JustPaste.it

Od lat nie wychodzę z Hospicjum – rozmowa z Ks. Jędrzejem Orłowskim SAC

Od lat nie wychodzę z Hospicjum – rozmowa z Ks. Jędrzejem Orłowskim SAC, dyrektorem Hospicjum im. Ks. E. Dutkiewicza w Gdańsku

Od lat nie wychodzę z Hospicjum – rozmowa z Ks. Jędrzejem Orłowskim SAC, dyrektorem Hospicjum im. Ks. E. Dutkiewicza w Gdańsku

 

Magda Małkowska: Jaki był księdza pierwszy kontakt z hospicjum?

Ks. Jędrzej Orłowski:  Przypadkowy. Z hospicjum zetnąłem się dopiero po święceniach, kiedy przyjechałem do Gdańska.

M.M.: I nie było żadnych wcześniejszych związków, poprzez kogoś bliskiego, kto byłby pod jego opieką?

Ks.J.O.: Nie, żadnych. Mój pierwszy kontakt był od razu z hospicjum, z którym związany jestem po dziś dzień.

M.M.: W którym to było roku?

Ks. J.O.: W 2000. Bardzo szybko  na swojej drodze spotkałem księdza Eugeniusza Dutkiewicza, z którym wiele godzin przegadaliśmy o tym, czym naprawdę jest hospicjum i co powinno być jego najważniejszą rolą. Ksiądz Dutkiewicz wprowadził mnie w, jak ja to nazywam, hospicyjną filozofię.

M.M.: Czyli od razu szerokie wody. Spotkanie z niezwykłą osobowością i z hospicjum działającym od dawna…

Ks. J.O.: Tak, w swojej formie domowej funkcjonowało ono od prawie 20 lat. Tworzył je wówczas  zespół hospicyjny prawie już w pełnym składzie – lekarze, pielęgniarki, psycholodzy i rehabilitanci.

M.M.: O księdza pasji, bo tak nazywa ksiądz swoje towarzyszenie człowiekowi cierpiącemu i będącemu u kresu życia, zdecydował więc zbieg pewnych okoliczności. Gdyby nie przyjazd do Gdańska, spotkanie z Ks. Dutkiewiczem...

Ks. J.O.: …pewnie moja posługa kapłańska wyglądałaby zupełnie inaczej. Kontakt z Ks. Dutkiewiczem był niesamowicie inspirujący. Zapragnąłem wejść głębiej w rzeczywistość hospicyjną i zaproponowałem swoją pomoc. I tak hospicjum stało się szalenie ważną przestrzenią w moim życiu.

Gdy myślę o hospicjum, to najpierw widzę człowieka. Jest to człowiek chory nieuleczalnie. Widzę jego oczy pełne pytań, niepokoju, lecz także nadziei. Ta nadzieja ma na imię obecność. Dlatego też gdy myślę o hospicjum, to widzę kolejnego człowieka, jakby ewangelicznego samarytanina, który zatrzymał się przy chorym, zdjął z niego lęk, uwolnił od trwogi.

 M.M.: Lekcje pobierał ksiądz u samego mistrza…

Ks. J.O.: Owszem, ale prawdziwego hospicjum nauczyłem się przy łóżku chorego. Zresztą Ksiądz Eugeniusz mnie o tym uprzedził. O hospicjum można dyskutować godzinami, na jego temat przeczytać bibliotekę, ale prawdziwą wiedzę zdobywa się przy chorym. Pierwsza pacjentka, do której pojechałem, miała na imię Grażyna, 40 lat, dwa fakultety i… złośliwą postać czerniaka.

M.M.: Który to był już rok?

Ks. J.O.: Wciąż 2000. Wszystko toczyło się bardzo szybko. Obiecałem jej, że będę przyjeżdżał często i rzeczywiście nie było tygodnia, bym do niej nie zajrzał. Prowadziliśmy długie rozmowy przy łóżku. Grażyna była świadoma, że jej życie zbliża się do końca. A jednak bardzo zadziwiała mnie i jednocześnie budowała swoim spokojem. Później uczestniczyłem w jej agonii, a także, na prośbę rodziny, w pogrzebie... Z wieloma z rodzin, u których bywałem w dni ostatnie, zawarłem bliższe znajomości.

M.M.: …które niekoniecznie kończyły się wraz z pogrzebem.

Ks. J.O.: Czasami się kończyły. Nie zawsze sam chory pozwala na głębsze relacje. Natomiast rzeczywiście bywa tak, że rodzina pacjenta stara się zachować relacje z niektórymi członkami zespołu hospicyjnego. Zaprasza ich na spotkania rodzinne, chce z nimi dzielić nie tylko żałobę, ale i radość.

Usłyszałem dziś: „Dlaczego Bóg księdza jest taki okrutny? Co zawiniła nasza córka? Kiedy zdążyła Go obrazić? Miała dopiero dwa lata?” Co miałem odpowiedzieć? Mnie to też nie mieści się w głowie. Siedziałem z rodzicami, chyba długo, aż wykrzyczeli chociaż część swojego bólu.

M.M.: Przypomnijmy, że mówimy o wydarzeniach sprzed 12 lat. Jak nową pasję księdza przyjęli wówczas bliscy – rodzina, ale również koledzy księża?

Ks. J.O.: 12 lat temu i dzisiaj spotykam  się z dużym szacunkiem, może nawet i z uznaniem, ale także ze zdziwieniem. Wielu uważa, że muszę mieć silną psychikę, bo sami by takiej pracy nie podołali.

M.M.: Księża też tak myślą?

K. J.O.: Podobnie, może nawet zdziwieni są jeszcze bardziej. W Polsce prestiż księdza kojarzy się z byciem proboszczem na parafii czy z funkcją duszpasterza akademickiego, którym zresztą przez lata byłem.

M.M.: Gdzie?

Ks. J.O.: Tutaj, przy Akademii Medycznej. To doświadczenie pomogło mi bardzo na płaszczyźnie intelektualnej w przygotowaniu się do pracy w hospicjum. Zawarte wówczas znajomości ze środowiskiem lekarskim czy z pielęgniarkami bardzo się przydały. Wiele mnie oni nauczyli, ale teraz często to ja im podpowiadam, jak dotrzeć do człowieka, który cierpi. Oprócz chorego kręgosłupa, żołądka czy wątroby pacjent jest jeszcze i przede wszystkim osobą.

M.M.  Zwykło się myśleć, że dobry lekarz to taki, który umie wyleczyć. W hospicjum już się nie leczy, ale przynosi ulgę.

Ks. J.O.: I towarzyszy, to ważne. W języku polskim pięknie widać głębokie znaczenie słowa „osoba”. Każdy z nas jest osobny, jest inny i do każdego trzeba podchodzić indywidualnie. Recepty, zabiegi, lekarstwa są mniej ważne niż właśnie to osobiste, indywidualne podejście.

Nigdy Cię Tomku nie zapomnę. 19 lat nie jest dobrym czasem na umieranie. Dzień przed śmiercią przyrzekłeś, że opowiesz o mnie i o wszystkich z hospicjum w niebie. Dobre rzeczy opowiesz. Spotykam się wciąż z Twoją mamą i Agnieszką. Wszyscy za Tobą tęsknimy. Zawsze będziemy.

M.M.: Co Księdzu daje kontakt z pacjentami hospicjum?

Ks. J.O.:  Ze spotkań z nimi czerpię wielką siłę. Wielu z nich, mimo ogromnego bólu, potrafi dać świadectwo wiary i łączenia swojego cierpienia z męką Chrystusa. Coraz mocniej doświadczam, że hospicjum mi pomaga, pozwala inaczej spojrzeć na życie, z większą pokorą i szacunkiem do każdej chwili, będąc jeszcze zdrowym. Ostatnio spotkałem się z Panią Anną. Jeszcze 2 miesiące temu śmigała na nartach. Nagle przyszły bóle i okazało się, że stan jest nieuleczalny. Kilka miesięcy temu była w pełni sił,  teraz właściwie już czeka na śmierć.

Dziś odszedł Janusz, ksiądz Janusz. Znaliśmy się jeszcze z czasów Pelplina. Kiedyś zaprosił mnie na rekolekcje do św. Jerzego do Sopotu. Nagle dowiedziałem się, że ciężko zachorował. Ostatni tydzień spędził już tutaj, w hospicjum. Na przywitanie powiedział mi: „No widzisz, znalazłem się tu teraz u Ciebie. Słowa, które całe życie mówiłem innym, wiara, której uczyłem, jest teraz mi tak potrzebna”. Jeszcze parę dni temu odprawiliśmy wspólnie mszę…

M.M. Jak wytłumaczyć sens cierpienia?

 Na płaszczyźnie ludzkiej nawet nie próbuję. Człowiek zdrowy nie może tego robić. Cierpienia nie sposób zrozumieć  bez odniesienia do cierpienia Chrystusa, również niewinnego. Proszę zauważyć, że był On podobny do naszych pacjentów - też lękał się śmierci i obawiał fizycznego bólu. Bał się samotności. Coraz wyraźniej doświadczam, że człowiek przygotowany na spotkanie z Bogiem, odchodzi spokojny. Zostaje jednak rodzina, która wymaga dalszego towarzyszenia, hospicyjnej opieki.

M.M.:  W hospicjum jest życie, ale już palące się słabym płonieniem, u kresu. W jaki sposób ksiądz radzi  sobie z chwilami rozpaczy i smutku? Czasami musi być ciężko.

I  jest. Nie wierzę ludziom, który mówią, że nie przeżywają tu trudnych tu chwil. Od lat nie wychodzę z hospicjum. Obrazy spotkań z chorymi, agonii, śmierci, płaczu ich bliskich wciąż we mnie są. Staram się też zajmować się innymi rzeczami. Uwielbiam sport, zwłaszcza piłkę nożną. Jestem kapelanem Lechii Gdańsk. Spotkania z młodymi sportowcami pozwalają mi się oderwać od hospicyjnej codzienności. Staram się też biegać, ale za każdym razem tu wracam.

M.M.: I na koniec prośba o osobistą interpretację hasła funkcjonującego w świadomości publicznej od paru dobrych lat. Co znaczą dla księdza słowa : „Hospicjum to też Życie”. Słyszymy je w ustach dziennikarzy, widzimy na murach…

Ks. J.O.: Wierzę mocno, że to nie jest tylko hasło. Cierpienie, choroba, ból i umieranie są częścią życia, nie tylko radość i szczęście. Życie tworzą także relacje z innymi ludźmi, obecność we wspólnocie. Tomasz Merton napisał książkę „Nikt nie jest samotną wyspą”, bardzo ją lubię.

M.M.: Tytuł doskonale wpisuje się w rzeczywistość hospicyjną.

Ks. J.O.: To prawda. Papież mówił na Zaspie: „Jedni drugich brzemiona noście”. We wspólnocie Kościoła do Boga nie idzie się w pojedynkę, a w grupie. Staramy się, aby hospicjum nie było tylko zakładem opiekuńczym albo jedynie wizytami lekarskimi w domach naszych pacjentów, ale żeby dawało doświadczenie normalnego życia. Stąd oprócz naszych małych nieuleczalnie chorych pacjentów są też w hospicjum dzieci zdrowe i  na przykład wszystkie razem bawią się na balu czy wspólnych piknikach. Przychodzi też młodzież, która przynosi tutaj swój entuzjazm życia i uśmiech. Potem słyszę od pacjentów: „Proszę księdza, wczoraj zapomniałem, że jestem tak bardzo chory, że to są może ostatnie dni mojego życia”. Bo my tutaj staramy się wypełnić je normalnością.

M.M.: Dziękuję za rozmowę i każdego dnia życzę wiele radości. 

 

 

 

Autor: Magda Małkowska