JustPaste.it

Epicka opowieść o wojnie z grypą

Z dedykacją dla Skalnego Kwiatu i Ykesa, jako, że zmyślnie ironią a szyderstwem władają.

Z dedykacją dla Skalnego Kwiatu i Ykesa, jako, że zmyślnie ironią a szyderstwem władają.

 

8cdc90bb2c07ca76ba9e7bcbaafe436f.jpg

Epicka opowieść o wojnie z grypą

Organizm rzucił mi wyzwanie.
15 marca 2005 czyli całkiem niedawno. Rozumiecie, że to buńczuczne ze strony organizmu. Bo ja to przede wszystkim duch. Duch rządzący ciałem i duszą. A tymczasem 15 marca poczułem wyraźnie i doprawdy nieprzyjemnie, że organizm nie był lojalną częścią zsynchronizowanego jestestwa, bowiem zbuntował się zuchwale i wręcz rozsypał jak obrazek z puzzle.
Zachorowałem.
A ja-duch nie choruję wszak nigdy. Uległość i cofanie się, choćby z najbardziej karkołomnej drogi, to nie w moim stylu. Moim-ducha, władcy jestestwa. Nie mogę tego rzec, niestety, w imieniu ciała, co podkreślam.
Psiakrew.
Zuchwalstwo! Od piętnastu lat katuję moje ciało, ciosam je forsownymi treningami. Przez piętnaście lat stałem się, tak cieleśnie, jak i duchowo, niezmożonym androidem, odpornym na ból, obtłuczenia, zdolnym do maratońskiego wysiłku i boksowania w ścianę.
Tego ostatniego nie traktujmy oczywiście zbyt poważnie; boksuję po chińsku w trzykomorowy worek z grochem od Perczaków. Owszem, zdarza i się huknąć pięścią raz czy dwa w ścianę lub framugę, tak dla stymulacji ciała, by pełną gotowość bojową zachowywało.
W każdym razie rozumiecie już chyba, co mam na myśli, mówiąc o buncie i wyzwaniu...?
Przez piętnaście lat robiłem organizmowi różne psikusy - na przykład utwardzanie kończyn na konarach drzew - a on nigdy nie stanął wobec moich zaleceń okoniem ni sztorcem. Serce nie pękło, kolana nie wylały, stawy nie rozpadły się, tricepsy nie przepaliły.
Organizm był niezawodny. I posłuszny, jak przystało na wypełniony cieczami pokrowiec, służący do transportu duszy i sztabu jestestwa.
Ot, taki krwią napędzany PKS.
Miałem prawo uznać się za cyborga tudzież herosa spartańskiego, i uznałem się. Trzy treningi dziennie? Owszem, zdarzało się. Przez godzinę pompowałem tors, by przypadł Sparcie bardziej niż Morawom, potem barki z nie mniejszym zacięciem, wreszcie boksowałem do bólu przez duże b, aż w końcu szedłem na mecz, by zabiegać wszystkich.
Uznano mnie za fenomen.
Prawdopodobnie - bo nikt mi tego z zawiści zajęczej nie przyznał.
Już dzień wcześniej, 14 marca, poczułem, że gryzie mnie choroba. Zawsze wiadomo, kiedy nadciąga przeziębienie, a kiedy coś więcej. To się po prostu wie, chyba, że jest się oseskiem, nieopierzonym i znękanym świnką.
To było coś więcej. Grypa wkradała się w mój androidalno-spartański organizm. Kiedy to sobie uświadomiłem, zaśmiałem się pobłażliwie i zrobiłem coś, co miało odciąć nos przekraczającej próg chorobie.
Poszedłem na siłownię.
Taki właśnie był mój klin spartański. Zawsze niezawodny. Lekarze nad taką metodą zapobiegania chorobom załamaliby ręce.
Zresztą nasze babcie-zielarki również.
Od rana wirus wpełzał we mnie jak cierpliwy, przypłaszczony aligator, ale nie czułem zapalenia, bólu stawów i mięśni, co rozbiłoby opcję klina.
Chwyciłem za sztangi i trenowałem wręcz euforycznie. Właśnie wdrożyłem się w cykl wiosennych treningów, za sobą miałem już dość przykry etap silnych zakwasów i znużenia ostrym startem.
Musiałem więc zwyciężyć z tym chorobowym podjazdem.
Phi - pomyślałem sobie, wskakując w pościel. - Phi...
No jasne. Tyle tylko, że organizm mnie zdradził.
Kiedy się kładłem, czułem, że sprawa nie jest czysta. Wirus został i może kopnięty, lecz nie wycofał się. Raczej - miałem takie wrażenie - rozprzestrzenił swoje dywizje na dalsze, osłabione i rozprężone totalnym wysiłkiem komórki.
A to ci dopiero - pomyślałem zdumiony, siadając w łóżku. Dotąd organizm podgryzany przez chorobę, a następnie stratowany zuchwałą szarżą treningową, wpadał w taki wstrząs, że... zdrowiał. Spodziewał się bowiem może zapamiętanych działań z dzieciństwa: biadolenia, faszerowania polopiryną i wpełzania pod piramidę pledową, a nie skoku do przerębla.
I to było cudowne. Z entuzjazmem rekomendowałem tę metodę kopania forpoczty chorobowej moim znajomym. Ciekawe, że większość rozkładała się beznadziejnie tuż po treningu, jak te przydepnięte ćmy.
Cóż oznacza brak wiary... No tak - nie każdy jest androidem. Nie każdy mógłby wmieszać się w tłum hoplitów spieszących na pole bitwy.
15 marca obudziłem się ćmą. No, prawie. Ale nie było dobrze. Ból gardła i mięśni, wręcz mięśni omdlenie - to nie świadczyło o kolejnym triumfie.
Organizm nie był już lojalną częścią mnie. Był buntownikiem, słabym, rozchwianym i ustępliwym. Moje ciało poddawało się chorobie, a dla mnie było oczywiste, że ten nikczemny akt zajęctwa był wymierzony przeciwko mnie. Może ciała katowane przez lata ciężkimi treningami odkładają gdzieś w skrytych głębinach komórkowych żądze odwetu na "sztabie" i wyczekują dogodnej chwili?
Cóż... może tak być, w istocie.
Rzucono mi wyzwanie.
Podjąłem je.
- A więc wojna, pokrowcu - rzekłem, odrzucając kołdrę.
Rzecz jasna, miałem zamiar stoczyć wojnę przede wszystkim z grypą, a nie z własnym ciałem. Ale i na nie musiały spaść siłą rzeczy ciosy. Za nielojalność się płaci, tak to już jest.
To musiał być piękny dzień. Dzień zwycięstwa nad słabością. Oczywiście, jako zwolennik ataku, a nie fermentacji okopowej, miałem zamiar wymierzyć ciosy natychmiast, gdyż warcholstwu nie popuszczam w żadnej dziedzinie.
Na początek trochę ugryzień psychologicznych, coś jak lekka jazda litewska pod Grunwaldem.
- Polopiryna S, APAP, Panadol, Ibubrom, Aspiryna, Gripex - mamrotałem z namaszczeniem, drepcząc w kierunku apteczki.
Mój duch śmiał się złośliwie z tych zwodów, ale komórki ciała zapewne uwierzyły, że oto ja - duch, ja - pan ciała i jestestwa całego - poddaję się chorobie i nafaszeruję organizm zbawienną chemią.
Stanąłem przed apteczką, sięgnąłem do niej dłonią... po czym roześmiałem się donośnie i schyliwszy się, wyciągnąłem z lodówki mleko.
Coś było nie tak z lodówką, skoro w kartonie pływały zmrożone białe kawałki.
- Klin klinem - wymruczałem z lubością.
Kawałki mlecznego lodu nieprzyjemnie szorowały o podrażnione gardło, ale właśnie to sprawiło mi satysfakcję. Niech zdrajca cierpi.
Rzuciłem okiem na termometr za oknem. W domu było 20 stopni, a na zewnątrz minus 2. Zdarzały się cieplejsze marce.
Zakręciłem wszystkie kaloryfery, otworzyłem okna i... zignorowałem ubranie leżące na krześle.
Bambosze zdobione pomponami wielkości piłki ręcznej też zresztą zignorowałem. Chodzenie boso to przyjemność i hart, czyż nie?
Zresztą bokserki coś tam w końcu ogrzewają.
- Niech Sparta żyje nam - zaintonowałem, kierując się do łazienki.
Drążek rozporowy był bardzo wygodny. Podciągnąłem się na nim 36 razy; błyskawicznie wkradający się ziąb bardzo w tym pomógł.
36. Sporo. Fakt faktem, nie przypominam filatelisty-wypłosza czy innego kolekcjonera suszonych ważek Azji, z awersją do proteiny. Moje ciało jest masywnym, acz skocznym klocem mięśni.
Co prawda zbuntowanym. Po ostatnim podciągnięciu nieomal spadłem z drążka na skutek gwałtownego odpływu sił. Oddychało mi się kiepsko, poczułem nasilone znużenie, wręcz deprymujące oklapnięcie mięśni. Niemiłe i kiepsko wróżące.
Ciekawe, że przy chorobie tak poważnej jak grypa, można sobie pozwolić na ćwiczenia, gdyż poziom siły nieomal się nie obniża. Tyle, że przy rzetelnym dźwiganiu żelaza, specyficzny, wyjątkowo niemiły ból kumuluje się w coraz bardziej rozległych strefach ciała i to po prostu wnerwia.
Tak, wyglądało na to, że pokrowiec jeszcze się stawia.
A ja nie zamierzałem chorować na przedsionku wiosny, nawet, jeśli był to bardzo zimowy przedsionek. Za oknem nadal leżały zwały nieświeżego, zmarzniętego śniegu, lecz przecież Rocky Balboa biegał w trudniejszych warunkach.
Dlatego telefon od Drelusa mnie ucieszył.
- O 16.00 gramy - zaskrzeczał.
- No ba - odrzekłem po prostu.
Poczułem falę endorfin nie tylko z powodu wizji kolejnego policzka wymierzonego grypie i cielesnemu folksdojczowi. Futbol był moją największą miłością.
Największą. Fakt, że ex aequo z kung-fu, kulturystyką, bieganiem i pływaniem.
Inne dyscypliny uprawiałem nieco rzadziej.
Tylko na ważki Azji zabrakło mi czasu w rozkładzie dnia. Nigdy tego jakoś nie żałowałem.
Do 4.00 czas upłynął mi całkiem miło. Co prawda leżałem na kanapie przy włączonym już kaloryferze, ale syciłem się hekatombą, którą szykowałem organizmowi. Było to naprawdę o wiele zabawniejsze niż węgierska komedia w telewizji.
Zanim wyszedłem na mecz, muszę to przyznać, czułem się wyraźnie gorzej. Dywizje grypy obsadziły już prawie wszystkie możliwe obszary i toczyły bój z obrońcami osamotnionych fortów, z tą spartańską częścią organizmu, która walczy do końca. Ale pogorszenie było poza dyskusją. Przemknęła mi nawet myśl, żeby odpuścić sobie mecz w mrozie i spędzić kojące popołudnie z telewizorem i smakołykami. Ta myśl była kolejnym folksdojczem, którego szybko przegnałem.
No, może nie tak szybko... Moc ducha jest ewidentnie sprzężona z mocą ciała. Im bardziej upadłe ciało, tym bardziej chwiejny duch.
Na szczęście istnieje coś takiego jak złość. Dlatego przez pięć minut obijałem piszczele - cudowne odkrycie wojenne z Tajlandii - o metalowe framugi drzwi, a potem poszedłem na mecz.

Na wpół zmarznięte błoto i rozrzucony brudny śnieg. I zimna woda wytryskująca spod zgniatanych butami tafli lodu. Oto, w czym przyszło mi biegać za piłką i przeciwnikami. Mróz odpuścił, ale niespecjalnie czuło się jakąś ulgę - wiał niezbyt silny, lecz przenikający wszelką materię wiatr.
Zwłaszcza materię przepoconą.
Dwa razy wywróciłem się, co nie pomogło zachować czystości ubioru. Nie mówiąc o suchości. Mogłem zapobiec tym jakoby niepożądanym w trudnych warunkach upadkom, lecz nigdy tego nie robię. Lubię upadki. Są czymś odrobinę fascynującym - zwłaszcza kontrolowane - pozwalają utwardzać ciało i przydać efektu wojnie, jaką jest futbol. Zresztą nie powstrzymywałbym się przed runięciem w błoto nawet, gdyby moja szansa na przejęcie piłki lub... rywala wzrosłaby dzięki temu upadkowi ledwie o 0, 0000001%.
Zawziętość i bój do upadłego, oto czemu hołubię.
Jest coś jeszcze. Rozsądnym - strategicznie i energetycznie - jest podział ról na boisku. Krycie przeciwnika, trzymanie pozycji, rozumiecie. Bo taktyka zagonionej na śmierć antylopy nie przesądza, niestety, o zwycięstwie, a wręcz przeciwnie. Fanatyczno-ślepe bieganie szybko wyczerpie siły zespołu i oprócz heroizmu nie pokaże pomysłu, taktyki, przytomnej kooperacji i ostatecznej wiktorii.
Taak, ja to rozumiałem. I generalnie dbałem o moją pozycję i przydzielonego mi rywala (takiego tam chrząszcza bez muskulatury i serca do rzetelnej, łamignackiej walki).
A jednak - oprócz tego - biegałem jak zagoniona antylopa w tę i we w tę.
- Wszędzie go pełno - biadolił Bułczyn z drużyny przeciwnika.
A ja szczerzyłem zęby do tego biadolenia.
Mój zbuntowany pokrowiec otrzymał potężną chłostę, a wirus grypy pokaz niezwyczajnej mocy, odwagi i nonszalancji. Lodowatą wodę miałem w butach już po kwadransie, a mecz trwał dwie godziny. Po pierwszych dwudziestu minutach mokro miałem do kolan, a potem to już wszędzie, bo się spociłem. Mimo mrożącego szpik i osierdzie wiatru zdjąłem jedną z dwóch bluz, miałem bowiem wrażenie, że na moją głowę nabito rozpalony piecyk.
No, mój zbuntowany organizmie - pomyślałem z satysfakcją w połowie meczu. - Albo się otrząśniesz i przestaniesz prychać i fukać, albo upadniesz totalnie jak stary Rzym.
Biegałem i biegałem, rzężąc głęboko, bo tlen, który znany jest z przynoszenia energii, zdawał się przynosić zlodowacenie.
Czy wzniosłem się na wyżyny, czerpiąc z rezerw biologicznych, przeznaczonych na sytuacje bardzo specjalne (takie jak przepłynięcie Morza Sargassowego po tym, jak się z transatlantyku wypadło)? Być może. W czasie wojny sięga się po odwody.
Szybko poczułem, że organizm przeżywa wstrząs. O dziwo, nieomal nie czułem przy tym zmęczenia mięśni - w szczególności zmęczenia upadkowego, które w ostatniej fazie grypy (nazwijmy ją fazą grypowej parady) łamie ciało niczym uderzenie moreny brzozowego oseska.
Miałem natomiast inne doznania. Doznania, które stanowią całe rozdroże wywołane Klinem Spartańskim: osobliwy trans, przytłumiony słuch, słabnący, nabierający żabich walorów głos... no i ten parownik przykręcony do karku.
Z tego rozdroża odchodzą tylko dwie drogi. Albo ciało idzie w lewo i pada rozsypane w żałosne trociny pod siekierami triumfującej choroby - albo w prawo, co oznacza ozdrowienie i zwycięstwo ducha nad ciałem-zdrajcą i zarazem nad interwencją grypską. Choroba okazuje się wówczas, ot, przeziębieniem (tyle, że silniej nieco zaakcentowanym), które niczego nie zwojowawszy, szybko ucieka. Dywizje grypy ulegają, są rozstrzeliwane, wieszane, anihilowane.
I mimo kontynuacji forsownych treningów, zmęczenie upadkowe nigdy nie nadchodzi.
"To jednak nie była grypa" - można mrugnąć do lustra.
Mecz wygrałem, a nawet zdobyłem gola z karnego, co ostatni raz przytrafiło mi się poprzedniego lata. Niosło to zaskakujący ładunek energii i gdyby odgwizdano kolejny mecz, pierwszy wbiegłbym na boisko.
Gdy wracałem do domu, ciężki od opancerzenia, które wytworzyło na mnie specyficzne zmieszanie wody, śniegu i błota, myślałem o sobie z czarnym humorem jak o steranym czołgu, który co prawda odbił wszystkie pociski, ale stracił moc, sterowność i zrywność. I być może siłę rażenia. Z każdym bowiem krokiem czułem się coraz dziwniej. Owszem, wciąż był to lekki krok, ale wkradało się z wolna i znużenie.
Gorący, nieomal policzkujący siłą strumieni prysznic. Oto, co było moją chemią apteczną po treningach klinowych.
Zawsze pomagał.
Na kolację zjadłem dużo cebuli i chrzanu. Nie ze szczególnej trwogi przed wirusem. To był mój codzienny przysmak. Miałem przekonanie, że regularne jedzenie cebuli i chrzanu wspiera regenerację komórek skatowanych najbardziej brutalnym treningiem.
Może było to tylko pobożne życzenie, a może nie.
Naturalnie, pochłaniając kiełbasę z chrzanem (od którego nos puchł tak, że rozpychał oczy ku skroniom) i kanapki z pomidorem i cebulą (od której zęby błyskały wilczo), miałem satysfakcjonujące przekonanie, że znów strzelam z maxima do cholernej, nieproszonej choroby.
Mogłem postrzelać i do ciała, pokrowca obszytego buntem i słabością. Mogłem wziąć zimny prysznic, nawrzucać sobie mrożonych łososi do łóżka i spać przy otwartym oknie.
Mogłem. Kusiło.
Ale... muszę przyznać, że organizm potraktowany klinem dawał mi raczej złe sygnały, a nie chciałem skończyć nazajutrz niczym powieszony na gałęzi tyran zagłodzonego królestwa.
Zwłaszcza, że w perspektywie był kolejny mecz. Bułczyn domagał się rewanżu.
By nie popaść w większe obawy i zmartwienia, poszedłem prędzej spać. Stres pomaga jedynie grypskiemu najeźdźcy.
16 marca miał być dniem prawdy. Zasypiając, z właściwym sobie zawadiactwem pomyślałem wręcz: dniem światła.

16 marca obudziłem się bez ciała. Tak jest. Odeszło całe. W każdej komórce powiewała biała chorągiew dla grypy. Organizm poddał się, zdradził totalnie. Lojalne spartańskie komórki zostały wybite.
Pewnie rzeczywiście było ich raptem 300.
Analiza sytuacji była o tyle szybka, co przykra: ból popuchniętego nosa, kłujący ból węzłów chłonnych, cholernie nienawidzony przeze mnie ból gardła (coś w ogóle w nim tkwiło i gryzło niczym Critters), katar (gęsty, skumulowany i nie poddający się kontroli), płonące, nieco zamglone oczy i - tak jest - zmęczenie upadkowe wszystkich mięśni.
Połączone z ich bólem.
Byłem beznadziejną plazmą.
Tak usieczony pokrowiec mógł zabić atak chrząszcza.
Podnosząc się z łóżka, zakląłem gniewnie. Czułem się nie jak trzydziestoletni android, lecz jak pobity pałkami starzec.
Powlokłem się do łazienki w stanie irytacji i przygnębienia. Cały treningowy plan na wiosnę, dopiero uruchomiony, legł, zdawało się, w gruzach. Mogłem, oczywiście, zejść do siłowni w piwnicy, gdzie miałem siłownię, i zrobić trening. Ale bóle mięśni, ścięgien i stawów, z falami zniechęcającego bezwładu, mówiły o tym, że nie udźwignąłbym nawet 30% normy.
Normy psychopatycznej katowni.
A ja nie lubię namiastek treningu, kojarzących się ze spacerem na działkę. Po morderczych ćwiczeniach muszę koniecznie paść na ziemię ciężko i z hukiem jak płyta granitowa. Wtulić się w tę ziemię niczym w macierz, którą jest.
Tak, wtedy czuję, że pracowałem uczciwie i po męsku.
Sęk w tym, że teraz czułem się gorzej niż po najbardziej dewastującym treningu, na jaki kiedykolwiek skazałem swoje ciało.
Spróbowałem podciągnąć się na drążku w ramach raportu o stanie sił, lecz w połowie ruchu spadłem na nogi. Stawy łokciowe i nadgarstki zabolały mnie tak, jakby wbito w nie noże do ryb.
- No, to nie jest przeziębienie - wymruczałem ponuro.
Organizm był wrogiem, sprzysiężonym z grypą. Czy mieli mnie pokonać?
Oczywiście, że nie wziąłem polopiryny. Zrobiłem sobie jajecznicę z kawałkami sera, a po śniadaniu ułożyłem się na kanapie. Chciałem zrobić medytację i afirmować stan zdrowia, ale czułem się tak kiepsko, że mnie to przerosło.
Leżałem w letargu dwie godziny. Czułem się jak ofiara voodoo i na pewno tak wyglądałem. Leżąc, nie próżnowałem jednak.
Spartanie nie próżnują nawet z nosem przy ziemi.
Zbierałem siły psychiczne na trening. Głosy mówiły, żeby wziąć dwie polopiryny i natrzeć sobie piersi nalewką bursztynową
- Ale kto słucha głosów, ten wpada w ręce psychiatrów - stwierdziłem, wciągając sportowe buty.
Szkoda, że wciąż przemoczone.
Zapomniałem je osuszyć. No cóż, może tylko bardziej zaskoczę grypę determinacją.
Szykowałem się do walnej bitwy o stolicę. Tę stolicę stanowił honor i mój program wiosenny. Stracić to znaczyło zdruzgotanie na dłuższy czas.
Myślałem tylko o zwycięstwie. Z namaszczeniem wkładałem na głowę czapkę zimową i dwie bluzy Diverse'a. Poczułem nawet lekkie, radosne uniesienie. Gdybym pozostał na kanapie jak ten zgnieciony embrion, popadłbym w przygnębienie głębokie jak Hańcza, a tymczasem ten nagły zryw tchnął we mnie ładunek mocy, pewności i humoru. Byłem prawie prawie pewien, że zgniotę pokrowiec w duchowej pięści, wyciskając z niego grypę niczym sok z cytryny.
Jak czytałem, Stalin uciekł z Syberii gubiąc po drodze grypę. To był dobry przykład złej istoty. Skoro człowiek tak duchowo nikczemny mógł przemierzyć tak długi i surowy dystans, ja mogłem tym bardziej przebiec swoją małą organiczną Syberię.
- Interesuje mnie tylko zwycięstwo - powtarzam często moją mantrę, przystępując do meczów i sparingów.
Muszę wygrać, choćby za cenę torsji i stłuczonych kości, aczkolwiek, chciałbym to zaznaczyć, w razie porażki nie popadam w depresję. Rzadko się za nią winię zresztą. Zbyt wielu widzę ćwierćwojowników na boisku, walczących jak zagnani do boku bibliotekarze.
Mówię tu o mojej drużynie. Gdy przegra mecz, to nie przez mój brak zaangażowania.
Oczywiście miewam do siebie żal, gdyż niż fizyczny jest zjawiskiem nieuniknionym, wraca co jakiś czas i sprowadza zmniejszenie potencjału energii, a także "kopniak w nawigatora", jak to określam. Nie klei się wtedy i technika - podania, strzały - wszak spada koncentracja. I ogólna inwencja.
Nie mniej, jak już rzekłem, nawet wtedy walczę tylko o zwycięstwo.
- Interesuje mnie tylko zwycięstwo - mruczałem, maszerując do pobliskiego lasu krokiem buńczucznym, androidalnym, legionowym, niecierpliwym.
Chciałem, jak zwykle, przejść szybko z marszu dobrego dla szpotawych wędkarzy do biegu wojownika. Ignorowałem zasady joggingu. Jogging nie prowadzi na pole walki i wyzwań, tylko do biblioteki lub na pomost rybacki. Ja biegałem raczej jak Conan - szybko, jakby łapczywie. Tylko pół godziny, ale szybko, wysiłkowo, mijając niejednego dreptacza.
Czasem jakiś kompan z boiska wybierał się ze mną na bieganie, ale szybko zostawał w tyle, bo, jak się okazywało, interesował go szpotawy jogging na pomost rybacki, a nie bieganie.
Nie bieg cymeryjski.
Biegać, wierzę, należy niczym Szoszoni po prerii - zachłannie, z endorfiną.
Owszem, bywało, że robiłem pauzy. Nie jednak na złapanie oddechu czy może na "dymka". Rękawicami od kick-boxingu, które często miałem na rękach, obtłukiwałem przez minutę pień drzewa - gniewnie, surowo, z zacięciem - po czym biegłem dalej.
Szoszoni by się nie powstydzili, Cymeryjczycy tym bardziej.
Teraz szedłem do lasu bez rękawic, bo mimo chwilowego napływu wiary i mocy, wiedziałem, że nie dam sobie z tym rady. Po pierwszej serii ciosów w pień ległbym jak taki Spartanin przeszyty tuzinem perskich strzał, a tabliczka na drzewie mówiłaby "Przechodniu, powiedz Sparcie, że tu leży jej syn...".
Szedłem za to w mokrych butach. Nie było to dobre.
Poza tym mróz sobie poszedł, zapewne gdzieś w kierunku lutego. Śnieg nieomal zniknął. Przybyło wody, wody i wody, a także błota o moczarowej urodzie.
No i padał deszcz. Był to deszcz wszędobylski i zimny, jakby złożony z wychłodzonych opiłków żelaza.
Nie było to dobre.
Przemoczenie i dreszcze z zimna oczywiście zignorowałem, bo były one częstym moim doświadczeniem. Choć te akurat dreszcze, ze względu na grypę, były na prawdę wstrząsające.
Gorzej z bólem mięśni i stawów. Nos rozpychało mi z kolei osobliwe ciśnienie, Bóg wie, czym wywołane.
No i martwiła mnie sprawa płuc.
Gdy jestem przeziębiony, mogę swobodnie podnosić ciężary, ale ćwiczenia kondycyjne; bieganie, kopanie, powodujące szybkie i głębokie oddychanie, to istna męczarnia. Tego się trochę bałem.
Zwłaszcza, że wchodząc do lasu czułem się już naprawdę kiepsko. Myśl, by upaść twarzą w szarą wodę i odpocząć chwilę, uświadomiła mi, że sprawa jest poważna. Nie upadłem, choć odczułem to nieomal jako pożądanie, nie mniej przeszły mnie kolejne dreszcze.
Ociekający wodą stanąłem na leśnej ścieżce.
- Albo jesteś Spartanin, albo Prażanin - wymruczałem.
I zacząłem biec.
Bieg po zwycięstwo.
Po zdrowie.
Skończył się po 30 sekundach.
Upadek był całkowity. Przechylony niczym storpedowany kuter, oparty czołem o mokre drzewo, rzęziłem żałośnie jak rozpruta ropucha. Oczy gotowały się jak parówki w rondlu, gardło bolało, jakby przy pomocy tarki usiłowano uczynić z niego surówkę, piszczele bolały osobliwie - miałem wrażenie, że zaraz, pod wpływem ciężaru, zgruchoczą się niczym naprężone biszkopty.
Serce mnie kłuło i dawało się dziwnie odczuwać - miałem frapująco silne wrażenie, że zamieniło się w rozdygotanego, stłamszonego wróbla, z tendencją do eksplozji.
I czułem absolutną niemoc.
Najgorsze zaś było to, że nawet nie czułem złości, która jest wszakże siłą napędową. Sprawiła to niemoc i odurzenie, ów mglisty trans chorobowy. Byłem po prostu tępy. Gdyby ścięte drzewo zatrzymało się na moim czole, nawet nie zmarszczyłbym brwi.
Zachwiałem się, prawie zatańczyłem, kiedy pokusa, aby upaść twarzą w kałużę i odciąć się od trosk życia, wróciła ze zdwojoną siłą.
Moja mimika zniknęła. Twarz stała się gumową maską o nieco zapadniętych powiekach. Tak odzwierciedla się otępienie.
Bełkotałem sobie bez przejęcia, ciągle oparty czołem o pień drzewa.
Potem, może po kwadransie, powlokłem się do domu.
Co ciekawe, nie byłem ani wściekły, ani nawet upokorzony czy przygnębiony Klęską w Lesie. Byłem tak otępiały, że wszelkie sprawy honoru, męstwa, ambicji i tym podobnych osobliwości wisiały mi luźno pod nosem.
Zresztą ja w ogóle nie myślałem, człapiąc pochylony i popiskujący w stronę bloków, podobny do sasquatcha wygrzebanego spod lawiny błota.
W głowie, czy może raczej w pulsująco-parującej bańce, migotał mi tylko słabo slajd przedstawiający gorący prysznic i łóżko z dużą ilością pościeli.
Szedłem i piszczałem sobie jak ta mysz, którą ktoś natrętnie przewraca palcem na grzbiet. Widać niosło to jakąś ulgę.
Nikt mnie nie mijał, ale gdyby nawet - nie przestałbym piszczeć, nie wyprostowałbym się, nie czuł wstydu.
Tępota grypowa.
Już wiem, kiedy jest najlepszy moment, by porzucić zakochanego partnera, nie narażając go na szok i rozpacz.
Poczekać, aż wpadnie do wiadra z grypą. Na pewno nie okaże przejęcia.
Nie pamiętam wiele z następnej godziny. Byłem postacią z mgły, która pokonała schody, zdjęła ubranie - z niewysłowionym mozołem - i wzięła gorący natrysk.
Po czym spadła w czeluść łóżka z głośnym bełkotem-charkotem-rzężotem.
W tej chwili nie liczyło się nic.
Gdyby do mieszkania wpadł goniec z kuponem totolotka wartym sześć milionów, byłby dla mnie równie poruszający, co wapienny Budda.
Gdyby wpadł pluton egzekucyjny, patrzyłbym nań jak na obłok gazu z pobliskich bagien, obojętny i kamienny. Zresztą rozstrzelanie mogłoby jedynie nieść ukojenie, czułem się bowiem tak, jakbym jedną nogą astralną opuścił już ciało.
Stan takiego zahibernowania emocjonalnego jest... fascynujący. Człowiek uwolniony z doznań i sił jest człowiekiem uwolnionym z zobowiązań. Z wszelkich problemów świata.
W rzeczy samej tylko grypa sprowadza ten błogi luksus...
Obudziłem się trzy godziny później.
Zły.
Owszem, odurzenie, mgławice, parowanie, skraplanie, dreszcze (a raczej rzucanie się ustrzelonego rekina) - wszystko to minęło. Byłem jednak słaby, nieomal r o z g n i e c i o n y ku k ł o w o, bezradny i jeszcze bardziej obolały. Gardło rozpychała mi kula ugnieciona ze srebrnej folii śniadaniowej.
Mięśnie, trapione zmęczeniem upadkowym, co kilka sekund w różnych punktach atakowała jakaś niewidzialna igła, wywołując szarpiący ból.
Ciało było równie zgrabne i skoczne, co wór kartofli ciśnięty pod piwniczne schody.
Ale nie tkwiłem już w owym transie. Otępienie gorączkowe przeszło.
Dlatego ogarnęła mnie złość. Grypa i kolaborujący z nią cielec poszatkowali mój napięty, ambitny plan treningowy. Wiosenne ciepło miało zawitać lada dzień, a ja koniecznie chciałem rozbiegać się przed ogłoszeniem letniego sezonu futbolowego.
Poza tym dałem sobie dwa miesiące na wyciśnięcie na ławce 120 kilogramów.
- O, nie - wycedziłem. - Będziemy trenować.
Ciałem wstrząsnął dreszcz, więc szczelniej okryłem się kołdrą mokrą od potu.
Leżałem w bezwładzie - nawet dość przyjemnym - i patrząc w sufit myślałem nad dalszymi krokami w tej ciężkiej wojnie.
Walkę face to face przegrałem. Nie miałem czym atakować, bo organizm rozpłaszczył się pod kopytami grypowej kawalerii i miał tyle szyku i godności, co camembert na patelni.
Ale pozostała walka obronna. Sabotaż. Ciało rzuciło mi kolaboracyjne wyzwanie, a ja je podjąłem.
Interesuje mnie tylko zwycięstwo - pomyślałem spokojnie i stanowczo.
Ja-duch nie poddałem się.
Pomyślałem, że otworzę okna szeroko i zrobię trening kick-bokserski, w tym walkę z cieniem. I bieg w miejscu rekomendowany przez Bruce'a Lee.
Plan był tak ambitny i złośliwie uderzeniowy wobec nędznego, upadłego organizmu - i wobec wirusowego najeźdźcy - że ożywiony odrzuciłem kołdrę, by sprężynowo powstać do czynu.
I powstałem, owszem. Acz raczej jak stary, blaszany puppet, którego podmuch wiatru wyrwał z okowów korozji - anemicznie, chwiejnie, zgrzytliwie, konwulsyjnie.
Omal nie runąłem z powrotem w pościel.
Grypa jest chyba takim samym, beznadziejnie powalającym dusicielem świetlistości komórek i energii zrywu, jak starość. Moje komórki były równie świetliste, młode i żywe, co komórki Gota, którego szkielet wykopano pod kocimi łbami na rynku.
A energia zrywu? Uważam się za człowieka wyjątkowo dynamicznego, ale z łóżka dźwignąłem się i stanąłem na nogi niczym przepalona miotaczem małpa-zombi.
Co i tak okupione zostało uderzeniem tysiąca młotów bólu.
W tym momencie poddałbym każdy fort, którym bym dowodził. Z głupawym uśmiechem zrezygnowania.
Ale już chwilę później byłem znów zły i zdeterminowany do wyparcia grypy. A przynajmniej do zemsty na pokrowcu.
- Chorobie mówimy nie - wymamrotałem.
Na dworze znów padał śnieg i było tak jakoś blado-szaro, że od razu było wiadomo, iż panuje nieprzyjemne, przenikliwe zimno. Po niby-wiosennym przedpołudniu nie było już śladu. Wraz z nadchodzącym zmierzchem miała nadejść zimowa kontrofensywa. Jedna z wielu tego marca.
Przenikliwe zimno.
Dlatego nie wziąłem czapki i rękawiczek, tylko jedną bluzę i najcieńsze w Europie spodnie do kick-boxingu, przez które przebijało się owłosienie nóg.
Jak dzidy przez sieć rybacką, mniej więcej.
Piszczele, łokcie, przedramiona, uda, dłonie - od lat dziesięciu tłukłem tym wszystkim w korę, by zdeprymować w boju co bardziej nachalnego oponenta.
Zimą, gdy chłód przenika i korę, i kości, utwardzanie (nawet z zaciągniętymi rękawami) jest znacznie bardziej nieprzyjemne.
Ale co tam. Sporty bojowe nigdy nie będą kojarzyć się z łapaniem pączków rzucanych przez klaunów.
Gdy stanąłem przed drzewem, zbierałem się długą chwilę. Mój stan był już bardzo kiepski.
Ale - pomyślałem - jeśli nie utwardzanie, to co?
Zacząłem ostrożnie, zewnętrzną kością przedramienia. Naprawdę delikatnie, nawet wypławka białego bym nie zgniótł, gdyby się napatoczył... lecz ból był tak cholernie, cholernie przejmujący.
Moja kość posłała do mózgu przekaz takiej skargi, jakby nigdy w życiu nie obtłukiwano nią nawet gąbki, a najwyżej masowano fiołkami.
Ręce mi opadły i powlokłem się do domu.
Kiedyś boksowałem w lesie z przyjacielem przy muzyce z Braveheart, teraz zmiażdżyło mnie moje własne, leśne Falkirk.
Moje wszelkie komórki toczył jakiś potwór-bólorak.
Znowu spróbowałem ofensywy i znowu katastrofalnie się ona załamała.
Do wieczora czas upłynął mi bardzo niechlubnie. Mój duch... No, JA po prostu, zrolowałem się, zrolmopsowałem do reszty, tak stłamszony, upokorzony i zgilotynowany, że... nawet mnie wzburzony.
Wygasłem.
Byłem przekłutym balonem. W końcu przestałem bzyczeć i fukać. Ległem całkowicie.
I poczułem błogi spokój.
Nawet nie zależało mi, żeby wróciła złość. Ambicja. Wyzwanie.
To było tak męczące... Sama myśl o tym zachęcała do zapadnięcia w letarg.
Kaloryfery i dwa czerwone swetry (czerwień promieniuje ciepłem i niweluje depresję) zapewniły mi wspaniałe, odprężające ciepło. Gdy brałem polopirynę, rzucało mną o meble jak boją na redzie, ale pół godziny później tkwiłem nieruchomo pod kołdrą niczym w kokonie ukojenia.
Mimo totalnego rozpadu ciała (no i ducha!) było mi tak błogo, że nie myślałem o niczym, tkwiąc w odrętwieniu i patrząc w sufit. Miałem wrażenie, że moje kciuki puchną i puchną, rosnąc do wielkości bali dębowych, lecz nie poddawałem tego kłopotu analizie myślowej.
Otępienie jest cudownością.
Długo się w niej pławiłem.
O zmierzchu wrócił gniew.
INTERESUJE MNIE TYLKO ZWYCIĘSTWO.
Na wpół przytomny i rozedrgany rozebrałem się do bokserek, potem otworzyłem drzwi od balkonu i położyłem się na podłodze, wciągając mały, sztywny dywanik na tors.
- Dobranoc, grypo - wymruczałem.
Nie powiem, żeby spało mi się szczególnie dobrze, ale udało mi się zasnąć i to było satysfakcjonujące. A może nie tyle zapadłem w sen, co w osobliwe odurzenie, bliskie hibernacji...

O siódmej rano do mieszkania wtargnęli trzej sanitariusze psychiatryczni. Akurat tacy, bo bloki stały nieopodal szpitala. Zapewne zadzwonił po nich któryś z sąsiadów, po tym, jak uznał, że gołe nogi, zwisające sztywno spomiędzy prętów balkonowej barierki mogą świadczyć o jakimś kryzysie.
Sanitariusze weszli do mego mieszkania wraz z drzwiami, nie miałem o to jednak żalu. Twierdzę, że zdecydowane działania należy pochwalać.
Zwłaszcza, że pomoc się przydała. Sam nie mógłbym się już podnieść.
Nie przed czerwcem w każdym razie.
Wrażenie, że odrąbano mi nogi, a w ich miejsce przytroczono tępo ciosane bale dębowe, było nieodparte.
- Dobrze, że panowie jesteście - wybełkotałem, gdy unieśli mnie pod ręce.
Próbowali postawić mnie na nogi, lecz te kręciły się tylko niczym korkociąg, sztywne i bezwładne zarazem.
- Ale co pan właściwie robi? -spytał jeden z nich podejrzliwie.
- Walczę z chorobą - odparłem bez wahania i natychmiast pojąłem, że sanitariuszom psychiatrycznym nie należy odpowiadać pochopnie i zbyt szczerze.
Ich miny nie wyrażały zrozumienia.
- W ten sposób?
- Klin klinem - znów pospieszyłem z junacką odpowiedzią, a co gorsza, wstrząsnął mną niepowstrzymany, właściwie trochę za długi chichot.
I to wstrząsnął tylko moją głową, która podskakiwała na szyi jak pompon wełniany, gdyż reszta ciała była czymś w rodzaju głazu narzutowego, sztywna i obumarła.
- Wszystko będzie dobrze - powiedział spokojnie drugi z sanitariuszy.
- Weźmiemy pana na obserwację - dodał ten pierwszy.
Trzeci wyciągnął komórkę, by rzec nie do końca dyskretnie:
- Grzesiu, chodź tu ze "śpiworem".
- Nie trzeba - wtrąciłem stanowczo. - Chętnie pójdę z panami, zwłaszcza na oddział 13. Znam tam doktora Spręża.
Spojrzeli po sobie z namysłem, po czym zaczęli ciągnąć mnie w stronę drzwi, co było trochę nietaktowne, bo usiłowałem przebierać skamieniałymi nogami. Za sobą usłyszałem głos trzeciego:
- Jak na moje, to zespół paranoidalny, schizofrenia i zaburzenia schizo-afektywne... No i do tego wszystkiego jeszcze pewnie grypa!
Stężałem gwałtownie. Zaskoczeni sanitariusze poluźnili chwyt i pozwolili mi się obrócić.
- O, nie - zaznaczyłem grzecznie, ale stanowczo. - Nie mam grypy. Nigdy na nią nie choruję. Nie uznaję grypy jako takiej i nie dopuszczam. Nie mam grypy. Pokonałem ją!