JustPaste.it

Bona

Chyba każdy z nas był choć przez chwilę piastunem, boną, babysitterką, opiekunem...Takie prawa życia. Czy jednak wszyscy wspominają to z ciepłym sentymentem?...

Chyba każdy z nas był choć przez chwilę piastunem, boną, babysitterką, opiekunem...Takie prawa życia. Czy jednak wszyscy wspominają to z ciepłym sentymentem?...

 

Na pomysł napisania jakiejś babysittingowej historii wpadliśmy z doktorem Sethem z grubsza jednocześnie.To znaczy: jeden zaproponował taki wic eiobowy z dublowanym tytułem, a drugi podchwycił. Cała kwestia zajęła trzy sekundy, dlatego mówię: z grubsza jednocześnie...
Oczywiście ja i doktor mamy to samo upodobanie do makabry, ironii i groteski, dlatego jakieś podobieństwa w treści są siłą rzeczy niezamierzone... Ale pewnie i różnice się trafią, grunt, byście się dobrze bawili. W każdym razie treści naszych wersji są absolutnie niekonsultowane.
Choć za happy-end u doktora nie dałbym ani pół halerza czechosłowackiego (jeszcze nie czytałem jego "Bony").
Proszę także o wybaczenie mi, że moja "Bona" rozciągnęła się do dwóch części. Dr Seth i Paweł Malec potrafią opisać rzecz krótko i wymownie, a ja wpadam w jakieś korkociągi... Taki feler genetyczny czy psychosomatyczny.
Publikację dedykuję Ja to Ja, bo nie każdy wie, ale para się ta miła dziewczyna nie tylko pisaniem, ale i pacholąt piastowaniem.
Jedno i drugie robi po mistrzowsku.
Ale czy w poniższej historii nie znajdzie się kilka incydentów babysittingowych, które rzeczywiście przytrafiły się Ja to Ja?
I tak się nie przyzna... ;-)
A w ogóle jak to jest, że zamiast piastunka mówi się babysitter? Czy Rej nie nazwałby tego białą flagą lub sromotą?
No nic, Reja już nie ma, a babysitterów wszędzie pełno... Zapraszam do lektury.
Ku przestrodze.

f9cc8f4704d8e7d3240abe99710b4ef4.jpg

Bona

Agnieszka szła tanecznym krokiem w stronę dzielnicy willowej, zwaną Pikinierą. Krok taneczny miał uzasadnienie.
A nawet trzy.
Po pierwsze: lubiła chodzić na Pikinierę. Dzielnicę w XVII wieku założyli dezerterzy z portugalskich oddziałów pikinierów, a że chcieli zachować styl ojczysty w architekturze, miasto zyskało atrakcyjną dzielnicę.
Po drugie: idąc-tańcząc, myślała sobie z drżeniem serca o trzydziestodziewięcioletnim pisarzu, w którym była zakochana. Miała rosnące pragnienie uwieść go, sprowokować romans… Może jutro? Może gdyby najpierw wychylić butelkę grogu czy może głogu…
Po trzecie – i to było najważniejsze – dziś miała swój pierwszy dzień pracy jako opiekunka dzieci.
W zasadzie była całkiem dobrze doświadczona; zajmowała się od dwóch lat małpio rozbrykanym naręczem dzieciąt rodzinnych, od sióstr, kuzynek, ciotek, klotek, wujenek, stryjenek i tak dalej…
Ale zarobkowo miała pracować pierwszy raz.
Ogłoszenie znalazła w Dzienniku Hindusskim:

Bonę odpowiedzialną zatrudnimy do dzieci zrównoważonych. Telefon: 55555555555555555555 plus 5 na końcu.
Dzwonić co czwartek.

 

Co prawda zadzwoniła już w środę, co przyniosło jej zwycięstwo.
- Ja przepraszam, że dzwonię w środę… - zaczęła zmieszana.
- DZIEŃ DOBRY – przeciął jej wstęp kobiecy głos suchy i kamienny zarazem. – Wyrażenie „Dzwonić co czwartek” jest oczywistą zasadzką na dyletantów. Pani nie jest dyletantką, skoro ominęła tę niedorzeczność. Wiek pani?
- 27.
- Bardzo dobrze. Hormony już uporządkowane po pierwszej burzy, a do drugiej daleko. Biust?
Agnieszkę zatkało.
- Biust, pytam – ponaglił sucho kamienny głos.
- Mój?... Ale nie rozumiem, po co…
- PROSZĘ PANIENKI. Chyba panienka nie myśli, że pięcioro moich dzieci oddam pod opiekę lafiryndy, która wymachiwać im będzie przed twarzami ZEPPELINAMI?... Biust?
- 75c…
- W porządku. Proszę pamiętać o staniku, bluzce NIEOBCISŁEJ… I Broń, Boże, tych dżinsów, co to ostatnio lafiryndy noszą.
- To znaczy, proszę pani? – spytała nieśmiało.
- NIEDOCIĄGNIĘTYCH. Że jak się taka dziewczyna schyli po walizkę lub do pieca, by szarlotkę wyjąć, to jej dupstwo wyjeżdża! To jest żałosne, niedorzeczne, patologiczne i haniebne. Dziwkarstwo!
Agnieszka milczała oszołomiona. Powolnym ruchem zaczęła odkładać już telefon, gdy głos w słuchawce zabrzmiał nieco życzliwiej:
- Pani jest skromna i potulna. I ja pani zapłacę 100 złotych za godzinę.
- 100??
- No mówię chyba. Pani uważa, że za opiekę nad swoim dzieckiem szanujący je i siebie samego rodzic zapłaci 10 złotch? Albo siatką brukwi?
- No nie…
- Otóż właśnie. Panienka nie ma kawalera?
- Nie - wyznała z za żenowaniem.
- I posiada hymen, zakładam?
- Tak - odparła automatycznie, choć nie zrozumiała pytania.
Głos kobiety stał się cichy i mrukliwy, jakby powtarzała sobie, notując w notesie:
- Hymen jest, zeppelinów nie ma, mężczyzny nie ma... Dobrze. W zasadzie ma pani kupione moje WYJŚCIOWE zaufanie. Ale doświadczenia brak?
- O, ja pracowałam jako babysitterka, ale...
- PROSZĘ PANIENKI. - Głos może skłuć rozmówcę jak szpikulec do lodu i ten głos skłuł. - Mnie nie interesują SMARKOWITE pseudoobowiązki babysittterek, które to mają majtki opuszczone do połowy ud pod niedoszytymi dżinsami, piercing w żałośnie nieuzasadnionych miejscach, te do reszty obrzydliwe CYNGWAJSY w... Czy ty masz cyngwajsy, panienko??
- Cyngwajsy? - wyjąkała pogubiona. - Ale - bardzo przepraszam - nie wiem, co to jest nawet... Więc na pewno nie mam! - dorzuciła z desperacją.
- I słusznie! Cyngwajsy to kawałki żelaza wbijane w nos lub brew jakoby dla ozdoby. W rzeczywistości kojarzy się to z dalszej odległości z krostami, pryszczami, pryszczakami, trądami i w ogóle z PATOLOGIĄ!
Zapadła chwila ciszy. Agnieszka znów była skłonna odłożyć słuchawkę, i nawet zapomnieć o tym babysittingu, lecz myśl o zarobku wywołała wahanie, a to wystarczyło, by kobieta znów przemówiła:
- 100 złotych za godzinę. Jutro pierwsze trzy godziny. Na próbę. W porządku, panienko?
- Tak, proszę pani - wykrztusiła. To koniec. Koniec wszelkiego oporu.
300 złotych.
Na początek.
W rodzinie niebogato. Rodzice typowi: wykiwani przez PRL i demokrację galernicy.
Nawet  NIE MOGŁABY odmówić.
To byłby egoizm i niewdzięczność.
- Wracając do sprawy... Te całe babysitterki... Zarzucają dziecko zabawkami, a same chwytają za telefon i flirtują z pięcioma chłopcami naraz. Panienka jest pobożna? - Nim Agnieszka zdołała odpowiedzieć, kobieta wytrajkotała krytycznie: - Czy należy do tych niziołków o posturze i umyśle szparaga, którym się wydaje, że to wiatr rozwiał patyczki i przypadkiem ułożył się z nich gatunek ludzki, zebry, antylopy i węże?
- Nie...
- Tak. No i sprawa zasadnicza. A teraz. Powiem to tylko raz. Nie zatrudniam babysitterki, lecz BONĘ. Czy panienka widzi różnicę?
Tak, Agnieszka widziała już różnicę. Zresztą... Babysitterce nikt nie zapłaciłby 300 złotych...
- Oczywiście, proszę pani.
- Tak też sądziłam. Skromne dziewczę z panienki. A hymen warto pielęgnować. Jutro o 6.00 rano proszę stawić się na ulicy Szerszeńskiej 6bc.
- B czy c?
- Bc, powiedziałam. To podwójna rezydencja, wykupiłam skrzydło od familii De Ruggiero. Proszę dzwonić z brzęczyka na słupku. Nie wchodzić. Charty, które pilnują terytorium, są wytresowane na wygryzanie łydek z ciała. W porządku?
- Tak... Tak, proszę pani.
Tak, proszę pani. No cóż... Jeśli ta kobieta była tak zasadnicza, to na pewno jeden istotny wniosek można było wyciągnąć.
Zapłaci wedle umowy. Rzetelnie.
Bardzo istotne, zważywszy, jak wielu pracodawców okazuje się szumowinami chciwymi wyzysku...
Ba! Nasuwał się drugi, też wielce znaczący wniosek!
Co prawda miała sprawować pieczę nad PIĘCIORGIEM dzieci... ale skoro były to dzieci TAKIEJ kobiety... Na Boga, one po prostu musiały być zdyscyplinowane, pokorne, ułożone... może nawet spłoszone i w kąty koszarowe zagnane.
Tak, Agnieszka maszerowała krokiem tanecznym z czterech już powodów.
1. Na Pikinierę przyjemnie było iść. Okazałe rezydencje, otoczone bramami i płotami zmontowanymi ze złożonych w dyshonorze pik, zatopione w gęstwinach kwitnącego parku - to miało oczywisty czar. Czaru tego nie pogrzebał nawet sekretarz Owcodojko, który w 1954 nakazał spolszczyć nadane przez Portugalczyków nazwy ulic i willi. Wywołało to powstanie Portugalczyków (to jest: ich potomków), ale jako że dysponowali tylko pikami i strategią falangi, do stłumienia wystarczyło osiem lublinów z ubekami i gazik z sowieckim karabinem maszynowym).
2. Ten pisarz trzydziestodziewięcioletni... Jeśli zarobi 300 złotych LUB WIĘCEJ (bo to wszak na początek), może euforia uczyni ją zuchwałą, może zadzwoni do niego i powie zawadiackim tonem:
- Hej, pisarczyku, co powiesz na wypad na kawę po helsku?
- Gdzie? - zamruga oczami oszołomiony jej szarżą.
- Na Hel, oczywiście!
3. Nareszcie miała zacząć pracę, samodzielne już prawie życie. I to pracę nie tylko ulubioną, ale też sowicie opłaconą.
4. Jeśli owa kobieta była taką zasadniczą i bez wątpliwości surową, to było całkiem pewne, że jej dzieci były karnymi jak żołnierze z pruskich koszar, a może wręcz zagonionymi w kąty i pod pierzyny wypłoszami króliczymi...
Tak, to musiał być cudowny, przełomowy dzień.
Dochodząc do Pikiniery, była już w tak wesołym nastroju, że półgłosem śpiewała piosenkę Haddawaya What is love i nie speszyło jej nawet potępieńcze spojrzenie mleczarza podobnego do Rasputina.
Może i zresztą był to sam Rasputin.
Agnieszka ujrzała przed sobą coś jakby szaniec skłębionego nad żywopłotem drzewostanu. Tworzyło to osobliwą formę zielonego, nieprzejrzystego pancerza, zamykającego się nad enklawą Portugalczyków, a wejście w nią umożliwiały tylko dwie lub trzy wyrżnięte piłami bramy dla pojazdów i tuzin furtek.
Podobno Pikinierzy (złośliwie nazywano ich także Piktami, Pitekantropami lub Pikusiami) mieli jeszcze system tajnych wyjść z dzielnicy na wypadek „powrotu Hiszpanów”.
Wpłynęła w najbliższą furtkę i poczuła magiczny nieomal nastrój. Natychmiast otoczył ją półmrok i cisza, jakby pozostałe dzielnice Widłorybiec należały do innej czasoprzestrzeni.
Po kilku minutach marszu zrobiło się jaśniej i w zielonym gąszczu pojawiły się pierwsze okazałe, mimo pokrycia mchem, bluszczem i morszczynem, rezydencje. Lawirujące między nimi wąskie asfaltowe drogi pozwalały może na przejazdy limuzyn w rodzaju simca, ale sanos Juwentur z wycieczką brazylijskich dzieciąt z pewnością nigdy nie przebiłby się do serca Pikiniery.
A wycieczek przybywało sporo. Potomkowie dezerterów stanowili fenomen światowy. Zresztą wielu wciąż krążyło po dzielnicy w hełmach i pancerzach z epoki, dźwigając z namaszczeniem potężne piki lub halabardy.
Pikiniera zaiste była magicznym światem.
I groźnym. Skłuto kilku gości, którzy nie mieli szacunku dla Ciszy i Majestatu Historii Naszej Portugalskiej, jak to odczytała policja na anonimie podrzuconym między ciała dwudziestu dwóch kibiców Bawarki Chylonia, zapędzonych wysoce niefortunnie przy okazji świętowania porażki zespołu.
Na Pikinierze w dobrym tonie było milczenie i pokorny wyraz twarzy – na co baczną uwagą zwracali szczególnie mieszkańcy w tradycyjnych ubiorach.
I Agnieszka szła pokornie i cichutko.
Ale nie bała się wcale. Zbyt wiele serotoniny uwolnił ten piękny, słoneczny poranek polsko-portugalski...
Co to jest hymen?
Co to jest hymen???
Czy ona to ma?
Czy jest to rzecz weryfikowalna? I może trzeba będzie okazać na wejściu?...
Dwadzieścia minut błądziła po uliczkach, szukając tej właściwej. Było to po prawdzie rezultatem fantastycznym, bo mieszkańcy uprawiali z nieustającym zaangażowaniem sabotaż, podmieniając polskie tablice na portugalskie. Magistrat co jakiś czas wymieniał je na nowo, pod ochroną IV Dywizji Piechoty im. Ferdynanda Magellana. Wcześniej nosiła imię Romualda Traugutta, ale zabieg był rzeczywiście przebiegły i skuteczny; dywizji nigdy nie zaatakowano podczas przywracania ulicom polskich nazw.
Już wchodząc na właściwą uliczkę – czy raczej alejkę – przeżyła chwilę napięcia, choć niewolnego od komizmu. Na rozwidleniu alejkowym stało pięciu Portugalczyków, mających od czterdziestu do pięćdziesięciu lat. Oczywiście natychmiast, gdy ją ujrzeli, przerwali rozmowę (osobliwa mieszanka polskiego i portugalskiego, zwana była polonesją) i poczęli wpatrywać się w nią uporczywie.
Było to dość trudne do zniesienia, jeśli zważyć, że śmiertelnie poważnym, nieomal srogim obliczom, szły w groteskowy sukurs ubiory lub zbroje z XVII wieku.
I piki.
Gdy ich mijała, prawdziwy ból szarpnął jej policzkami – gdyż zdławienie chichotu okazało się wysiłkiem potężnej miary.
A uczyniła jej taki wyobraźnia, w której Portugalczycy nachylili się ku niej i z namaszczeniem zapytali: „A hymen jest?”
Udało się jednak. Minęła ich.
Nie poczuła piki w plecach.
Miły lud zamieszkuje Pikinierę.
Szerszeńska bc.
Wcześniej nazywała się pewnie Alfonsa d'Albuquerque lub coś w tym stylu.
Agnieszka przystanęła przy słupku kamiennym i rozejrzała ostrożnie.
Wokół panowała cisza. Z tej pozycji widać było mniej lub bardziej trzy wille i uliczki, resztę portugalskiego świata krył gąszcz.
Rezydencja na wprost była okazała nie bardziej niż inne, ale i nie mniej. W oknach, które były zapewne przypisane jadalni, poruszyły się firanki i poczuła się trochę nieswojo.
Dach pokrywał mech i trawa pszeniczna. Na kilku parapetach rosły mlecze.
Z bramy kłuły oczy piki i halabardy. Być może oryginalne, dezerterskie, być może repliki.
I gdzieś tam były charty.
Bardzo przyjazne psy, wyspecjalizowane w hamowaniu zapędów ucieczkowych.
Czy coś lepiej hamuje takowe niż łydka odjęta z ciała?
Praca. Obowiązek. Grzeczne dzieci. 300.
Doskonałe mantry.
Nawet przeciw chartom.
Wzięła głęboki oddech i nacisnęła dzwonek.
[cdn]