JustPaste.it

Rambo z hodowli

Z wojny na wojnę sprawność żołnierzy w zabijaniu rośnie. Jak to się robi?

Z wojny na wojnę sprawność żołnierzy w zabijaniu rośnie. Jak to się robi?

 

KILLOLOGIA STOSOWANA

Cóż może bardziej zadowolić ambicję uczonego niż stworzenie własnej, oryginalnej dyscypliny badawczej, która na zawsze pozostanie związana z jego imieniem? Sztuki tej dokonał emerytowany pułkownik armii amerykańskiej David Grossman, były profesor psychologii w Akademii Wojskowej w West Point, który jest twórcą killologii, czyli studiów zabijania (to kill – zabijać). Zagadnieniem tym jako badacz zajmuje się teoretycznie, choć przez lata szkolił praktyków w tej dziedzinie i wśród jego rozlicznych funkcji oraz zaszczytów jest m.in. członkostwo Rady Technicznych Doradców Amerykańskiego Stowarzyszenia Strzelców Wyborowych oraz Międzynarodowego Stowarzyszenia Instruktorów i Trenerów Sił Policyjnych. Należy także, dodajmy, do rady Międzynarodowego Stowarzyszenia Instruktorów Etyki oraz do Mensy – organizacji przyjmującej jedynie ludzi o nieprzeciętnej inteligencji. Już samo to zestawienie dla kogoś przywykłego uważać, że “inteligencja wojskowa” to oksymoron, czyli pojęcie wewnętrznie sprzeczne – jest intrygujące.

Aby uwolnić Grossmana od podejrzeń, że jest jakimś żywym wcieleniem Terminatora, wypada powiedzieć, że cywilnej części społeczeństwa dał się poznać w ostatnich latach jako gorący przeciwnik wszelkiej przemocy, głęboko zatroskany jej wzrostem w naszym codziennym życiu. Jedno jest pewne – wie, o czym mówi. Służąc prawie 25 lat w armii nie tylko zabijał, ale uczył innych, jak to fachowo robić.

Choć możemy odczuwać moralny niesmak na samą myśl o tym, że w cywilizowanym świecie istnieją nadal ludzie, dla których zabijanie
innych jest nieodłączną częścią “obowiązków służbowych”, odruch ten jest dowodem naszej hipokryzji. Ludzi takich jest wielu – większość państw utrzymuje za duże pieniądze liczne armie szkolone w skutecznej “neutralizacji siły żywej nieprzyjaciela”, nie mówiąc już o policjantach, od których oczekuje się, że w pewnych okolicznościach gotowi będą zabić po to, by zapobiec śmierci innych. Podczas gdy codziennym utrapieniem cywili jest zbytnia łatwość, z jaką możemy być w amatorski sposób zabici, ludzie odpowiedzialni za funkcjonowanie sił zbrojnych i porządkowych mają inne zmartwienie: sprawność w zabijaniu nie jest wrodzoną ludzką cechą – trzeba jej się nauczyć.

Salwa na wiwat

Historia ludzkich konfliktów zbrojnych, twierdzi Grossman, dowodzi wręcz, że mamy wrodzoną awersję do zabijania bliźnich. Historyczne bitwy miały w dużej mierze rytualny charakter – dużo pozerstwa, popisów odwagi i urągania nieprzyjacielowi. Starożytne bitwy były niczym więcej jak wielkimi przepychankami. Dopiero kiedy jedna ze stron traciła nerwy i rzucała się w popłochu do ucieczki,
rozpoczynała się prawdziwa rzeź. Z jakichś powodów ujawnienie tchórzostwa przez przeciwnika uwalnia nas od oporów przed
zabijaniem.

Wiele dowodów tej morderczej powściągliwości na polu bitwy pochodzi z czasów historycznie nam bliższych. Amerykańska wojna domowa była już, na przykład, wysoce uprzemysłowionym konfliktem i, według ocen ekspertów wojskowych, śmiercionośny potencjał typowego regimentu piechoty uzbrojonego w muszkiety sięgał 500-1000 trafień na minutę. W rzeczywistości wydajność walczących ze sobą armii Południa i Północy była żenująco niska – przeciętnie regiment zabijał zaledwie jednego, dwóch przeciwników na minutę. To tak, jakby zawodowy murarz kładł dwadzieścia cegieł na godzinę.

Jeszcze bardziej znamienny jest fakt, że kiedy po słynnej bitwie pod Gettysburgiem w 1863 r. (całkiem „przyzwoita” liczba 5662 śmiertelnych ofiar) zebrano z pola 27 tys. muszkietów porzuconych przez rannych i zabitych, okazało się, że 90 proc. z nich było nabitych. Bardziej jeszcze szokował fakt, że ponad połowa tych muszkietów była nabita wielokrotnie. W jednym przypadku znaleziono w lufie aż 23 nieodpalone ładunki. Najwyraźniej, kiedy nadchodził moment prawdy i żołnierz miał strzelić do nacierającego wroga, awersja do zabijania brała górę i raczej sam ginął, niż odbierał życie innym. Ci, którzy strzelali, bardzo często celowali ponad głowami przeciwnika.

Generałowie mieli więc poważny problem: tak niska „wydajność pracy” nie byłaby tolerowana w żadnym innym zawodzie i trzeba było coś zrobić, by podnieść profesjonalne przygotowanie nowoczesnego żołnierza. Do sprawy zabrano się naukowo i w czasie II wojny światowej amerykański generał Samuel Lyman Atwood Marshall (nie mylić z George’em od planu Marshalla) podjął systematyczne badania nad zachowaniem indywidualnego żołnierza na polu bitwy. Odkrył, że jedynie 15-20 proc. strzelców celowało do odsłoniętego przeciwnika i strzelało by zabić. Reszta strzelała na wiwat. Problem ten, dzięki wysiłkom specjalistów w
rodzaju pułkownika Grossmana, udało się stopniowo rozwiązać i w czasie konfliktu w Korei liczba żołnierzy „strzelających, by zabić”, wzrosła już do 55 proc., w Wietnamie zaś sięgnęła 90 proc. W jaki sposób udało się tak radykalnie podnieść żołnierską wydajność? Dzięki skuteczniejszemu szkoleniu. Zanim do tego dojdziemy – słów parę o teorii naszych zachowań.

Oporna kora

Aby wyjaśnić podłoże żołnierskiej awersji do zabijania, pułkownik Grossman odwołuje się do koncepcji trójjedynego mózgu, ogłoszonej na początku lat pięćdziesiątych przez amerykańskiego neurofizjologa Paula MacLeana. Według niej w procesie ewolucji ludzki mózg ukształtował się w ten sposób, że tworzą go jak gdyby trzy archeologiczne warstwy – najgłębiej ukryta jest archaiczna, „gadzia” jego część, która reguluje najbardziej elementarne instynkty i zachowania związane z biologicznym przetrwaniem. Jest to rejon mózgu znajdujący się poza naszą intelektualną kontrolą. Do tej archaicznej, powstałej 200 mln lat temu, bazy z czasem ewolucja dodała system limbiczny, który po raz pierwszy pojawił się u wczesnych ssaków, a wreszcie tak zwany neocortex (nowa kora mózgowa), który nadał nam cechy ludzkie, myślących istot.

Te trzy rejony mózgu są wzajemnie połączone i w normalnych warunkach umiarkowanego stresu w miarę harmonijnie ze sobą współpracują. Kiedy jednak, na przykład w czasie idyllicznego spaceru przez dżunglę, znienacka dostrzegamy czającego się na nas lwa, organizm nasz błyskawicznie przystosowuje się do sytuacji wyjątkowej, przechodząc, rzec można, na autopilota. Obrona życia wymaga koncentracji wszystkich zasobów energetycznych do walki z bezpośrednim zagrożeniem i jedną z konsekwencji przerażenia jest nagłe zamknięcie dopływu krwi do rozmaitych mniej ważnych w walce o życie organów, takich jak układ

trawienny czy – do czego odwołuje się Grossman w swej teorii – nowej kory mózgowej. Jest ona w tym momencie nieprzydatna, ponieważ zbyt wolno pracuje. Cała energia skierowana zostaje do mięśni, a zachowanie nasze kontrolowane jest przez układ limbiczny i nasz gadzi mózg bez udziału świadomej kontroli. Jeśli zwykły lew potrafi nam wyłączyć neocortex, to jeszcze skuteczniej czyni to artyleryjski ostrzał czy szarża wroga.

Popularne jest powiedzenie, że brutalność wojny prowadzi ludzi do zezwierzęcenia. Jak dowodzi Grossman, stwierdzenie to jest zadziwiająco bliskie prawdy. W ogniu walki na polu bitwy żołnierz zaczyna działać jak istota pozbawiona nowej kory mózgowej, która czyni z nas ludzi, i zmienia się funkcjonalnie w prymitywnego ssaka. Wbrew jednak powszechnemu, krzywdzącemu zwierzęta, przekonaniu, zezwierzęcenie to przeszkadza mu skutecznie zabijać wrogów. Wśród zwierząt agresja wewnątrzgatunkowa, przejawiająca się w czasie walki o kontrole terytorium lub samice, jest bardzo rozpowszechniona. Samce wielu gatunków toczą pomiędzy sobą zaciekłe walki w okresie godowym, lecz stosunkowo rzadko kończą się one śmiertelnie. Dzieje się tak, ponieważ mądra natura, mając na względzie ciągłość gatunków, wyposażyła zwierzęta w hamulce nakazujące darowanie życia pokonanemu.

Dopaść wroga, gdy ucieka

Choć w ostatnich latach uczeni odkryli w przyrodzie wyjątki od tej reguły – śmiertelne wojny prowadzą pomiędzy sobą plemiona szympansów, a nowy władca stada lwów zabija nieletnie potomstwo swego poprzednika, by samemu się rozmnożyć – o takim przestrzeganiu przez zwierzęta przykazania „nie zabijaj innego osobnika swego gatunku” przekonany był słynny Konrad Lorenz i przekonanie to podziela pułkownik Grossman.

Aby dowieść, że zabijanie innych ludzi jest zajęciem wysoce stresotwórczym, Grossman powołuje się na badania psychologów wojskowych nad wpływem długotrwałych bitew na zdrowie psychiczne żołnierzy. W dawnych czasach bitwy nie trwały długo, przy braku sztucznego oświetlenia trzeba było bowiem sprawę załatwić przed zapadnięciem zmroku. Jeśli zostawała jeszcze jakaś robota na następne dni, to żołnierze przynajmniej w nocy mieli przerwę w pracy. Sytuacja ta zmieniła się jednak z nadejściem nowoczesnych, technologicznych wojen i w czasie pierwszej czy drugiej wojny światowej nie było czymś wyjątkowym kontynuowanie bitwy dniem i nocą przez całe tygodnie i miesiące bez żadnej przerwy. Psychiczne skutki takiej przewlekłej, brutalnej konfrontacji okazały się dewastujące: po 30 dniach życia w warunkach bojowych 98 proc. żołnierzy stawało się psychicznymi wrakami, innymi słowy – dostawało świra. POZOSTALI byli psychopatami.

Jak zauważa Grossman, znamienne było to, że warunki bitewne znacznie lepiej znosili ludzie tacy jak personel medyczny czy kapelani polowi, którzy pomimo podobnego narażenia życia nie mieli obowiązku zabijania innych. Wniosek jest taki, że przyczyną psychicznej destrukcji była właśnie konieczność zabijania w warunkach silnego stresu. Jak pamiętamy, w czasie dawnych bitew rzezi żołnierzy wroga dokonywano po zakończeniu właściwej bitwy, kiedy zdemoralizowany przeciwnik rzucał się do panicznej ucieczki. Fakt, że umykającego przeciwnika zabija się z mniejszymi psychicznymi oporami, można także wyjaśnić na podstawie teorii Grossmana. Gdy nie stanowi on już zagrożenia dla własnego życia i nieco się odprężamy, znów krew bez przeszkód dociera do naszej kory mózgowej i w pełni uczłowieczeni możemy metodycznie spełniać żołnierskie obowiązki.

Rambo z hodowli

W jaki sposób nowoczesne armie zwiększają zabójcze predyspozycje swych żołnierzy na polu bitwy? Ponieważ ludzkiej natury nie można zmienić i w warunkach bojowych większość żołnierzy zamieni się w odmóżdżone automaty, trzeba w nie wbudować właściwe odruchy, które sprawią, że żołnierz będzie je wykonywał bez żadnej świadomej refleksji. Pierwszą metodą stosowaną podczas szkolenia rekrutów jest odwrażliwianie, które nazwać też można brutalizacją. Młodym ludziom goli się głowy, ubiera się w identyczne mundury i oddaje pod władzę sierżanta, który w pełnym rynsztunku pędzi rekrutów przez błoto, każe padać i robić
przysiady, wykrzykując w twarz rozkazy. Kiedy zaczyna się strzelanie, ważne jest, by uczyli się tego nie strzelając do tarczy, lecz do realistycznych ludzkich sylwetek, mierząc w serce. Jeszcze lepiej, jeśli sylwetki te są ruchome i imitują uzbrojonych przeciwników. Częścią programu odwrażliwiania jest także ideologiczna indoktrynacja, która w skrajnych, choć niestety nierzadkich, przypadkach polega na wyrobieniu w żołnierzach przeświadczenia, że przeciwnik nie reprezentuje pełni człowieczeństwa i nie trzeba go traktować jak osobnika tego samego gatunku.

U odpowiednio odwrażliwionego rekruta należy jeszcze wyrobić właściwe odruchy warunkowe. W czasie drugiej wojny światowej w japońskiej armii stosowano na przykład klasyczną metodę Pawłowa po to, by akt zabijania wywoływał u żołnierza miłe skojarzenia. Do treningu służyli jeńcy wojenni, z których każdy przydzielany był jednemu japońskiemu rekrutowi. Jego zadaniem było zabicie go bagnetem. Tym, którzy nie wykonali rozkazu, groziła natychmiastowa egzekucja z rąk szkolącego ich oficera, po spełnieniu zaś swej powinności dostawali najlepszy od wielu miesięcy posiłek zakrapiany sake i mogli zabawić się z markietankami.

Inną techniką wytwarzania automatycznych odruchów jest wielokrotne powtarzanie tej samej czynności w odpowiedzi na bodziec. Bodziec – reakcja, bodziec –reakcja, bodziec – reakcja… Tak trenuje się na przykład pilotów na symulatorach lotów, którzy potem, w warunkach bojowych, widząc na ekranie radaru zmierzającą w ich kierunku rakietę ziemia-powietrze, zielenieją ze strachu, ale wykonują mimo to właściwy manewr, by uniknąć strącenia.

Młodym żołnierzom podsuwa się wreszcie odpowiednie wzory osobowości – ich dowódców i legendarnych, otoczonych chwałą bohaterów – a także wytwarza w nich poczucie solidarności i braterstwa, aby w przyszłości gotowi byli narazić własne życie i zabić wroga po to, by uratować swych towarzyszy.

Rekrut od kołyski

Nowoczesne armie podniosły skuteczność szkolenia na niezwykle wysoki poziom i pomimo ogromnego znaczenia techniki we współczesnej wojnie o wyniku bezpośredniego starcia decyduje zwykle żołnierz. W czasie wojny o Falklandy w 1982 r. między Wielką Brytanią i Argentyną żołnierze brytyjscy szturmowali umocnione pozycje trzy- bądź czterokrotnie liczebnie silniejszego przeciwnika i odnosili zwycięstwo. Jak twierdzi pułkownik Grossman, zawdzięczali to temu, że nie marnowali kul. Ceną tej skuteczności było potem około 200 samobójstw wśród brytyjskich żołnierzy walczących w tej wojnie.

Skoro tak trudno nam zabić innego człowieka, to jak wytłumaczyć epidemię brutalnej przemocy, jaka wydaje się szerzyć? Dlaczego w ostatnich kilkunastu latach liczba zabójstw popełnianych w naszym kraju wzrosła, w stosunku do liczby ludności, ponad dwukrotnie? Dziś, Choć w tych niechlubnych statystykach wyższe od nas miejsce zajmuje wiele sąsiednich państw położonych na wschód, liczba pięciu zabójstw na 100 tys. mieszkańców stawia nas przed przodującą niegdyś wśród uprzemysłowionych krajów Ameryką (około czterech). Choć nie należy mieć złudzeń, że zjawisko to można wytłumaczyć za pomocą jednej prostej teorii, wyjaśnienie, jakie proponuje Grossman, jest dość niepokojące. Twierdzi on mianowicie, że bezwiednie, nie zdając sobie sprawy z konsekwencji naszej nieodpowiedzialności, stworzyliśmy naszej młodzieży warunki rozwoju imitujące pod wieloma względami opisane powyżej metody szkolenia wojskowego.

Młodzież poddawana jest dziś treningowi odwrażliwiającemu nie w wieku poborowym, lecz od wczesnego dzieciństwa. Przemoc pokazywana w mediach sprawia, że młodzi ludzie kojarzą sobie gwałtowną śmierć z rozrywką. Gry komputerowe ze swym realizmem pozwalają chłopcom, którzy nigdy nie mieli wcześniej w ręku prawdziwej broni, uzyskiwać zabójczą skuteczność strzelców wyborowych. A wzorce osobowości? Przecież nie są nimi dla większości młodych ludzi wybitni artyści, politycy czy uczeni, lecz na ogół imponujący im w najbliższym otoczeniu brutalni cwaniacy, którym nikt nie podskoczy.

Czy więc postawienie tamy zalewowi przemocy wymaga nadzwyczajnych środków, takich jak na przykład cenzura mediów? To już zupełnie inny temat. By nie popaść w nadmierny pesymizm, warto jednak pamiętać, że zabijanie innych nie leży w naszej naturze i że w tym samym czasie. Kiedy w Polsce liczba zabójstw się podwoiła, w Ameryce spadła o połowę. Może więc dzisiejszy wzrost przemocy jest zjawiskiem przemijającym?

Krzysztof Szymborski

za: http://archiwum.polityka.pl/art/killologia-stosowana,396492.html

 

Źródło: Krzysztof Szymborski

Licencja: Domena publiczna