JustPaste.it

Pośredniak - w poszukiwaniu godności i logiki.

Od pierwszego listopada duża życiowa zmiana -  bezrobocie. Wizyty na grobach bliskich odbyte z powagą odpowiednią temu nieuchwytnemu przeświadczeniu obcowania z zaświatami, ale prócz tego nastawienie buńczuczne, a cel prosty: namierzyć, zaatakować, zdobyć – nową pracę oczywiście. Ale ponieważ miałem już drobne doświadczenie z poszukiwaniem nowego miejsca na swojej mapie kariery zawodowej dlatego postanowiłem nie popełnić tym razem błędu pychy i zadecydowałem o zarejestrowaniu się w pośredniaku. Pomyślałem o dobrodziejstwach darmowej służby zdrowia gwarantowanej magiczną pieczątką w książeczce ubezpieczeniowej oraz być może rozsądnym w pewnych granicach , jak sądziłem, zasiłkiem dla bezrobotnych. Jak się okazało owe pewne granice okazały się być mocno zawężone, ale o tym potem.

Podejście 0,5.

Telefon na infolinię. Co można, jak można, jakie dokumenty zabrać itd. Kończące pytanie o czas załatwienia rejestracji wzbudza agresję i w odpowiedzi zostaję umieszczony gdzieś pomiędzy żądającym niemożliwego, a poszukującym piątej klepki. Telefonicznie nic więcej nie uzyskam. Uzbrojony w cierpliwość, przy swoim charakterze, o którym można wszystko powiedzieć, ale nie to, że z cierpliwością ma coś wspólnego, oraz w mgliste pojęcie o wsparciach oferowanych przez pośredniaki (dotacje do działalności gospodarczej, refundacja kosztów szkoleń i studiów podyplomowych) ruszam fizycznie.

Podejście 1.

Punkt gdzieś na obrzeżach miasta, parking płatny (następnym razem zaparkuję już wzdłuż ulicy jak reszta i ruszę w pokutniczą drogę w kierunku szarego budynku), a w środku ścisk i generalnie dość nieświeża atmosfera. Sporo młodych, którzy już na starcie zyskupseudozawodowe doświadczenie, zderzając się z rzeczywistością, która wykształcenie zaczyna traktować mocno selektywnie, sporo ludzi z głównej grupy docelowej dla aktywizacji zawodowej 50+ , oraz nierzadkie przypadki ludzi naznaczonych dniem wczorajszym. Automat wydający bilety kolejkowe (wow!) biletów nie wydaje (eee!). Po rozpoznaniu tematu mogę, łajając tylko siebie – że za późno, że miejsc już nie ma, podejście pierwsze spalone – wycofać się, licząc stracony czas oraz wykonując w głowie skomplikowane operacje matematyczne w wyniku, których korelacja pomiędzy drożejącym paliwem, trasą z mojego miejsca zamieszkania do pośredniaka oraz zasobnością portfela odpowiednią bezrobotnemu zaczyna zazębiać się w straszliwą formułę modelu szybko zbliżającego się osobistego bankructwa.

Podejście 2.

Jestem wcześniej, parkuję dalej, pobieram bilet najszybciej jak potrafię – jednym słowem omijam rafy żółtodzioba i klapię na krzesełku koło sapiącej Pani z bułką oraz rozsądnego człowieka z gazetą.…….eeee error - wróć – niestety w tym pozytywnym obrazie szwankuje ostatni element , przez co całość jest tylko pobożnym życzeniem. Co szwankuje? A mianowicie numer z automatu. Automat jest bowiem nieczynny, a jak się później dowiaduję, to niezadowolony petent „ożenił piąchę” i to centralnie, posyłając cudo techniki Grodzkiego Urzędu Pracy w diabły. Informacja na drzwiach mówi o udaniu się tu i tu  w celu wstępnej weryfikacji dokumentów i pobrania upragnionego numeru, który będzie wypisany ręcznie.  Udaję się, staję w ogonku, a wstępna weryfikacja sprowadza mój optymizm do parteru. Świadectwa pracy zebrane pieczołowicie w teczce muszą być oryginałami, podczas gdy moje to kopie. Szybka filtracja pamięci doszukuje się skojarzeń pomiędzy rzeczonymi dokumentami, a wyliczaniem kapitału początkowego w ZUS. Zatem jadę prosto tam gdzie pożądane dokumenty winny się znajdować. Szybka jazda, brak korków, rześkie spalanie benzyny i.. informacja, iż dokumenty te powinny być w oddziale ZUS w innej części miasta. Nic to. Szybkość, paliwo, brak kolejki i… informacja, iż ponieważ blablabla to jednak papiery są w tym poprzednim miejscu. Nic to. Paliwo, szybkość, jazda. Jestem – tu przykra niespodzianka – jest kolejka. Czekam, czytam, słucham, informuję nowych w kolejce- tak, wszyscy stoją w jednej, tak wszyscy czekamy, tak… Uff dokumenty są. Słodkie szczebiotanie – wszak nie musiał Pan już czekać w kolejce- pomijam milczeniem.

Podejście 3.

Jestem rano, parkuję, droga pokutna, automat nieczynny (piącha klienta), numerek zastępczy, weryfikacja dokumentów, siadam. Ponieważ automat nieczynny, a nikt nie wywołuje po numerkach kolejka staje się kolejką rodem z przychodni lekarskiej. Każdy pilnuje numeru poprzedzającego. A zatem beztroskie czytanie odpada. Baczne oczy śledzą wchodzących i wychodzących. Każdy liczy, zamienia, upewnia się i koryguje. Młodzi dają radę, starsi pamiętają ogonki PRL-owskie, więc też, gorzej z tymi wczorajszymi, którym cyfry kojarzą się tylko z brakującym ogniwem do butelki. Tych na szczęście nie jest za wiele. 1,5 godziny i jestem zarejestrowany, a zatem wciągnięty do systemu. Ofert pracy nie ma, następna wizyta za 2 miesiące, zasiłek należny na trzy miesiące za trzy miesiące, kwota porażająca, ale zawsze lepiej niż nic - 660 zeta (poza tym nastawienie ciągle buńczuczne z typu: szybciej znajdę pracę niż doczekam do zasiłku), informacje na temat dotacji i dofinansowania w innych pokojach. Ruszam.

Dotacje i dofinansowania oczywiście z początkiem nowego roku, co wydawało mi się i tak oczywiste. Najważniejsze to kiedy złożyć wnioski i na jakich zasadach można otrzymać. Przy dotacji potrzebni żyranci, a poza tym będzie sprawdzane zadłużenie. Przy moim kredycie odnawialnym na rachunku będzie ciężko. Uderzam zatem w dofinansowanie studiów. Tutaj lepiej, aczkolwiek informacja o liczbie dofinansowań (20-30 na rok) utwierdza mnie w przekonaniu, że pieniądze jak się pojawią to starczą na tydzień (zasada kto pierwszy ten lepszy ).

Postanawiam od nowego roku odwiedzać stronę GUP-u i czyhać na informacje o dofinansowaniu.

Mija czas - tutaj czytelnik może sobie puścić wodzy fantazji na temat świąt , Nowego Roku, sylwestra itd.

Od początku 2012 ufnie wpatruję się w aktualności na stronie GUPu. Niestety jedyne info to takie, które mówi o rozpoczęciu dofinansowania studiów podyplomowych w momencie otrzymania funduszy z Ministerstwa Pracy. Czas mija. Styczeń, luty, marzec, kwie… stop… są pieniądze. Pobieram nowy wniosek i wypełniam. Adres, pesel – idę jak burza - dochodzę do punktu, w którym potrzebny jest załącznik od organizatora studiów, z adnotacją, iż jestem wpisany na listę studentów. Uderzam zatem do organizatora wybranych przez mnie studiów z pytaniem w jaki sposób mogę takie zaświadczenie otrzymać. Odpowiedź: po zgłoszeniu i dokonaniu wpłaty. Hm… Wracam po informacje do GUP-u. Odpowiedź: dofinansowanie w praktyce otrzymują studenci, którzy już uczęszczają na studia. Ponieważ jest koniec marca to albo studiują od jesieni, albo w najlepszym przypadku właśnie wystartowali w lutym. Jednak musieli zapłacić za te studia, przynajmniej za 1 semestr. Hm… skoro jestem na bezrobociu i nie mam na studia, a staram się o dofinansowanie, które otrzymają Ci, których na studia stać (nie mogą przecież zakładać, rozpoczynając studia, że dostaną dofinansowanie, chociażby z faktu ograniczenia tego typu działań) to jaki jest sens prowadzenia takiej aktywności przez GUP. Halllllllo – mogę dostać dofinansowanie, o ile zostanę wpisany na listę studentów, na którą nie zostanę wpisany bo nie mam na te studia, choć liczyłem na wsparcie GUP-u. A przepisy zakładają dofinansowanie do 100%. To jakiś matriks. Moje studia miały być dwusemestralne, w tym płatność za całość z góry (3800 zeta), start w październiku. Gdy pracownik w GUPie usłyszał, że w październiku, to i tak stwierdził, że nie ma sprawy bo pieniędzy nie starczy do tego czasu.

Wynika z tego zatem, że jako bezrobotny liczyć mogę jedynie na zbierane pieczołowicie pieczątki w książeczce zdrowia oraz wątpliwej przyjemności wizyty w pośredniaku – następna na szczęście w lipcu. Na pocieszenie zostaje fakt, że ten lipiec wymyśliła jakaś „normalna” urzędniczka, która zdając sobie sprawę z nikłości szans na ofertę pracy w mojej profesji i znając czarodziejski sposób dofinansowania studiów, uznała, że nie musi mnie męczyć częstymi pielgrzymkami na drugi koniec miasta – w odróżnieniu od poprzedniej nadgorliwej matrony, która notując z papierów w lutym, iż zaczynam pobieranie zasiłku (owe magiczne na trzy miesiące za trzy miesiące) uznała, że należy mnie przygnać za miesiąc, bo a nuż u mnie się coś zmieni i… no właśnie i co… A może by tak zamiast takiej fikcji stworzyć prawdziwe pośrednictwo pracy z uzależnieniem wynagrodzenia od skuteczności poszukiwania pracy dla bezrobotnego? Czyż nie taka jest idea pośredniaka?