciąż pasował. Wydłużała, poszerzała jak popieprzona. Rypnięta w czambuł!

Co ona, biedna dziewczyna mogła zrobić?

Nic.

Musiała go nosić. Nie chciała urazić matki.

Tak bardzo go nienawidziła, ale wkładała. Wkładała co dzień, od kilkunastu lat.

 

Czerwonemu kapturkowi trudno było dogadać się z rodzicami, ślepymi i głuchymi na jej problemy. Z rodzicami, którzy nie byli w stanie pogodzić się z tym, że dziewczyna zaczynała wchodzić w inny wymiar życia - nieco głębszy i zmierzający bardziej na lewo, niż na prawo.

Między rodzicami i czerwonym kapturkiem powstała niezbyt głęboka przepaść, ale przepaść niszcząca relacje, tak zwana przepaść pokoleniowa, czyli otchłań z człowieczego misz – maszu. Innymi słowy, mieszanka nie do przetrawienia.

Jeszcze innymi słowy, rodzice nie mogli połączyć się z córką. Chyba nie dało się złapać zasięgu. Jakieś spięcia i zgrzyty powstawały na drodze komunikacji między nimi.

Dlatego rodzice często i gęsto wysyłali córkę do babci, która mieszkała kilka brzóz i kilka świerków od nich.

Czyżby paradoks? Czy babcia wydostała się z przepaściowego misz- maszu?

Babcia była młodą kobietą, miała zaledwie dwieście lat.

Wprawdzie od stu pięćdziesięciu była wdową, ale jak mało kto znała się na sprawach damsko – męskich.

Kopciuszek dobrze rozumiał się z babcią, nawet bez słów. Dlatego często ją odwiedzał.

Tego dnia również postanowił przespacerować się dróżką, obok brzóz i świerków....by spotkać się ze staruszką.

 

Rodzinka Czerwonego Kapturka przedstawiona, ale czy to przedstawienie było konieczne?

Pewnie, że nie. To tylko nic nieznaczący wstęp. Nawet nie zmieni przebiegu akcji, tylko ją spowolni. Ba! Nie wniesie do fabuły świeżego tchnienia. Nic. Czcza pisanina.

 

Był czwartek.

Czwartki bywały fajne. Inne niż pozostałe dni tygodnia.

Bywało, że w czwartki świeciło słońce.

Bywało, że czasem spadł deszcz.

Bywało też, że zawiał wiatr.

W czwartki zajączek cichutko zakradał się do ogródka i porywał kilka marchewek dla swojej zajęczej rodzinki.

Kret wykopywał sobie nowy, podziemny tunel.

Dzięcioły, ile sił w dziobach stukały w drzewa.

Korniki wyżerały w korze nowe, zawiłe korytarze, przez które mogły uciekać przed swoimi stręczycielkami.

Ptaszki trelowały jak w ptasim radiu, w rytm szumiących drzew.

Jak niezwykle, w czwartkowy ranek puszczali „Kawę i herbatę” na jedynce.

Jak co czwartek TVN witał nas wszystkich, swoim dość długo trwającym „Dzień dobry”.

No cześć!

Ekipa z Wu 11, jak nie co dzień ganiała przestępców, a sędzie A.M jak nie zawsze bez skrupułów skazywała zbrodnicieli na różnorakie kary.

Naprawdę różnorakie, aż nie wiem czy je wszystkie wymieniać. W ogóle nie jestem pewna czy dam radę przed skończeniem się klawiatury.

A co będzie jeśli Word zapcha się nadmiarem informacji, czy też innych bitów, czy bajtów?

Spróbuję choć trochę.

No dobra, chociaż jeden. Na przykład, niektórych umieszczała w więzieniach.

Też mnie to dziwiło. Ale umieszczała. No chyba że nie umieszczał, bo akurat napięcie menopauzowe ustawało i wtedy okazywała serce i uniewinniała rzezimieszków, ale tylko ich i tylko w te dni.

Ludzie zatem bili się o jej tajemniczy kalendarzyk...

Był czwartek, wyjątkowy dzień.

Czerwony kapturek cwałował do babci wysoko podskakując i cicho podśpiewując:

To było nocą, gdy księżyc w górze świecił

Wiem to na pewno, nie będzie z tego dzieci.

Tak o bolało, choć sama nie wiem czemu.

Jak to się stało, tralalala

Ref.

Straciłam ciastko, bo spadło do kałuży

Spadło mi ciastko, chyba nie będzie burzy

Upadł karmelek i co ja biedna pocznę

Nie mam karmelka, chyba sobie odpocznę...

 

No i usiadł, by odpocząć. Właśnie po tych słowach,

Wbrew pozorom do babci był kawał drogi. Trzeba było go przebyć o własnych siłach, a nie o siłach galopującego, karego rumaka.

Trzeba było iść na nogach. Maszerować w rytm, czyli wykonywać szybkie i zdecydowane ruchy. Co więcej, z gracją godną szybkości ruchów należało poruszać tym, co każdy ma w du...W dużej ilości kamieni ugrzęzła jej kiedyś noga, ale to nie ważne.

Dziewczynka usiadła na trawce i zaczęła zbierać kwiatki. Były takie cudne, a do tego kolorowe. Wpadła więc na pomysł, że uzbiera je wszystkie dla babci i stworzy z nich piękny, ogromy bukiet, a kiedy już dotrze na miejsce, to wsadzi go do wazonu i w mig spowoduje, że babina alkowa nabierze wyrazu, odpowiedniego do ...

Oczywiście do spania.

Cieszyła się niesamowicie na samą myśl cieszenia się babci. Czyli wyobrażona radość babci, dała niewyobrażoną radość dziewczynie.

Zrywała stokrotki, bratki... Ale, że bratki w lesie? No, tak to był dziwny las.

Zrywała róże, pokrzywy i inne chwasty.

Wędrowała z pupą to tu, to tam.

Siedziała sobie na runie leśnym. Zgniatała tylną częścią ciała krzaczki jagodowe, grzybnie podgrzybkową i mrowisko....Mrowisko?

  • Aaaaaaaaaaaaaaaaa! - nagle podniósł się krzyk, a wraz z krzykiem podniósł się i czerwony kapturek.

    Tak, dziewczyna wsadziła swój wielki zad tam, gdzie go wsadzać nie powinna i kiedy go wsadziła tam, gdzie wstęp dla dupsk był zabroniony, rozpoczęło się to, co nie rozpoczęłoby się, gdyby zdarzenie innym torem się przeszło.

    Rozpoczęła się dogłębna penetracja dziewczęcego ciała, poczyniona przez te złośliwe, gilgoczące owady.

    Na początku całego zajścia dziewczyna krzyczała i próbowała otrzepać się z obcych, którzy w jednej, krótkiej chwili rozproszyli się po całym ciele i zaczęli zaglądać we wszystkie, nawet w te najbardziej skrywane, miejsca.

    Czyżby poznawały fizjologie ciała człowieka?

    Wchodziły do ucha, nosa. Do oczu. Nie pogardzały nawet przestrzeniami między palcami i nie tylko u rąk, ale także u stóp. Poruszały się po całej powierzchni skóry.

    Tak, zaglądnęły i tam, nawet nie zapytały o pozwolenie. Weszły bez pytania. Co więcej, nie czuły wstydu, ani odrobiny zażenowania ze swojej wizyty, w niej.

    Zachowały się podobnie co te złośliwe mrówki, które dopadły Telimenę. Czyżby był ze sobą spowinowacone? Dziwna rasa.

    Zwiedzały ją bez skrępowania i to bez biletu, dogłębnie i na gapę. Na ich małych, prawie niedostrzegalnych licach, nie pojawił się nawet mały rumieniec zwiastujący zawstydzenie. Nic.

    Wędrowały w najlepsze. Przechadzały się z dumą i z dystynkcją godna owadów. Czasem czołgały się po skórze, wolno, bardzo wolno.

    Zaglądały raz tu, innym razem tam.

    Insekty były opanowane i spokojne, w przeciwieństwie do niej.

    Kapturek biegał w najgorsze, wymachując rękami to w jedną to w drugą stronę, trenując masochistyczny taniec, polegający na skakaniu, skrętoskłonach i mocnym uderzaniu się w miejsca, w których wyczuwalny był delikatny tupot mrówczych stópek.

    Zabiegi te miały na celu pozbycie się intruzów. Na szczęście okazały się bezcelowe.

    Dlaczego na szczęście? Mrówki, choć ciekawskimi stworzonkami były, to jednak umiały się zachować. Nie gryzły, nie szczypały, nie kopały, nie zadawały bólu, a wręcz przeciwnie. Zaserwowały dziewczynie całą gamę, różnorakich miłych doznań, które sprawiły, że z twardego snu obudziły się długo śpiące i najmocniej chrapiące, emocje i uczucia.

    Dziewczynie spodobała się krucjata owadów i wówczas zaprzestała walki.

    Po tym jak odkryła, że mrówcze wędrówki dają jej wiele pozytywnych odczuć, położyła się z powrotem na trawę i dała się ponieść, napływającej z każdej strony fali nieziemskiej przyjemności. Jeszcze nigdy w życiu nie czuła tego, co wówczas. Było miło i naprawdę przyjemnie. Owady dały jej to, czego, jak do tej pory nikt jej nie dał.

    Ekstaza, ekstaza i szczyt rozkoszy.

    Kiedy doszła, nie tylko do siebie. Kiedy pozbyła się z ciała, obcych, nadziwić się nie mogła temu, co przeżyła.

    Że skąd? Że jak? Że aż tak? - zastanawiała się w duchu.

    Leżała w bezruchu. Chyba wpadła w wir myśli.

    Odleciała, ale tym razem w nieskalaną złem krainę czystej myśli.

    Pogrążyła się w niej do końca, do reszty, na amen. Nawet nie zauważyła, że jest bez ubrań.

    Nie zauważyła, że zza krzaków obserwuje ją ktoś bliżej nieokreślony.

    Leżała bez skrępowania i dumała. Leżała i zadawała sobie te wszystkie pytania; że skąd?że jak? że aż tak?

    Leżała na wznak. Oczy miała zamknięte. Usta otwarte.

    Leżała cichutko na runie leśnym....

 

Zza krzaków wyszedł jegomość, który od dawna przyglądał się Kapturkowi. Był to osobnik płci męskiej - to bez wątpienia. Na podstawie wstępnej obserwacji można było wysnuć powyższe wnioski.

Po pierwsze, ten ktoś miał bardzo owłosione ciało.

Po drugie, miał rozwichrzoną fryzurę.

Po trzecie, strasznie sapał.

Po czwarte i chyba już ostatnie, pachniał męskimi perfumami.

Ten ktoś, ponadto był jakiś dziwny.

Dlaczego? Trudno znaleźć odpowiednie słowo, w pełni oddające poczucie dziwności, które pojawiło się znienacka.

Jegomość wykaraskał się z krzaków i wolnym krokiem podszedł do dziewczyny.

Ona jednak ani drgnęła. Nie poczuła intensywnej woni perfum. No tak, miała katar.

Nie usłyszała dźwięku szeleszczących liści, który zyskiwał na sile decybelarnej z każdym krokiem, jegomościa. Fakt, niedomagała na lewe ucho.

Cierpiała na tę, notabene rzadką dolegliwość od dawna. Spowodowały ją urazy mechaniczne, powstałe na skutek wkładania do otworu usznego różnych przedmiotów, począwszy od małych guzików, a skończywszy na guzikach większego kalibru. Nie usłyszała nic, a nic.

Miała niedosłysz lewostronny, a facet nadciągał właśnie z lewej strony.

Szedł wolno, choć bardzo szeleszcząco.

Szybko dotarł do Kapturka. Równie szybko sprawił, że go w końcu dostrzegła.

Faceta zaniepokoiła, przybrana przez dziewczynę pozycja na wznak. Nie ruszała się, nie słychać było żeby oddychała i w ogóle wyglądała na nieżywą.

Postanowił ( dość szybko) sprawdzić czy serce bije i tłoczy krew, i czy płuca pracują.

Nachylił się nad nią, w celu wybadania pulsu i w tym momencie z kieszeni wypadła mu żaba, która od razu wpadła do otwartej gęby dziewczyny.

Dziewczyna od razu zamknęła buzię. Dało się usłyszeć tylko krótkie rebe, rebe, dochodzące z oddali i dość głośny dźwięk, towarzyszący połykaniu czegoś dużego i sprawiającego trudności podczas wędrówki z jamy ustnej do żołądka.

Na koniec całego procesu wydostał się z paszczęki jeszcze jeden, dziwny dźwięk, który nieźle współgrał ze smrodem w czasie, gdy...

Widać, przyjęło się.

Po kolacji, dziewczyna podniosła się ze swojej trawiastej leżanki.

W zdenerwowaniu zaczęła zbierać porozrzucane ubrania i wkładać je na siebie. Nie chciała, żeby obcy i do tego mężczyzna widział ją w tym stanie. Cóż, widział.

Kiedy była już przykryta, a więc ubrana prawie do końca, stanęła na sztywniaka. Zesztywniała ze strachu. Spojrzała w twarz nieznajomemu, po czym odsztywniła się nieco i cofnęła o kilka kroków. Była przerażona. Nawet krzyknęła:

  • Aaaaa, wilk!

    Facet, w chwili krzyku zorientowała się, że ma na sobie strój wilka.

    Ach, tam, niech to dunder świśnie! - pomyślał

    Trochę się zmieszał. Nie wiedział co zrobić. Nie miał pomysłu jak uspokoić dziewczynkę. Poczuł się głupio, towarzyszyły mu dwa, siejące dyskomfort uczucia - było mu jednocześnie wstyd i przykro. Wstyd, bo się zawstydził, a owo zawstydzenie oznaczało wstyd, a przykro, bo jakoś tak wyszło.

    Starał się ją uspokoić.

  • Nie bój się moje dziecko – zaczął, ale bez większej wygranej. Ba, nawet bez mniejszej wygranej. Przegrał.

    Dziewczyna rozpłakała się.

    Do diaska – zaklął pod nosem.

    Zaczął się łamać. Ręce mu opadł, oczy zaszły łzami na znak solidarności z uczuciami przestraszonej. Był bardzo empatyczny.

    Głowa odczuła siłę grawitacji, a więc skierowała się ku dołowi. Pękał. Usiłował jednak być twardym mężczyzną. Nie chciał dać się złamać. Nie mógł pęknąć. Poza tym chciał pomóc dziewczynie wyzbyć się negatywnych emocji, które pojawiły się wraz z jego przybyciem. Taka pokuta, by wyrzut nie męczył.

    Próbował dalej. Starał się zbliżyć do dziewczyny, ale ona ewidentnie pragnęła zachować odpowiedni dystans.

    Zrezygnował zatem z podjazdów, tak szybko jak postanowił je rozpocząć. Pozwolił zachować jej bezpieczną odległość.

    Zaczął jednak przypatrywać się jej uważnie. Ona również patrzyła. Na początku uciekała wzrokiem, ale po pewnym czasie, kiedy zauważyła lekki uśmiech na twarzy „wilka” nieco się rozluźniła i poczuła pewniej. Zrobiła nawet krok do przodu.

    Facet, postanowił przemówić, po raz drugi.

  • Może dziwnie wyglądam – zaczął. Dziewczyna słuchała, nie zamierzała płakać – ale właśnie wracam z balu przebierańców – oznajmił.

    Dziewczyna cały czas patrzyła w strone nieznajomego, nie uciekała wzrokiem. Tym razem jej twarz nie zdradzała żadnych, negatywnych emocji. Facet więc kontynuował.

  • Nie bój się, nic Ci nie zrobię. Jak chcesz, możemy się rozejść? - zaproponował - każdy pójdzie w swoją stronę, chcesz? - zapytał.

    Kapturek, na znak zgody kiwnął głową.

    Facet poszedł w swoją stronę. Kapturek pozbierał kwiatki, które ówcześnie zebrał i również sobie poszedł.

 

Do domku babci doszła dość szybko. Od miejsca, w którym się zatrzymała, była już niedaleka droga.

Kiedy znalazła się na miejscu, w trymiga podeszła do drzwi i nie pukając, otworzyła je, po czym weszła do środka.

To, co tam zobaczyła wołało, ba, nawet wyło o pomstę do nieba.

Babcia i wilk, znajdowali się w jednym łóżku i wspólnie ( tak jej się wydawało), robili te wszystkie dziwne rzeczy, które robią dorośli, gdy mają tylko na to ochotę.

Ale że babcia i on.

To nie chciało zmieścić się w głowie wnuczki.

Starała się upchnąć nowe informacje, zakodować tę wizje, ale ni czorta, nie chciały dać się wepchnąć. Głowa zbyt mała, a nowości zbyt wielkie, acz znane, tyle że, nie w roli głównej z babcią.

Dziewczyna żyła w złudnym przekonaniu, że babcia jest już nieco za stara, na te wszystkie figle szmigle, tegesy megesy no i te, no...

Myślała, że do jej obowiązków należało już tylko i wyłącznie modlenie się do radia, pisanie testamentu, wielbienie bliźniaka i czekanie na śmierć. Tyle że babcia ani myślała o śmierci, poza tym była ateistką, więc i modlenie za groma jej nie pasowało. A testament? Tym to już w ogóle głowy nie chciała sobie zawracać.

Kapturek, widząc te wszystkie przerażające rzeczy, zdębiał.

O mało co, by się nie skasztanił.

Po głowie chodziła jej tylko jedna myśl – lipa.

Milczała, ale po chwili odważyła się przemówić. Odezwała się po trzech sekundach ciszy.

Nie mogła już zdzierżyć widoku jej i jego w jednym łóżku i jakoby pod jedną kołdrą.

  • Babciu! - nieśmiało wyartykułowała wnuczka. Mina, jaką przy tym zrobiła, wygrałaby w konkursie na najprawdziwszą minę odzwierciedlającą wyrzut. Nie sumienia!

  • A puk, puk? - zapytała staruszka.

  • Puk, puk! - krzyknęła z całych sił, aż wilkowi uszy zwiędły. - Puk, puk! -wrzasnęła po raz drugi, po czym trzy razy puknęła się w głowę. - Masz puk, puk – znów uczyniła wymowny gest, mający nieść głębokie, słowne niby przesłanie: OSZALAŁAŚ!!!

  • Trochę lepiej, aczkolwiek nie do końca o to mi chodziło. W czym mogę pomóc? - zapytała z przekorą. Robiąc przy tym dziwną minę i wybałuszając oczy.

    Dziewczyna od razu spostrzegła głupkowatą minę staruszki. Chciała ją skomentować, ale w porę uświadomiła sobie, że starszym ludziom należy się szacunek. Z racji wieku, stażu, lat pracy i takie tam. Dlatego powstrzymała się od komentarza, ale nie odmówiła sobie przyjemności zadania pytania.

  • Babciu, dlaczego masz takie wielkie oczy?

    Babcie nieco zdziwiło pytanie wnuczki. Zdziwiło, ale nie na tyle, aby nie udzielić odpowiedzieć.

  • Bo dziwi mnie, kapkę twoje zdziwienie – oznajmiła po młodzieżowemu.

  • A dziwi się babcia?

    Babcia jedynie wyszczerzyła kły. Wnuczka i to w mig spostrzegła.

  • I jeszcze to! – wrzasnęła. Tym razem miała nadzieję, że śni, że to, co widzi to tylko koszmar.

    Przetarła oczy rękami. Usiłowała zmazać tę przerażającą wizję. Myślała, że źle widzi, że oczy zaszły jej mgłą. Ale nie, po przetarciu oczu, wszystko było jak przedtem. Normalnie nienormalnie.

  • Dlaczego masz takie wielkie zęby? I proszę nie udzielaj mi takiej popieprzonej odpowiedzi jak babcia Kapturka, bo w bajki już od dawna nie wierzę.

    Dziewczyna zdenerwowała się nie na żarty.

  • Wiem, że dzieckiem nie jesteś – zaczęła swój wywód, staruszka. - I ja, w przeciwieństwie do twoich rodziców, dostrzegam zmiany, pomimo zaćmy i kurzej ślepoty. A zęby to wina mojego protetyka, zrobił nie takie. Ot, cała historia.

  • A wielkie łapy? - ciągnęła temat. Ręce babci też były jakieś dziwne.

    Dziewczyna nie dawała za wygraną. Usiłowała odkryć drugie dno tej historii.

  • Puchną!

  • A głos?

  • Chrypa!

  • A wilk?

  • Od wilka to się odczep!

    A propos wilka - wilk, cały czas siedział na łóżku. Był wyraźnie speszony. Jednak z wielkim zainteresowaniem śledził przebieg rozmowy. Zerkał raz w jedną, raz w drugą stroną, czyli raz patrzył na babcię, raz na wnuczkę. Mało co, oczopląsu nie dostał.

  • Wiedziałam!– oznajmiła wnuczka, wykonując przy tym radosny podskok, na część odkrycia, jakiego udało jej się dokonać. - Wilk to Id, żeby nie pokusić się o stwierdzenie, że libido – kontynuowała - zbyt słaba jednak bije od niego energia, aby nazwać ją libidalną – plunęła jadem.

    - Zaraz pewnie wpadnie leśniczy, Super ego, tylko nie wiem po co, skoro nie ma ofiar. Na koniec zaś, bez pukania wejdzie mój ojciec, ego! Czyż nie tak? - rzuciła ciekawym pytaniem.

    Była nad wyraz dumna z siebie, ze swojej spostrzegawczości, bystrości umysłu i z tego, że udało jej się rozszyfrować tajemniczą zagadkę bytności wilka i nie tylko.

  • Wszystko ładnie, pięknie, ale, jak sama powiedziałaś to nie bajka. A i Freud nie ma tu nic do rzeczy.

  • Freud nie, ale wilk tak – dodała z przekąsem.

    Babcia postanowiła skierować rozmowę na inny tor, bo ten, którym teraz szła zaczął ją wkurzać Zadała więc pytanie zupełnie z innej beczki.

  • Głodna jesteś?

  • Nie, a czemu babcia pyta? - dziewczyna nie wiedziała dokąd staruszka chce ją poprowadzić.

  • Jak to mówią, głodnemu zawsze chleb na myśli.

  • Nie myślę o chlebie – odpowiedziała. Widocznie nie zrozumiała metafory.

  • Dziecko, ja o niebie, ty o chlebie. Przecież nie jesteś już małą dziewczynką.

  • Wiem, że dorastam, ale co ma z tym wspólnego chleb...

  • Ja, z niejednego pieca chleb jadłam – kontynuowała swoje piekarnickie wywody - ty pewnie też, tyle że teraz, jak to mówią, wkręcasz mnie!

  • W chleb? - zdziwiła się.

  • Nie, w swoją niewinność i niewiedzę...

  • W związku z chlebem? - chciała się upewnić, bo chyba nadal nic nie rozumiała.

    Babcia nie wiedziała, jak inaczej przedstawić wnuczce sens swoich, notabene prostych myśli. Postanowiła jednak trzymać się chleba.

  • Moje łózko to nie chlebak, wilk to nie chleb, ja zresztą też nie, więc nie konsumujemy się! - rozumiesz.

  • To znaczy, że ty i wilk...

  • Tak! - odpowiedziała zanim wnuczka zdołała dokończyć myśl, po czym odetchnęła z ulgą.

  • Babciu, ale możecie kupić sobie bułki!

  • Jakie bułki? - zdziwiła się babcia.

  • Grahamki, kajzerki...

  • Ale my nie...

  • No, wiem, nie jesteście głodni, bo nie lubicie chleba, ale może bułki. Mówią, że po, chce się jeść!

  • Po czym? - zapytała, już nico zdenerwowana. Odetchnięcie okazało się przedwczesne.

  • No po seksie, no bo wy...

  • Nie, my nie!- skłamała.

  • To co?

    Czerwony Kapturek stracił wątek. Pogubił się w tej zawiłej opowieści jak zwykły szarak w polityce.

 

  • Wilk, to mój masażysta – próbowała wyjaśnić babcia, tyle że tym razem starała się mówić wprost. - Przybył wymasować mi plecy. Takie zalecenie od lekarza. A że nie zdążył się przebrać po balu karnawałowy, to przyszedł w stroju i to nie żaden id, ani libido.

  • Aż tak źle...

  • Nie, nie, nie. Przestań! - krzyknęła z całych sił, staruszka.

  • Więc cóż ten wilk robi w twoim łóżku, jak nie...

  • Jak mnie nie pieprzy? To chciałaś powiedzieć? Jak tego nie robi, to masuje mi plecy...Zresztą kto by chciał z taką staruszką?

  • Nie odmówiłbym, gdyby...- odezwał się nieśmiało wilk. Nie dokończył jednak swojej kwestii, bo babcia, już strasznie zdenerwowana, weszła mu w słowo. Wstydziła się odkryć przed wnuczką prawdę. Dlatego grała do końca i uparcie cnotkę niewydymkę.

  • Chłopcze, nie pieprz, okej? - udała, że nie miałaby ochoty na chłopięce igraszki, przy czym jeszcze kilkanaście minut temu, przed przybyciem wnuczki...oj, aż wstyd powiedzieć, czego chciała.

  • A masować mogę? - zapytał wilk i lekko się uśmiechnął. Puścił nawet porozumiewawcze oczko do babci.

  • Masuj i nie pieprz głupot...

  • Wolałbym jednak …

  • Nikt nie pytał co byś wolał! - wrzasnęła, aż szklanki podskoczyły w kredensie.

    Tym razem, to Kapturek przyglądał się rozmawiającym i przysłuchiwał się ping – pongowej wymianie zdań, jaka odbywała się między babcią, a wilkiem.

  • Lepiej będzie jak już sobie pójdę – oznajmił po chwili wilk. To mówiąc wygramolił się z łóżka i wyszedł.

  • Ja chyba też powinnam pójść – zaproponowała wnuczka.

  • Tak, lepiej już idź. Tylko daj mi te kwiaty, co trzymasz w ręce, bo uzbierałaś je dla mnie, prawda?

  • Tak. – dziewczyna podeszła do babci i podała jej bukiet.

  • Teraz już idź, do widzenia. A raczej...- nie dokończyła, w porę przerwała, ale czuła, że to już długo nie potrwa.

    Dziewczyna wyszła. Skierowała swoje kroki w stronę domu.

    Po wyjściu Kapturka babcia wygramoliła się z łóżka. Podeszła do szuflady, wyjęła z niej kartkę, kopertę i długopis, po czym usiadła przy stole i zaczęła coś pisać.

    Kiedy skończyła, zapakowała kartkę w kopertę, zaadresowała i zostawiła na stole.

    Sama położyła się z powrotem do łóżka.

    Kilka sekund później już spała. Nawet nie chrapała. Jej oddech był płytki, z czasem całkowicie się spłycił, aż w końcu znikł zupełnie.

    Babcia zasnęła kamiennym snem.

    Spała twardo i długo, nawet bardzo, bardzo długo. Po tygodniu znalazł ją leśniczy.

    To on powiadomił rodzinę i wręczył Kapturkowi list, który babcia pozostawiła na stole, i który zaadresowała właśnie do niej.

    „ Chleb straciłam, a później, nawet bułki nie znalazłam. Zadowolona jesteś z siebie? '' - tymi słowami babcia pożegnała wnuczkę.

    A wnuczka?

    Mówią, że tylko chleb pracą nabyty bywa smaczny i syty. Do Kapturka chleb przyszedł sam i też bym niczego sobie.

 

KONIEC!