JustPaste.it

Bona. Część druga. Nieostatnia

Jakowyś dreszcz mnie przechodzi...

Jakowyś dreszcz mnie przechodzi...

 

b8997d3b8c4fb7d9dfa4fa84e5a3abca.jpg

 

Bona. Część druga. Nieostatnia.

Na wszelki wypadek odsunęła się o pół kroku. Kto tam wie, czy chartom sam dźwięk dzwonka nie działa na nerwy albo nie kojarzy się z wezwaniem na służbę antyłydkową...
Psy nie pojawiły się jednak. Panowała czarowna cisza poranna, tym bardziej unikalna, że czerwcowa, że portugalska.
Spodziewała się, że pracodawczyni wyśle po nią służbę czy może ochronę, ale – bez wątpliwości – to ona sama wyszła z drzwi dębowych, zdobionych mosiężnymi herbami rodów portugalskich.
Odrzwia pozostały uchylone i bardzo jej to pomogło. Wypłynęła z nich bowiem piosenka Słowo jedyne Ty Czerwonych Gitar...
I może dzięki temu zniosła widok idącej ku niej kobiety mężnie, a nawet poczuła tchnienie otuchy.
Sama bowiem kobieta wydawała się posągiem nie mniej mosiężnym niż herby rodowe, pieczętujące rezydencję. Mosiężny był kolor jej sukni całkiem wiktoriańskiej, kolor włosów i nawet ekspresja twarzy była całkiem mosiężnej miary...
Zresztą głos w zasadzie także.
Tak, gdyby nie te tony Czerwonych Gitar, Agnieszka pewnie cofnęłaby się spłoszona i nigdy nie wróciła...
Może nigdy nie wypiłaby kawy po helsku z pisarzem.
Krokiem godnym posągu, który przenosi jakiś tektoniczny fenomen, właścicielka posesji zbliżyła się do furtki, po czym położyła długie, wypielęgnowane palce na słupku i przeszyła Agnieszkę wzrokiem, który spijał szklankę krwi co pięć sekund.
- Panienka się nazywa?
- Agnieszka Jaktojak. Z ogłoszenia...
Patrzyły na siebie w milczeniu. Pracodawczyni przeszywała spojrzeniem niczym pikinier jeźdźca wiadomo czym, Agnieszka zaś starała się wizualizować na sobie zbroję. Bo gdy się o czymś myśli intensywnie, to...
Bardzo potrzebowała tej zbroi.
Z przodu kobieta o kośćcu i sercu mosiężnym, z chartami w liczbie nieznanej, z tyłu falanga pikinierów, liczonych w setki... Każdy fałszywy krok, bez względu na kierunek, mógł sprowadzić nieprzyjemne skutki.
- Nazwisko nie pobrzmiewa, jakby w dzieciństwie pląsała panienka nad sadzawką z dziećmi Zamojskich i Morsztynów – odezwała się wreszcie kobieta, głosem nieznacznie tylko krytycznym. - Ale od bony nie oczekuję rodowodu, tylko manier pokornych. I odpowiedzialności. Jestem Hellena de Videograyne, ale proszę zwracać się do mnie PANI. W osobie drugiej.
- Oczywiście, proszę pani. Jak pani każe.
- Proszę za mną. - Pani Videograyne odwróciła się od niej i zrobiła nieznaczny krok, godny postaci mosiężnej.
- A charty? - wypaliła odruchowo Agnieszka. Prawie się zaczerwieniła za to tchórzostwo. - Czy są zamknięte?...
Ale przecież mało który mężczyzna byłby zainteresowany dziewczyną bez łydek, a trzydziestodziewięcioletni pisarz, mający uroczy nick Janissary, napisał nawet na portalu Żożoba artykuł Łydki kwintesencją kobiety kobiecej.
Mosiężna Dama – jak ją nagle nazwała Agnieszka – zatrzymała się i spojrzała przez ramię. Jej oczy były peszące bez reszty. Nie dość, że spływało z nich poczucie władzy i szczypta pogardy, wyższości oraz znudzenia, to jeszcze były z urody czymś pomiędzy kulkami ze spiżu, a ciemnobrązowymi jantarami.
- Charty NIGDY nie są zamykane. To nie króliki na pasztet, tylko straż domowa.
- Aha...
- Nie mniej nigdy nie atakują bez rozkazu. Są wszędzie wokół, jeśli bona się rozejrzy...
Bona się rozejrzała, po czym nieomal zmartwiała ze zgrozy. Wokół rezydencji sporo było posągów i klombów marmurowych, a także rzadkiej urody drzew (Pikinierzy sprowadzali je z Portugalii i Brazylii). I nagle, gdy obrzuciło to wszystko wyostrzonym okiem, ujrzała je wszystkie.
Dwa tuziny chartów. Niby nieruchomych, sennych, bezuczuciowych, chudych...
Lecz przecież podobnych maszkaronom, morlokom czy goblinom. Charty są do reszty brzydkie!
W pozach różnych, a to przysiadłe, a to zaległe, a to wyciągnięte w górę jakby chciwie spragnione skoku po łydkę, wszystkie doskonale imitowały małe, zdobiące ogród statuetki gipsowe.
Tyle, że statuetki nie wodzą wzrokiem za bonami, a te wodziły.
I był to właśnie taki morlokowy wzrok.
Ci Portugalczycy z pikami i halabardami mieli całkiem opiekuńcze spojrzenia, gdy teraz o tym pomyśleć...
Pchnęła furtkę i ruszyła za Mosiężną Damą. Z sercem w gardle i rękami wciśniętymi w brzuch.
Charty nadal udawały statuetki, więc odetchnęła nieco i rzuciła okiem na dom. Stanowiły go jakby dwie pałacykom podobne wille, zrośnięte niezbyt naturalnie, nieco syjamsko. Nad prawą częścią hybrydy, oznaczonej literą c, powiewała wielce spłowiała, na oko dwustuletnia flaga portugalska.
- Obiecałam rodzinie De Ruggiero, że majestat królestwa zostanie zachowany – wyjaśniła pani de Videograyne, idąc za jej wzrokiem. - Sama pochodzę z rodu polsko-francusko-paragwajskiego. Bona pospieszy za mną.
Pospieszyła chętnie. W środku grały Czerwone Gitary, a na zewnątrz czyhało ze dwadzieścia chartów. Może znudzonych. Może niedożywionych.
Może rozluźnionych w dyscyplinie.
Natomiast dzieci... Te musiały mieć psychiczne dyby i kule u obu nóg.
Może u rąk nawet.
Z taką matką mosiężną... które dziecko by nie miało.
Pomyślała o Damienie z filmu Omen i omal nie zachichotała. Znów boleśnie spięła mięśnie policzki.
Być może pani de Videograyne miała wyczulone zmysły na infantylność, bo obrzuciła ją szybkim, bacznym spojrzeniem.
Po kamiennych, po części omszałych schodach weszły w imponujący hall, gdzie obrazów było sto, a kilogramów marmuru znacznie więcej. Muzyka ucichła nagle. Panowała znacznie mniej pokrzepiająca cisza.
Mosiężna Dama przeszła do jadalni, która była nieco mniej nasłoneczniona i zdobiona portretami portugalskich żeglarzy i bankierów.
- Bona usiądzie – wskazała krzesło, które wyglądało, jakby fala zmiotła je kiedyś Magellanowi z nadburcia, a wyłowiono w Pucku po pięciuset latach.
Dlatego Agnieszka usiadła na nim w taki sposób, że już po kilkunastu sekundach uda zaczęły jej drżeć z wysiłku.
Mosiężna Dama nie usiadła. Stanęła po drugiej stronie stołu, który uratowałby połowę pasażerów Titanica i przeszywszy dziewczynę spojrzeniem dumnym, rodowym, polsko-francusko-paragwajskim, wyrzekła formalnie:
- Sprawy mają się tak. Tu,na stoliczku herbacianym, na tacy srebrnej, w kopercie posrebrzanej, jest 300 złotych. O godzinie 9.00 bona weźmie wynagrodzenie i opuści dom.
A charty?
- A teraz wprowadzenie – ciągnęła pani de Videograyne. - Zasadniczo służby nie zatrudniam, ponieważ biją tacy podlece pokłony, gdy im instrukcje wydawać, i płacić, zaś za plecami robią miny pawianie, plują do kawy, palcują ciasta i wędliny, spijają wino, no i kradną sztućce, ręczniki, rondle, poduszki, szlafroki, paski, suszarki, gramofony i cukier.
Agnieszka zamrugała oczami oszołomiona. Takiego obrazu służby nie znała. Czy przypadkiem Mosiężna Dama nie przesadza? Zresztą tu wszystkich służących musiałby paraliż chwytać...
I kurcz łydek.
- Jest tylko jeden służący. - Pani de Videograyne powiodła bezbarwnym wzrokiem po obrazach. - Eneasz. Bardzo wyważony i pomocny, jeśli go nie denerwować. Nie należy wykpiwać cywilizacji Etrusków. Bardzo tego nie lubi. - Spojrzała świdrująco na Agnieszkę, która zapewniła:
- Nie będę wykpiwać, proszę pani. Mało co wiem o Etruskach.
Tak, mało co wiedziała, ale... Ciekawe, że akurat tydzień temu Janissary zamieścił artykuł o Etruskach! Jaki to był tytuł?... Chyba Rzym Etruszczyzną /po/wstał! Niesamowity zbieg okoliczności...
Zbieg etruskowości – pomyślała z humorem i prawie zachichotała.
Po powrocie do domu trzeba będzie wypić jaskółcze zele i rozmasować policzki..
- Już samo to zdanie Eneasz uznałby za afront, za wyrażenie w tonie kpiny, że Etruskowie niewiele wnieśli do cywilizacji człowieka. - Ton pracodawczyni nabrał nieco chłodu. - Kiedy Eneasz jest zdenerwowany, uprawia haruspicję. Rozumie bona?
Z kamienną miną odpowiedziała:
- Haruspicję. Rozumiem.
Hmm, co to było w tym artykule ciekawego? Czym by się tu poratować?...
Pani de Videograne wydała z siebie „Mhff”, co było dźwiękiem oddającym jej zaufanie – a raczej oczywisty jego brak – co do zorientowania Agnieszki w sprawie haruspicji, po czym wyjawiła tonem pouczenia: - Haruspicja to wróżenie z wnętrzności zwierzęcych. Eneasz wróży z wątroby jagniąt. Codziennie rano i w południe, bo nie lubi pochopnych kroków. Ja to toleruję, bo jest on jedynym żyjącym Etruskiem i ten Etrusk należy do mnie. Niech bona sprząta po nim wątroby, ale w ceremoniale nie przeszkadzać. Klątwa etruska może być silna i rozszerzyć się na całą posesję.
- Tak, proszę pani.
W sumie na myśl o tym, że gdzieś w domu przebywa Etrusk (a raczej ktoś wierzący, że nim jest), wróżący z wnętrzności jagnięcych, wywoływała ciarki, a nawet chęć tego domu opuszczenia...
Ale na zewnątrz były charty, a koperta posrebrzana w środku.
Środki są lepsze zazwyczaj. Nawet z Etruskami. Co tam.
Wszystko da się przeżyć, byle pojechać na ten Hel, na kawę.
- Tak, Etruskowie – odezwała się w przypływie odwagi Agnieszka. - Oczywiście trochę znam ich historię. To im właściwie Rzym zawdzięcza wiele wierzeń i tradycji, a nawet wsparcie wojenne. Etruskowie zostali pobici przez Rzymian, po czym lojalnie wspierali ich w walce z wrogami.
- Hm – skwitowała pani de Videograyne. - No dobrze. Jest nadzieja, że wątroba bony nie zostanie za godzinę zużyta do wróżb porannych. Proszę po prostu nie zaczepiać Eneasza z powodu głupstw w rodzaju „warkocz mi się splątał”. Kontynuujmy wprowadzenie. Ochrony nie zatrudniam. 39 chartów spisuje się doskonale.
39!!!
Widziała ich połowę, może ciut więcej!... To nie było normalne raczej.
Ale też Pikiniery nie trzymały się normy widłorybieckie, tylko portugalskie. Czy może dezertersko-portugalskie.
- Część pełni służbę w domu.
- W... domu? - wykrztusiła bona niezbyt szczęśliwa.
- Tak. Tu i tam. Niewidoczne – dodała Mosiężna Dama, widząc, że opiekunka zaczęła się rozglądać odruchowo. - Reagują tylko na coś, do czego są nieprzyzwyczajone. Na RUCHY NIESTOSOWNE. Grzebanie w moich szufladach, komodach... i tak dalej. Bona rozumie?
- Tak.
- Doskonale – oceniła pani de Videograyne, po czym wsunęła rękę pod blat i wykonała ruch, jakby wcisnęła guzik. - Dzieci w drodze.
Agnieszka spodziewała się ujrzeć dzieci blade, lekko spłoszone, milczące, poważne – i nie pomyliła się. Zaskoczył ją tylko nieco ich przyodziewek. Jakoś tak – owszem, to było głupie – spodziewała się czegoś w rodzaju marynarskich ubranek, a piątka dzieci ubrana była po prostu w dresy. Każdy w innym kolorze.
Dzieci stanęły w równym rządku i potoczyły lekko smutnym wzrokiem od matki do bony.
Pruski porządek – pomyślała Agnieszka ze współczuciem.
- Przedstawiam dzieci – zapowiedziała pani de Videograyne. - Bona zapamięta.
Agnieszka skupiła swój umysł na maksimum mocy, co nie do końca się udało. Rubieże umysłu, a nawet jego brukowany rynek, rozpraszane były wizjami szarży chartów, falangi pikinierów, dzieci powiązanych w snopki i wrzuconych na podłogę spiżarni... i tej kawy na Helu.
Ze znawcą Etrusków.
To przypomniało jej Eneasza i wzdrygnęła się.
- Patryk, lat 5. Dres żółty – zaczęła prezentację matka pięciorga. - Sonia, lat 7. Dres różowy. Erytrej, lat 8. Dres czarny. Kalifornia, lat 10. Dres biały. Franciszkanin, lat 11. Dres brązowy.
- Franciszek?
- Franciszkanin – wycedziła pani de Videograyne. - Dzieci są już po śniadaniu. O 8.30 proszę podać im ciasto z prodiżu. Dzieci poczekają tu na bonę, a bona niech pozwoli za mną. Pokażę pomieszczenia i wychodzę. Dzieci! - spojrzała surowo i chłodno, jak spojrzałyby oczy twarzy uwięzionej pod taflą lodu. - Bądźcie posłuszne.
Dzieci skinęły głowami z minami, które zdusiły serce Agnieszce.
A gdyby je porwać gdzieś w gąszcze Pikiniery? - błysnęła jej myśl. - Kto wie, czy one w ogóle były kiedykolwiek poza tym ogrodzeniem ułożonym z pik...
- Czy dzieci chodzą do prywatnej szkoły na Fatalnej? - spytała z grzecznym uśmiechem.
Mosiężna Dama, która zmierzała już do drzwi wiodących do hallu, stanęła i obróciwszy głowę, przebiła ją włóczniami wyrosłymi z oczu.
- Do szkoły? - spytała. Miała niezwykłe zdolności operowania tonem. Bowiem słowo „szkoła” w jej ustach zabrzmiało dla Agnieszki jak „japoński obóz jeniecki”. - Geograf przychodzi o 11.00. Anatom o 13.00. Kalwinista o 16.00.
Agnieszka milczała kilka sekund, usiłując zebrać myśli. Ponieważ jednak pani de Videograyne wyszła z jadalni, ona także ruszyła z miejsca, by dogonić pracodawczynię. Znikając w drzwiach, odwróciła się i rzuciła dzieciom dyskretne, bardzo obiecujące spojrzenie.
Ujrzała delikatne uśmiechy nadziei. Bardzo zwiewne.
A może tylko jej się zdawało.


*


O godzinie 6.25 Agnieszka znów była pod drzwiami jadalni. Z grubsza miała już w głowie plan domu i budynków gospodarczych poza nim. Trochę zaskoczył ją barak z tuzinem czółen.
- Potop jest obliczony – brzmiało wyjaśnienie, przekazane karcącym tonem, co miało zapewne dać jej odczuć, że tylko człowiek nieodpowiedzialny, a wręcz bezrozumny, nie szykuje się do katastrof.
Obliczonych przez Nostradamusa i innych takich.
Stanęła pod drzwiami i przez chwilę kręciła głową nad tym wszystkim. Ileż to dziwnych miejsc i ludzi jest na tym świecie...
Pomyślała o Janissarym. Sprawdziła ten nick na Google. Oznaczał janczara, elitarnego piechura Imperium Osmańskiego. Tak, Janissary lubił historię, to rzecz pewna jak... Jak potop – przemknęło jej automatycznie przez głowę i roześmiała się.
Nareszcie głośno. Ileż to można policzki męczyć.
W końcu nabrałyby twardości mosiądzu.
Nigdy nie widziała pisarza na żywo, ale wymienili zdjęcia. Może wyjdzie coś z tej kawy?
Jeśli nie po helsku, to po widłorybiecku. W kawiarni Amstaffka na rynku.
Byłoby miło...
Do jej uszu doszedł jakiś cichy, odległy zgrzyt i oprzytomniała. Co więcej – trzeba było się liczyć z tym, że rezydencja usłana była kamerami. Tak na 98%.
Takie czasy. Niechęć do zaufania ustępuje pola podglądactwu. Te siły nigdy się zbyt dobrze nie równoważyły. Wielki wzajemny okoń.
Nacisnęła klamkę i weszła tak, jak najlepsza bona powinna wejść. Z uśmiechem wróżki promiennej i słowami:
- Kochane dzieci, idziemy na spacer w gęstwinę. Pobawimy się w driady, elfy... i...
I cisza była jej całą odpowiedzią.
Jadania ziała pustką.
Jeśli nie liczyć bankierów i konkwistadorów królestwa Portugalii, którzy patrzyli na nią posępnie albo z politowaniem.
I z odrazą.
Dość upiornie.
Prawie żywo.
Amityville – pomyślała ze zniechęceniem. - Ten dom to Amityville...
Westchnęła i obeszła stół. Guzik z piaskowej barwy marmuru nie był zbytnio ukryty. Tyle że wduszony osiemnaście razy nie sprowadził ani jednego dziecka.
Zastraszone – domyśliła się. - Całkiem prawdopodobne, że moimi poprzedniczkami były Mosiężne Bony.
Amityville.
Wyszła znów na korytarz, a znalazłszy się w hallu, rozejrzała się. Gdzie mogą być dzieci?
Wszędzie i nigdzie. Mogą być razem albo w rozsiane w pojedynczych egzemplarzach.
A może zostawić je same sobie i pójść do salonu na telewizję? Tak postąpiłaby smarkowita babysiterka bez hymenu, w niedoszytych na dupstwie dżinsach.
A ona była boną. 300 za godzinę.
39 chartów. Ruchy niestosowne.
Zdecydowała ruszyć po schodach na piętro. Do piwnicy jej się nie spieszyło. Nie po tym, kiedy już dom przyniósł jej skojarzenie z horrorem Amityville. Poza tym piwnica była zniechęcająca z istotnej przyczyny. Jak jej powiedziała pani de Videograyne, obie rezydencje były w zasadzie oddzielonymi budynkami, łączył je tylko korytarz piwniczny, który zajmuje Eneasz na rytuały.
Spotkać Etruska skupionego na haruspicji w korytarzu piwnicznym... Czy mogło jej być spieszno do tego?
Nie bardziej niż jej łydkom do chartów.
Powoli wchodziła na górę, rozglądając się ze zmarszczonymi brwiami. Gdzie były kamery? Gdzie były charty? Gdzie były dzieci?
Gdzie był Eneasz?
Amityville, na miły Bóg.
Gdy opowie to swoim rodzicom-galernikom...
Uśmiechnęła się kwaśno.
Nagle jej komórka rozbrzęczała się z frapującym hałasem. Piosenka Marinero Lucii niespecjalnie chyba pasowała do okoliczności. A dzwoniła... pani de Videograyne.
- Halo... Tak, proszę pani.
- Dlaczego bona puściła Patryka samego do pralni?! Ostatnio sam chciał się wyprać!
- Sam się...?
- Bona biegnie natychmiast do pralni!
Agnieszka puściła się biegiem w – niestety – kondygnację piwniczną. Tam była pralnia, suszarnia i winiarnia. I korytarz do rezydencji po rodzinie de Ruggiero.
Z Etruskiem.
Na szczęście pralnia była znakomicie oświetlona, a co ważniejsze, była pierwszym pomieszczeniem u dołu kamiennych schodów.
Wpadła do środka z telefonem w dłoni i serce zatrzepotało jej w jakiś frapujący ptasi sposób. W wielkim bębnie pralki znikała właśnie mała ręka w żółtym rękawie.
Mały Patryk zamykał się w pralce.
Nim uświadomiła sobie, że nie mógł włączyć pralki, będąc zamkniętym w jej wnętrzu, zdążyła się spocić. Otwarła pralkę z wytrzeszczonymi oczami, a przemoczony chłopiec ni to wyskoczył, ni wypłynął z bębna – raczej jakoś rybio wychlupotał, po czym, nie obejrzawszy się, pomknął ku schodom wiodącym w górę.
Oszołomiona zajrzała do pralki. Znalazła tam trochę wody, być może naniesionej wiadrem, maskę do nurkowania, płetwy i sześć paczek czipsów.
Wyciągnęła to wszystko, usiłując zebrać myśli, machinalnie zatrzasnęła pralkę, po czym ruszyła z powrotem na górę.
Gdy wstąpiła na pierwszy stopień schodów, usłyszała coś w rodzaju łupłupmmmummmmszszszszsz.
Stanęła z niedowierzaniem. Nie miała ochoty zawracać.
Musiała to jednak sprawdzić.
I owszem, pralka włączyła się.
Pięć sekund po zatrzaśnięciu drzwiczek.
- Amityville... - wyszeptała.
Po chwili stała już w hallu. Na zewnątrz było 20 stopni ciepła. W jej ciele jakieś 50. Tak to w każdym razie czuła, gdy wyobrażała sobie panią de Videograyne, wyciągającego z bębna ciało chłopca w masce i płetwach.
Nie zdążyła dojść do siebie, gdy Mosiężna Dama znów zadzwoniła.
- Oczekuję, że bona będzie z dziećmi NIEUSTAJĄCO – zabrzmiał zimny głos. - Kiedyś miałam dziewięcioro dzieci. Ale kilka bon SPÓŹNIŁO SIĘ z interwencją.
Nim zdołała wymyślić, co odrzec, pani de Videograyne rozłączyła się.
Kilka bon spóźniło się.
Jak ona przed momentem.
Prawie.
Dziewięcioro.
Dziewięcioro. Co to oznaczało?...
Czy nie przypadkiem trzy małe płyty marmurowe gdzieś w ogrodzie?
Trzy groby.
Trzy groby ofiar bon.
I sprawa stała się jasna. Monitoring śledził ją i całe to ponure domostwo. Mosiężno-bursztynowym oczom nie umknie nic. Żaden jej kiks.
Teraz ona była trochę rybia. Poruszała wargami jak pirania wyszarpnięta z rzeki wędzidłem.
Nagle gdzieś z góry dobiegł straszny, przejmujący okrzyk zgrozy.
Bardzo, bardzo straszny.
To był okrzyk, który sprawił, że nagle przestała kompletnie bać się 39 chartów.
Kompletnie.
Na drodze ucieczki z tego strasznego miejsca były tylko zaroślami, które roztrąciłaby w dynamicznym biegu do słońca i cywilizacji.
Tak właśnie miała ochotę zrobić i tak by zrobiła.
Gdyby nie myśl o czwartej płycie marmurowej w ogrodzie pani de Videograyne.
Susami zagonionej antylopy pomknęła na piętro.
[cdn]