JustPaste.it

Czyściec to nie miejsce, a stan.

Wszystko o Duszy cioci p. Anny Joannie

Wszystko o Duszy cioci p. Anny Joannie

 

imagesqtbnand9gcrp-fwolqfxwdnmjznw.jpg

— Właśnie dlatego, że tak wszystko liczyła i uważała, że albo coś kupuje, albo coś jej się należy, a zobaczyła, że wszystko otrzymała niezasłużenie, podczas gdy sama nic nikomu dawać nie chciała. Mówię o dawaniu prawdziwym, bezinteresownym, a nie wymianie „handlowej" opłacanej nawet pochwałą czy zachwytami nad nią. Tu, widzisz, zna się swoje najtajniejsze intencje aż do dna. I inni je znają. W świecie duchowym, u nas, nie ma utajeń ani ukrywania zamiarów czy intencji. Myśli są „głośniejsze" niż słowa, a brudne po prostu budzą odrazę, „cuchną" (mówię w przenośni, oczywiście).

Mówi rezydent nieba Bartek.

— Co do twojej ciotki Joanny mogę powiedzieć, że się zmienia, bo widzi nasz świat, a więc nie może przyjmować nic wedle swoich wyobrażeń, a tylko to, co jest, a to wymaga „odniesienia się", zwrócenia się frontem do prawdy, uznania jej. W zależności od stopnia zafałszowania wyobrażeń (była katoliczką z nazwy, nieprak-tykującą; wierzyła w reinkarnację itp.) jest to proste lub żmudne i skomplikowane — najtrudniejsze dla tych, którzy nie uznają nic poza granicą życia ziemskiego. Trudno jest powiedzieć sobie, że było się głupcem, nie widziało oczywistości i zmarnowało możliwości, często całego życia. Przyznanie się do porażki wymaga ofiary z wysokiego mniemania o sobie, czyli z miłości własnej. Bywa i tak, że przekracza to możliwości przeżartej pychą (jak rdzą) istoty ludzkiej, i w takim przypadku pozostaje ona na zawsze w kręgu kłamstwa, którym się otoczyła jak kokonem. Trwa wewnętrznie martwa, bo nieruchoma, niezdolna do rozwoju.

Ale z twoją ciotką nie jest tak źle. Ona była głodna wiedzy i to ją ratuje przed takim „zamurowaniem się" w pysze. Cierpi jej miłość własna, ale i odpada powoli, jak skorupa, i odkrywa się w niej to, co prawdziwe, wartościowe. To jest jak zmiana skóry węża — wymaga odpowiednich starań i nie staje się nagle, a powoli, ale to kuracja uzdrawiająca.

Mówi ciotka Joanna.

 

— To ja, Joasia, twoja ciotka. Wiem, jak trudno ci jest teraz mówić ze mną. Bądź spokojna, nie dokuczę ci niczym ani nie będę miała o nic pretensji czy żalu — a jeśli, to tylko do siebie. To jest niestety prawda, że z ludźmi, którzy nie żyją z Chrystusem stale, dzieje się tak, że „kamienieją" czy „wysychają" i nie mogą już odmienić swego sposobu widzenia życia i siebie w nim — dopiero tutaj. Wiem teraz, że przewidywałaś to i martwiłaś się moją sytuacją, podczas gdy ja sądziłam, że martwisz się ze względu na siebie. Wybacz mi to, jeśli możesz, wybacz mi wszystko zło, które ci wyrządzałam, bo wiem, że przeze mnie twój stan zdrowia pogorszył się i bardzo ci utrudniłam powrót do Chrystusa. Ja cię rozumiem, wiem, że skojarzenia i pamięć długo ci będą przypominały moją postawę. To są skutki złego postępowania i wiem, że muszę je przyjąć, bo zasłużyłam na nie. Ty staraj się, kochanie, żyć w prawdzie, abyś nie musiała jej później przyjąć z ogromnym żalem, bólem i wstydem.

 

— A gdybyś jej nie przyjęła?

 

— Gdybym nie przyjęła prawdy o sobie, a wybrała — z pychy — trwanie w złudzeniach czyli w kłamstwie, wybrałabym wieczną nienawiść, piekło. Ono istnieje i nie jest puste. Jest straszliwe. Gdybyście wiedzieli, jaka jest jego groza i jak blisko można być jego krawędzi nie wiedząc o tym, nie „czując" zła, a żyjąc w nim, uważając się przy tym za najporządniejszego człowieka, nie żylibyście tak niefrasobliwie. To ci chciałam powiedzieć przede wszystkim, iż miłość własna, kiedy przesłoni innych tak, że się ich widzi jako coś obcego i gorszego i odcina się od nich, to już droga — od Boga, a nie — ku Niemu. Można na niej odejść za daleko, aby zawrócić (za życia na ziemi), bo nie pozwoli na to brak czasu lub utrwalona niezdolność do miłości. To był mój przypadek. Nie byłam zdolna do ujrzenia prawdy i do powrotu ku Miłości. Z mojej własnej winy rozłożonej na całe lata dogadzania sobie i swojej pysze. Można i tak znaleźć się przed „bramami piekła", a tu się wie, co to znaczy.

 

Chcę ci powiedzieć, że Chrystus jest osią i centrum naszego ludzkiego życia, że tylko w Nim jest szczęście i że jesteś nieskończenie szczęśliwa służąc Mu, nawet tak, jak obecnie. Jeśli ty chcesz żyć dla Niego, On nigdy cię już nie opuści i nie pozwoli ci „zmartwieć" lub zagubić się. Chcę, żebyś wiedziała ode mnie, że tylko takie życie jest coś warte, które jest służbą Bogu — taką, do jakiej On cię przeznaczył. Dobrze robisz i tylko tak idź dalej, nie cofaj się, nie rezygnuj, nie ociągaj — On ci pomoże. Jeśli tylko człowiek chce — to On robi resztę. Pamiętaj o tym, że nasza małość nic dla Niego nie znaczy, bo siły są Jego, a Jego miłość uzupełnia nasze wszystkie braki. Proszę cię, zachęcam, abyś nie naśladowała mnie, a przeciwnie, traktowała moje życie tak, jak na to zasłużyłam — jako bezużyteczne dla mnie samej, choć pomocne dla innych z racji mojego zawodu (pedagog). Wiem, że tak jak ja żyją setki tysięcy ludzi w krajach bogatszych i dlatego i ja nie widziałam powodu, aby żyć mniej przyjemnie, niż mogłam. Pamiętaj, że moje życie wyrastało w atmosferze wygody i przyjemności. Ale też ja i setki tysięcy innych tu w bólu i wstydzie uczymy się żyć jak ludzie.

 

Czyściec to przedszkole, szkoła i uniwersytet dla nas, a straszne jest przeżyć życie jako człowiek dorosły, dumny z siebie i żądający od innych uznania i szacunku, a narodzić się do prawdziwego życia jak żebrak — goły, ślepy i świadomy w pełni swej głupoty. Jednak najgorsze jest to, co ty rozumiałaś, że zobaczymy miłość Chrystusa do nas i naszą całkowitą kamienną obojętność: to, żeśmy nic z Jego słów nie przyjęli, a znając je — odrzucili, tylko dlatego, że były nam niewygodne.

 

Jeśli zgodzisz się, chciałabym móc porozmawiać jeszcze z tobą. Wiem, że „wiedziałaś, że tak będzie", ale jednak nie wszystko. Chcę ci opowiedzieć przebieg mojej „śmierci" i Jego ogromne, nieskończone miłosierdzie.

 

— Czy kochasz Chrystusa?

 

— Tak, teraz Go kocham całą sobą. Jego miłość otworzyła mi oczy i obudziła do miłości. Tylko Bóg! Nic nie istnieje poza Nim i co by nie było w Nim. On jest naszym życiem, szczęściem, miłością!

Teraz może przekażę ci moją relację, bo wiem, że jest ona potrzebna dla zamknięcia tematu. Nie obawiaj się, nie będzie żadnych tłumaczeń się ani wykrętów. Gdybym nie uznała oceny moich win za słuszną, za prawdę o sobie, nie mogłabym odejść od nich, od ich przeżywania przez tych, którym sprawiłam ból. Lecz nie jest możliwe zaprzeczać Prawdzie.

Bo my na sądzie osobistym nie jesteśmy oskarżonymi ani obrońcami: obrońcą naszym jest Chrystus, a oskarżają nas fakty, całe nasze życie. My jesteśmy sędziami — siebie. Obiektywnymi sędziami, bo w świetle Bożym nie może ostać się stronniczość, fałsz, zakłamanie. Od stopnia naszego samozakłamania zależy, jak straszliwy ukazuje się nam nasz prawdziwy obraz.

— Jaki jest prawdziwy?

— Prawdziwy jest tylko jeden — ujawniający miłość w nas lub jej brak. Miłość jest obecnością Boga w nas, bo Bóg jest Miłością. Absolutny brak miłości, zabicie jej w sobie jest skazaniem się na istnienie poza Bogiem, na wieczność piekła. Nie ma tu nic do rzeczy wyznanie, rasa czy cywilizacja, w której żyliśmy. W każdej można rozwinąć w sobie podobieństwo Boże — zdolność do miłości — lub zabić je. Jeżeli zaś kochamy, to to, co nas otacza: świat, przyrodę, wiedzę, sztukę, ludzi, a nie to, do czego nie mamy dostępu, o czym nie wiemy, czego i kogo nie znamy. (Dlatego Pan nasz nie spodziewa się miłości do siebie od tych, którzy są ateistami z wychowania lub nigdy o Bogu nie słyszeli. Wrócę do tego jeszcze.)

Jednakże każdy dar Boży jest „talentem" pożyczonym nam, który mamy obowiązek podwoić, bo liczy się tylko to, co my z nim zrobiliśmy, nasze starania, wysiłek, trud, praca. Sam dar nie jest nasz, jest nam darmo dany, z miłości, i dlatego służyć ma miłowaniu, a więc dalszemu darzeniu, udzielaniu go sobie wzajemnie, powielaniu. Wszystko, co otrzymaliśmy, aby zatrzymać sobie, czyli wykorzystać dla uzyskania dla siebie tego, co pożądamy (władzy, sławy, znaczenia, uznania, powodzenia, bogactwa itd.), jest sprzeniewierzeniem nie swojego majątku (talentu). Jest kradzieżą, nadużyciem miłości Boga. On daje nam różne dary, abyśmy się nimi dzielili i wspomagali wzajemnie. Jednakże lwia część ludzkości wciąż kradnie je Bogu i marnotrawi, tu zaś liczy się tylko to, co zdołaliśmy rozdać, udzielić bliźnim, jako i nam udzielono: hojnie, z miłością i jak najwięcej — każdemu, z kim Bóg nas spotyka. Bo Pan nie każe nam szukać daleko; daje nam otoczenie, w którym mamy żyć: kraj, miasto, bliźnich i uzdolnienia, wedle których mamy działać, przez nie i w nich — darzyć. Im mniej możliwości, tym mniejsza odpowiedziałność wobec Boga, im więcej otrzymaliśmy, tym więcej plonu powinniśmy Mu przynosić.

Myślałaś o tym, co powiedziałam, że „nie jest ważne wyznanie, rasa czy cywilizacja" — w kontekście miłości Bożej. Tak, gdyż On patrzy w nasze serca i oczekuje wedle naszych możliwości. Im mniej otrzymujemy, tym bardziej Bóg, Pan nasz, jest wyrozumiały, a zgoła współczujący dla chorych od urodzenia, kalek, niewolników (bo ludzie wciąż się jeszcze niewolą), tych, co nie mogą wybierać, żyją w nędzy, głodują. Są też tacy, których Chrystus Pan przyjmuje bez sądu, bowiem Jego miłosierdzie przygarnia ich natychmiast, by ukoić cierpienie, naprawić krzywdę, otoczyć miłością: to ofiary zbrodni — dzieci zamordowane, zanim zaczęły żyć, wszyscy męczennicy idei, jeżeli w tej idei kochali ludzi. Mówię tu np. o ofiarach obozów koncentracyjnych i więzień, o zamordowanych za to, że bronili praw Bożych (a w nich mieści się wolność duchowa i fizyczna i prawo do wolności wyboru, do godności ludzkiej, do obrony praw głodnych i zniewolonych), a przede wszystkim obejmuje tych wszystkich, którzy wybrali śmierć raczej niż sprzeniewierzenie się głosowi sumienia — głosowi Ducha Bożego w nas.

Dlatego tak wspaniała i nieprzeliczona jest Wspólnota Polska zjednoczona wspólną miłością do praw Bożych, których w naszej Ojczyźnie broniliśmy od pokoleń. Wiem, że o tym wiesz. Ja tylko potwierdzam, bo dumna jestem i szczęśliwa, że do niej przynależę — z ducha, z tradycji, z wychowania i z własnego wkładu, chociaż był tak mały.

— Dlaczego mały? Dwie wojny!

— Widzisz, był ubogi w cierpienia, a nawet w niewygody. Pan nasz nie dał mi wielkich prób, bo wiedział, że nie wytrzymałabym ich tak, jak na przykład Jadwisia(Ravensbruck), a nawet Stasiek (brat, rozstrzelany w Oranienburgu).

Wszystko to, co mówiłam do tej pory, dotyczy przypadków innych niż mój. Chciałam pewne sprawy wykluczyć, aby tym bardziej uwypuklić winy moje i tysięcy podobnych mnie. Ludzi żyjących wygodnie, dostatnio, myślących tylko o sobie jest miliony, zwłaszcza w krajach zachodnioeuropejskich i w Ameryce Północnej. Oczywiście i w innych, ale tam warstwa bogaczy jest stosunkowo dużo mniej liczna. Jednak Pan nie sądzi nas za „winę bogactwa", bo jest to także Jego dar, jak wszystko, co otrzymujemy — na życie. Pan pragnie dawać nam jak najwięcej, ale jest Boży warunek: to, co otrzymaliśmy, dano nam, abyśmy mieli czym się dzielić. Pismo święte, którego nigdy nie przeczytałam poza fragmentami Ewangelii, mówi wyraźnie: „Kochaj Boga z całej duszy, serca i umysłu, a bliźniego swego jak siebie samego", i z tego — życiem — zdajemy egzamin.

Oczywiście nigdy nie uważałam się za bogatą w porównaniu z otoczeniem, w którym wychowywałam się i wyrosłam, dlatego to, co posiadałam, uważałam za co najmniej skromne i — ponieważ uzyskałam to własną pracą — za słusznie mi należne i „tylko moje". Nigdy nie wzięłam pod uwagę sytuacji ogólnej kraju i chociaż mówiłam często, że jestem wdzięczna Bogu za to, że nie zaznałam głodu, nędzy, biedy, w istocie uważałam się skutkiem tego za bardziej wyróżnioną, „lepszą"; przez myśl mi nie przeszło, że w oczach Boga byłam biedniejszą, słabszą, niezdolną do ofiarności i służby rzeczywiście bezinteresownej. W 1920 roku i w czasie II wojny światowej robiłam to wszystko co inni, tym niemniej bardzo dbałam o własną wygodę, bezpieczeństwo i wymagałam dla siebie względów, obsługi, uznania — słowem we wszystkim, co robiłam, byłam „ja". Uważałam też, że słusznie należy mi się szacunek ludzki, pochwały, no i jak wiesz — niestety — lubiłam tylko tych, którzy mnie chwalili. Nie rozumiałam, że moja żądza wyniesienia się nad innych, pragnienie pochlebstw, słów uwielbienia były przez ludzi rozszyfrowywane i wykorzystywane do ich celów, i to takich błahych.

Tutaj zobaczyłam całą moją śmieszną próżność i nigdy nie zaspokojony głód pochwał. Wiem, że chciałam przeglądać się w oczach ludzkich taką, jaką siebie wymyśliłam, wyobraziłam sobie i jaką całymi latami przed ludźmi udawałam. Kto chciał mnie wyprowadzić z kłamstwa, stawał się moim śmiertelnym wrogiem. Dlatego mój stosunek do ciebie stawał się coraz gorszy, że nie udało mi się zmusić cię do przyjęcia mojego pochlebionego portretu. Ponadto tyś chciała ode mnie prawdy! Czyż mogłam dopuścić do obalenia swojego pomnika, w który wreszcie wrosłam i utożsamiłam się z nim? Wybudowałam poza tym wysoki cokół, stąd mój sposób patrzenia na wszystkich — z góry, z poczuciem niezaprzeczalnej swojej wyższości. Ja sama byłam poza wszelką krytyką. I w końcu każde twoje słowo czy gest wydawało mi się nie dosyć grzeczne, lekceważące lub aroganckie.

Widzisz, takie charaktery jak mój, skamieniałe w egocentryzmie, należałoby trzymać z dala od ludzi, jak oset czy pokrzywy. Pan nasz wciąż starał się pomóc mi. Wiedząc, jak słaba jestem, naprowadzał mnie powoli ku sobie przez książki, rozmowy i przez ciebie, licząc, że rozbudzi we mnie miłość. Ale było za późno. Z książek brałam tylko to, czym mogłam zaimponować innym. Dlatego i de Chardin nic mi nie dał, raczej zaszkodził, bo popisując się znajomością jego teorii gnębiłam tych, którzy jej nie znali. A ciebie widziałam jako kogoś, kto czegoś ode mnie chce — bezprawnie (!), bo to ty miałaś mi usługiwać (jako moja siostrzenica).

Kochanie, przy długim i bardzo szczegółowym sądzie nad sobą przeżyłam całe nasze wspólne życie we wszystkich momentach, kiedy cię raniłam, i poznałam twoje odczucia i twoje myśli (z owych chwil). Nic dziwnego, że nie mogłaś o mnie myśleć. Przecież tyś wiedziała, jakie będą skutki po mojej śmierci — i widziałaś, że wszelka pomoc jest już daremna. Najgorszym złem w oczach Bożych jest brak miłości, odmawianie dania jej tym, którzy są koło nas — dlatego że cała nasza energia miłowania jest skupiona na kochaniu wyłącznie siebie i o to tylko zabiega.

Wybacz, że to poruszam, ale widzisz, stosunek do najbliższego otoczenia, do rodziny i przyjaciół jest częścią sądu, dla mnie tym ważniejszą, że mój stosunek do Boga stał się fikcją wiary. Nie było w nim miłości. Miłość człowieka to nasza żywa, aktywna odpowiedź na miłość Boga. A ja byłam „martwa". Łaskawie pozwalałam sobie błogosławić, bo „mi się to należało". Obłęd pychy! Ludzie tacy, zachowujący się zwyczajnie i pozornie normalni, są chorzy, ale nie psychicznie, dużo gorzej — jest to obłęd duszy, a więc i sumienia.

Teraz przechodzę do najistotniejszej części mojej relacji. Bóg dał mi bardzo wiele. Znalazłam się w Jego Kościele przez chrzest, w rodzinie — pro forma — katolickiej, jak prawie wszystkie w końcu XIX wieku. Co gorsza, myliliśmy tradycję i obrzędy z religijnością. Pościliśmy w piątki, uczęszczali do kościoła na chrzciny, śluby i pogrzeby, oczywiście katolickie — niektórzy nawet w zwykłe niedziele — przestrzegaliśmy okresu postu i karnawału, świętowaliśmy Boże Narodzenie i Wielkanoc — zachowując wszelkie polskie obyczaje. Mieliśmy absolutną pewność naszej „zasiedziałości" w katolicyzmie, w gruncie rzeczy nie wiedząc o nim nic, gdyż nie rozumiejąc nawet potrzeby szukania Boga, zbliżania się do Niego, poznawania Go. Nie rozwijała się więc miłość w nas. Byliśmy martwi! Z tego odrętwienia wyrwała się twoja matka i Ala, później Jadwisia (siostry stryjeczne), ale reszcie naszej wielkiej rodziny było dobrze tak, jak było — w atmosferze patriotycznej, polskiej, w kulturze zachodnioeuropejskiej, też „naszej", i w obyczajowości odziedziczonej po przodkach. (Obyczajowości, muszę ci powiedzieć, z gruntu chrześcijańskiej, o bardzo wysokich kryteriach moralno-społecznych, może najwyższej w Europie, nie mówiąc o innych kontynentach. Mówię o obywatelskich jej cechach i zachowanych reliktach rycerskości, poczuciu honoru, godności, braku fanatyzmu czy jak to teraz się mówi — nacjonalizmu, o rzetelności, umiejętności pracy, uspołecznieniu, szacunku dla innych narodów, bez dzielenia ich na lepsze i gorsze i bez dyskryminacji, przy oczywistym w naszym położeniu pragnieniu sprawiedliwości, wolności i czci dla bohaterstwa, a pogardy dla zdrady, donosicielstwa, renegatów i tchórzy).

Wszystko to odziedziczyłam bez żadnego wkładu swojej pracy i uważałam za własne, jak całe nasze otoczenie ziemiańsko-inteligenckie, szlacheckie od wieków. Pracując uczciwie w swoim zawodzie, który mnie pasjonował, rozwijałam nieustannie umysł, bo Bóg dał mi wiele uzdolnień, zainteresowań i darów indywidualnych: chłonny, analityczny umysł, pamięć, słuch absolutny (który pozwalał mi na szybką naukę języków i cieszenie się muzyką), intuicję w sprawach zawodowych, zamożnych rodziców, co umożliwiało mi podróże, studia i życie bez konieczności pracy, tak że mogłam wszystkie siły poświęcić swoim zainteresowaniom i przyjemnościom. Nigdy przez myśl mi nie przeszło, że wszystko to otrzymałam z wielkiej miłości Ojca — Boga pragnącego nas obdarzać i cieszącego się z naszej radości. Wszystko brałam jako sobie należne, a więc dobre mniemanie o sobie wciąż wzrastało w miarę powodzenia na studiach i w pracy. Chciałam, by mnie ceniono, bo pragnęłam być podziwiana, imponować i błyszczeć nie urodą, a intelektem, wiedzą, dowcipem. Miłość nie była mi potrzebna. Czerpałam ją od Matki, rodziny, przyjaciółek i traktowałam jako sprawę oczywistą, naturalną atmosferę życia, którą podtrzymywała ogólna kultura osobista i dobre wychowanie otoczenia. Wszystko to otrzymywałam i brałam, brałam, brałam. O dawaniu nie było mowy. Nie chcę mówić o przyczynach, o moich urazach i kompleksach, bo Jezus Chrystus, Pan nasz, który nauczył mnie miłowania, usprawiedliwiał mnie i może dzięki temu uniknęłam piekła.

Zrozum, że do końca życia tylko zagarniałam ku sobie, a nie dawałam nic. Płaciłam, gdy musiałam, a gdzież była miłość...? Kochałam Mietka (bratanka), ale tak, jak stara panna psa lub kota, i to cudzego. Nieraz ci mówiłam z dumą, że Mietek nic ode mnie nie chce (z materialnych rzeczy), bo wszystko to miał od matki. To, że nic mu nie byłam obowiązana dawać, powiększało moją miłość. Chciałam też być z niego dumna, pysznić się nim, ale to zawiodło, a Mietek unikał mnie.

Człowiekowi naprawdę potrzebna jest prawdziwa miłość, taka, jaką ma dla nas Bóg: bezinteresowna, pełna, niezmienna i pełna wyrozumiałości i zrozumienia. Ja z taką się nie spotkałam. Mamusia była ze mnie dumna, ale wszelkie zbliżenie ja umiejętnie uniemożliwiałam, bo nie było mi potrzebne. Nigdy nie pomyślałam, że jest potrzebne Mamusi, że ona jest bardzo samotna i wie, że jest tylko użyteczna mi, ale nie kochana. Wszystko to zrozumiałam dopiero tu.

Byłam przy ciotce prawie do samej śmierci. Jeszcze przy mnie analizowała przebieg swojego umierania tak chłodno i bezosobowo, jak lekarz robiący wiwisekcje. Byłam przerażona tą zimną analizą skupioną na własnym ciele bez chwili zwrócenia sie ku Bogu, bez potrzeby miłości, bliskości i oczekiwania na Spotkanie. Wyszłam, gdy zmieniła mnie inna osoba. Wiem, że pozostała przytomna aż do końca; umarła w jednej sekundzie po powiedzeniu — nie wiem, czy powtórzono mi to dokładnie — „O Jezu, ja już nie mogę wytrzymać" czy też „O Jezu, kiedy to sie skończy". W każdym razie nie była to modlitwa, ale Pan chciał przyjąć te słowa jako wezwanie na pomoc i przyszedł z pomocą — przynajmniej ja tak to odczulam. A jak było naprawdę?

Mówi Joanna.

 

— Cieszę się, że możemy dokończyć rozmowę, bo dopiero teraz chcę ci powiedzieć o tym, co najważniejsze, ale wydawało mi się konieczne nakreślić obraz swojej sytuacji duchowej, gdyż jest on bardzo częsty u osób, które uważają się za intelektualistów, za elitę swojego środowiska, za autentycznych „europejczyków", spadkobierców kultury Greków, Rzymian i całej Europy Zachodniej, z którą utożsamialiśmy się w opozycji do Rosji, traktowanej jako wroga, i to wroga nie tylko naszego narodu, ale wszelkich wartości duchowej i materialnej kultury łacińskiej (zachodniej), uważanej przez nas za najwyższą, choć oczywiście nie bezbłędną. Młodsze pokolenie nie zna już tak dobrze jak my własnej i powszechnej kultury i historii, ale my czuliśmy się w Europie, jak we własnym domu; zresztą sama to rozumiesz.

 

Pragnę ci zwrócić uwagę jedynie na wielką tragedię kultury europejskiej. Może porównam ją z sytuacją narodu żydowskiego w okresie życia Jezusa, Pana naszego, bo to zrozumiałam dopiero tutaj. Otóż wtedy, tak jak i obecnie (a każdy rok pogarsza sytuację), odwrócono się od sensu swego istnienia, powołania do służby Bogu, świadczenia o Nim swoim istnieniem i niesienia Go reszcie świata. Wtedy odwrócili się od Boga możni i ci, co coś znaczyli w społeczeństwie żydowskim. Chociaż nadal znakiem przynależności była wiara w Boga Jedynego, Boga, który ich wybrał, to jednak wybraństwo uznali za przywilej, za swoją wyższość i prawo do wynoszenia się nad innych. Uznali, że Bóg uważa ich za „swoich synów", a więc należy im się to, co mają dzieci królewskie: błogosławieństwo we wszystkim, co czynią, bogactwo, dostojeństwo, wszelakie zaszczyty i cześć. I chociaż byli małym, a wreszcie podbitym narodem, pycha i arogancja nie opuszczała ich. Im bliżej byli Świątyni, tym więcej wszelakich dóbr świata należało im się. Pielęgnowali pieczołowicie prawa Zakonu aż do najdrobniejszych przepisów i czekali na obiecany dar: władcę, który ich wyniesie i da im władzę nad światem.

 

Wiesz, że interesowała mnie sprawa żydowska. Tu zrozumiałam istotę błędu i z przerażeniem zobaczyłam, że Europa, ta „nasza", popełniła ten sam błąd: odrzuciła sens swego istnienia — Boga i Jego prawa. Nie dosyć, że je sponiewierała, lecz zaparła się swego Ojca, odwróciła od Niego i szydzi z Tego, któremu zawdzięczała przewodnictwo w rozwoju ludzkości przez wiele wieków. Niegdyś byli gromadą dzikich, mordujących się plemion, potem rywalizujących ze sobą, zdradzających się przeniewierczych ksiąstewek, królików i ich wasali, małych, okrutnych analfabetów, państewek, które Bóg cierpliwie i łagodnie starał się nasycić swoimi dobrami.

 

No i dzięki pracy Kościoła powoli stawaliśmy się ludźmi. Europa była wtedy „młoda" i pełna entuzjazmu, tak że pomimo strasznych zbrodni (od wypraw krzyżowych przez noc św. Bartłomieja, stosy, wojny i coraz okrutniejszą ekspansję na inne kontynenty) wzrastało w niej zrozumienie praw Bożych i Kościół w najlepszych swych ludziach nawracał, cywilizował, uczył człowieczeństwa — a wszystkie te osiągnięcia duchowe stawały się dobrami całego świata wraz z rozwijającymi się naukami. I stało się tak, że cywilizacja techniczna pokonała duchową i zajęła jej miejsce. Błąd rozumu ludzkiego wyniesiony przez filozofów do godności jedynej prawdy godnej cywilizowanego człowieka zaczął owocować jako coraz straszliwsze systemy; coraz obłędniejsze teorie realizowano na milionach ofiar ludzkich.

 

Teraz Europa jest dogorywającym, luksusowym domem starców, istniejącym bez żadnego duchowego celu, a więc bez potrzeby... — a nawet przeciwnie, sączącym swój trupi jad w organizmy państewek młodych, naiwnych, oczarowanych blichtrem i swobodą nadużycia; perwersję i wynaturzenia pojmujących jako prawdziwą wartość cywilizacji. Oczywiście mówię o całości, nie zaś o wyjątkach, nie o tych resztkach wiernych starym wartościom, które ich uczyniły ludźmi. Europa jest już stracona. W planach Bożych odmówiła udziału, niszczy i deprawuje dusze ludzkie, czyli służy mocom szatańskim, które są potężne, straszliwe i liczne. Są rzeczywiście nieludzkie, gdyż swoim ofiarom przygotowują zagładę w potwornych warunkach. Wszystko to, co się szykuje, przekroczy wasze wyobrażenia. Tak jak przepadła Jerozolima i rozsypał się cały naród żydowski, tak zginie i rozsypie się mit wyższości białej rasy. Runie raz na zawsze bogactwo, prestiż i znaczenie nie tylko Europy, lecz całego Zachodu, bo upadną Stany Zjednoczone, które zdeprawowały cały nowy świat i swoją pseudokulturę „używania życia za wszelką cenę" narzuciły nawet Japonii, wraz ze zbrodniami, korupcją, swobodą seksualną, praktycznym pogaństwem i brutalnością. (...) Stany runą pod naporem sił przyrody.

 

Pomyślałam o aniołach.

 

— Rzecz jasna, że wszystkie byty świata duchowego służą Panu naszemu z największym oddaniem, i one według woli Pana rządzą materią.

 

A wiesz, co jest przyczyną totalnej katastrofy? Odejście od miłości, czyli odwrócenie się od Ojca, Prawodawcy i Źródła miłości. Dla całych kontynentów, poszczególnych państw i pojedynczych ludzi jednakowe w skutkach — zaprzeczenie miłości jest błędem rujnującym wszelkie struktury. Postanowienie, że państwo lub grupa czy pojedynczy człowiek może się obejść bez miłości, bez miłowania, bez wymiany darów Bożych w przyjaźni, bliskości i dobroci, że może żyć tylko dla siebie wykorzystując innych, żerując na nich, wysysając ich siły żywotne lub odtrącając, poniewierając i gnębiąc ludzi czy całe narody lub społeczeństwa, gdy czynią to ich rządy (...) — takie postanowienie jest samobójstwem!

 

Dla państw trwa to dłużej, dla człowieka krócej, bo rujnuje mu życie, a więc skazuje go na śmierć wieczystą w naszym świecie. Ktoś, kto ze swego życia usuwa miłość, jest samobójcą, chociażby wiodło mu się znakomicie.

 

I tu właśnie wracam do mojego „przypadku". Wybacz, że tak okrężną drogą, ale wiesz, jak interesowałam się historią; starałam się zatem jak najwięcej poznać i zrozumieć. Razem z moją przyjaciółką, Zosią, „przepatrzyłyśmy" przeszłość (czytając wiele książek); oto, do czego doszłyśmy: Czas obecny i przyszły (lecz prawie dokonany) są obrazem rozpadającej się, martwej, murszejącej struktury, której już uratować się nie da, bo główne filary przegniły. Spoiwo już nie wiąże: jedno mocne uderzenie i cały gmach (taki pozornie błyszczący, świetny, pyszny i bogaty) rozsypie się w proch. Dobrze, że już stąd to zobaczę, bo nie mogłabym odżałować straty. Tu zaś wiem, ile „cudów" (sztuki i kultury) przeminęło bez śladu, bo taki jest tok życia na ziemi. Nic się nie martw, bo tu zobaczyć możesz wszystko, co tylko zechcesz. Przecież my żyjemy poza przebiegiem czasu lub ponad nim... Chciałam ci tylko w wielkim skrócie powiedzieć, że świat Zachodu tak odmówił siebie Panu, jak kiedyś uczynił to Izrael — i tak samo zostanie pozostawiony sam sobie, wedle swego wyboru.

 

Teraz powiem ci krótko o sobie, chociaż nie będzie to tak piękna relacja, jak te, które już macie.

 

Po prostu weszłam tu jak żebrak, ogołocona ze wszystkich wyobrażeń o sobie i masek, w które się ubierałam. Nikt mnie z nich nie odzierał. To ja sama zdzierałam je z pasją i wstrętem, gdyż kłamstwo tutaj — mówię o okresie oczyszczania się — cuchnie. Jest tym, czym było zawsze, aczkolwiek niewidoczne w życiu: własnością ojca kłamstwa, zgnilizną, czymś przeciwnym życiu, trupim całunem — tak je można określić. W ogóle wszystko to, co nie jest darem Boga Wszechmocnego, jest własnością nieprzyjaciela. Nie ma na ziemi nic „bezpańskiego", a my tylko wybieramy to, co nam odpowiada.

 

Mówiłam ci, że życie bez prawdziwej miłości jest samobójstwem na raty. Jest tu już Frania (lekarz, przyjaciółka ciotki). Ona nie miała czasu na założenie rodziny, tak oddana była chorym, bliskim i zupełnie obcym. Kochała wedle swego powołania. Ja nie. Byłam ceniona, podziwiana, wielu osobom wydawało się, że je co najmniej lubię, że się poświęcam. Rzeczywiście interesowała mnie wiedza, ciekawe przypadki i moja osobista umiejętność. Osoby ludzkie były moją widownią, przed którą występowałam odziana w mój profesjonalizm, autorytet, wiedzę i intuicję — będącą, jak wszystko inne, darem. Na ich uznaniu, a często podziwie, budowałam swoją pozycję, aż doszłam do tego, że uważałam się za autorytet we wszystkim. Wygłaszałam opinie na przykład o malarstwie, na którym się nie znałam, głośno i bezwzględnie (poznałam później, jak się za mnie wstydziłaś) i o wszystkim innym — bezkrytycznie, arogancko z wysokości swego postumentu.

 

Pytasz o moją śmierć. To był upadek z urojonej wysokości!

 

Nie czułam bólu. Nic. Jeden moment, jedna tysiączna momentu, jak gdyby drgnienie, wyrwanie rośliny z gruntu i... nic więcej. Byłam sobą nadal, tyle że poza zwłokami Joanny, poza salą, szpitalem — słowem wszystkim, co mnie mierziło i od czego pragnęłam odejść jak najszybciej i na zawsze. Ucieszyłam się, że udało mi się przeżyć swoją śmierć świadomie od początku do końca i zrozumiałam, że właściwie jest niedostrzegalna — chyba ten lekki wstrząs, drgnienie jak gdyby oddzielenia, oderwania (byłam bardzo stara i słaba i dlatego był lekki; nie zawsze jest taki, teraz to wiem) — i chciało mi się śmiać, kiedy pomyślałam, jaką ze śmierci robimy tragedię.

 

Widzisz, dalej myślałam tylko o sobie. Nie wiązała mnie z nikim z was miłość, nie myślałam o waszym żalu ani tym bardziej nie żałowałam życia. Byłam nadal sobą i nadal z całym bagażem swojego dobrego mniemania o sobie. Owszem, bardzo zadowolona, że moje wyobrażenia (bo nie wiara) sprawdziły się, i ciekawa, co będzie dalej.

 

Zobaczyłam wtedy z daleka Mamusię, twoją Matkę, Jadwisię, Alę, całą rodzinę. Uśmiechali się do mnie, ale nie podchodzili, więc postanowiłam podejść ja i wtedy... poczułam odór. Wiesz, jaka byłam zawsze czysta i wrażliwa na zapachy. To był straszliwy smród rozkładu padliny i zrozumiałam nagle, że to ja go wydzielam. Ogarnęło mnie przerażenie. Nie moje odzienie, ja sama gniłam. Dlaczego? Co się ze mną dzieje? Przecież jestem duchem?

 

Usłyszałam, a raczej zrozumiałam głos — był przy mnie mój Anioł Stróż, bardzo wyniosły, piękny, poważny i bardzo smutny. On jak gdyby niewrażliwy był na ten zaduch, od którego ja prawie traciłam przytomność. Powiedział mi: „Tę woń sama wybierałaś przez całe życie. Przyjrzyj się sobie". W tym momencie pojęłam, co wybierałam i jaką moje „skarby" mają wartość: proch, próchno, zgnilizna, rozkład. Przegląd życia — tak się to mówi — jest to błyskawiczne zrozumienie siebie, swoich wyborów i ich motywów, setek tysięcy odrzucanych okazji wyboru dobra na rzecz własnej wygody, przyjemności, ambicji, chęci imponowania, znaczenia itd., itd.; w podsumowaniu — wszystko to z zachłannej, nienasyconej miłości siebie.

 

Mój" Anioł — o tym wiedziałam —jak gdyby towarzyszył mi w tym przekazywaniu: ukazywał odrzucone możliwości, ból osób bliskich, ich odczucia mojego zachowania, krzywdy, jakie wywołałam przez zatrzymanie DOBRA, którym mogłam ich obdarzyć, ale mi się nie chciało... Bo poznawałam malutkie, nędzne motywacje, a także skutki mojego postępowania dla siebie i innych. Sama rosłam w brud, innym dorzucałam ciężaru, spychałam na nich wszystko, co mi się nie podobało. Ileż dodałam cierpienia Mamusi, w ostatnich latach — tobie. Czułam się przygnieciona, sponiewierana, lecz przez siebie samą, tak jak gdybym sama robiła wszystko, by stać się nędzną, brudną, śmierdzącą. I rozumiałam, że to jest prawda. Nie mogłam się bronić, bo jasne były przyczyny: mój wybór i to, dlaczego właśnie tak wybrałam — tysiące razy!

 

Byłam zmiażdżona. Zrozumiałam, że przez całe długie życie kochałam tylko siebie i wobec tego nikt kochać mnie nie może. Jestem sama tylko ze sobą i zupełnie goła, bez żadnych usprawiedliwień, tłumaczeń, a nawet zasług. Przecież za wszystko to, co robiłam, brałam zapłatę; nie tylko w pieniądzach: w podziękowaniach, prezentach, wdzięczności, zachwytach i usługach — i o to mi chodziło!

 

To jest straszliwy szok, ale zbawienny, chociaż jako człowiek umarłabym, bo ciało nie wytrzymałoby takiego ciśnienia wstydu, rozpaczy z powodu bezpowrotności uczynionego ze sobą zła i strasznego żalu, że już nigdy nic nie naprawię. Osądziłam się! To jest piekło, choć chwilowe, a może dla tych niezdolnych do żalu zaledwie wstęp do piekieł...

Spotkanie z Panem

 

A jednak Pan nasz Jezus Chrystus nie brzydził się mnie. Ujrzałam Go jako olśniewającą jasność, która nie oślepia, a promieniuje ciepłem, miłością. Pan powiedział: „Czy teraz, kiedy poznałaś się, możesz się kochać?" Odpowiedziałam zdecydowanie z obrzydzeniem: „Nie!" „Ale Ja ciebie kocham nawet taką, jaką teraz jesteś". Uważałam, że to niemożliwe, lecz Pan dodał: „Zapłaciłem za ciebie swoją krwią. Czy chcesz być ze Mną?" Powiedziałam z płaczem, że: „Przecież nie mogę. Z takim brudem!" Pan rzekł: „Ja poczekam, aż staniesz się czysta. Chcę cię mieć, bo kocham cię, odkąd dałem ci życie. Zawsze byłaś kochana."

Wtedy rozpoczęło się zrozumienie, ile ja otrzymywałam od Pana przez całe życie, i nieskończona wdzięczność i radość. W okresie oczyszczenia pomagała mi cała rodzina i bliscy; ty też. Przyspieszyłaś moje przejście. Dziękuję ci z całego serca i chcę ci pomagać, jeśli się zgodzisz. Jestem w domu Pana. Wciąż uczę się miłości więcej i więcej. Miej miłość, bo w niej jest On. Joanna.

 

 

 

Źródło: Anna