JustPaste.it

Wyjście

„Państwo nie może tolerować sytuacji, w której niekontrolowana przez nikogo, i często genetycznie czy społecznie upośledzona biedota mnoży się na potęgę.

„Państwo nie może tolerować sytuacji, w której niekontrolowana przez nikogo, i często genetycznie czy społecznie upośledzona biedota mnoży się na potęgę.

 

77817.jpg

WYJŚCIE

część 1

Nie potrafiła powstrzymać szlochu. Była lekarzem od wielu lat, przeżyła już wiele śmierci. Ale nigdy nie zdarzyło się, żeby zgony następowały niemal jeden po drugim, w ciągu kilku zaledwie tygodni. I by ofiarami były, nieodmiennie, dzieci.

Za każdym razem rozpoczynało się tak samo. Siedmio-, ośmiolatek zaczynał skarżyć się na przeziębienie. Potem gorączka wzrastała, pojawiały się silne dreszcze, dziwna wysypka, których Agnes nie potrafiła zidentyfikować. I wreszcie trwające kilka dni silne torsje. Gdy wydawało się już, że objawy mijają, gdy dziecko odzyskiwało świadomość, pojawiały się silne zmiany skórne, gorączka ponownie wzrastała, pojawiało się owrzodzenie i dziecko umierało. Kilka zaledwie godzin po ponownym ataku choroby.

I wszystko wskazywało na to, że tym razem  będzie podobnie. Siedmiolatka nie miała szans. Na nową chorobę nie działały leki, które znała lekarka. Agnes przymknęła oczy. Wsłuchała się w szmer modlitwy, która dobiegała zza drzwi. „Zdrowaś Maryjo, łaski pełna” – słyszała jak modlą się rodzice i rodzeństwo dziewczynki. Oni wciąż wierzyli w cud. Ale ona czuła, że tym razem się on nie zdarzy. Nie ma szans. Zacisnęła dłonie. Wiedziała, że musi im powiedzieć prawdę, że oni mają prawo wiedzieć, że ich córeczka umiera, że muszą się z nią pożegnać. I że zostało im kilka, może kilkadziesiąt minut, by to zrobić…

- Kochanie, muszę wyjść do rodziców… – zaczęła z uśmiechem.

Dziewczynka uniosła na nią zamglony wzrok.

- Dobrze – odpowiedziała ledwie słyszalnym głosem.

Kobieta uniosła się powoli. Wytarła spocone dłonie o fałdy kraciastej spódnicy. I skierowała ku drzwiom. Wiedziała, że otworzą się z lekkim skrzypieniem. Po drugiej stronie czekali na nią rodzice. W ich oczach widziała nadzieję, którą za chwilę będzie musiała zniszczyć… Rozejrzała się po pokoju, by nie spoglądać im w oczy. To był biedny dom, jak niemal wszystkie na Pradze. Na ścianach wisiały ikony i zdjęcia dzieci, stół, przy którym siedzieli gospodarze, przykryty był lnianym obrusem, a podłogę przykrywał stary, ale piękny perski dywan.

Agnes czuła na sobie ich wzrok.

- Jest lepiej, prawda? – usłyszała głos mężczyzny. Przełknęła ślinę…

- Musicie iść się z nią pożegnać – zaczęła. – Została jej może godzina. Ja nic już nie mogę zrobić – dodała z zaciśniętym gardłem. Nigdy nie potrafiła tego mówić. Wiedziała wprawdzie, że od czasów Hipokratesa rolą lekarza było wycofać się w takiej sytuacji, pozostawić miejsce rodzinie, a samemu odejść na bok i pozwolić choremu na pożegnanie. Wiedziała to, ale lata spędzone na medycznych uniwersytetach i w szpitalach klinicznych wpoiły w nią także przekonanie, że lekarz ma walczyć, jeśli chce tego chory i rodzina, do końca. A śmierć jest największą porażką. I tego myślowego nawyku nie były z niej w stanie wyplenić lata spędzone na warszawskiej Pradze.

Przybyła tu jakieś dwadzieścia lat temu. Nie miała wtedy nic, tylko dziecko z zespołem Downa w beciku. Straciła pracę, rodzinę, męża. Została sama. Pomógł jej zakonnik, przyjaciel jeszcze z czasów liceum. To on znalazł jej tu mieszkanie, pomógł zorganizować życie. Szybko weszła w środowisko. Dziecko i praca pochłaniały jej cały czas. Wieczorami szybko zasypiała. Nie miała czasu na rozpamiętywanie przeszłości.

Otrząsnęła się ze wspomnień. – Nie czas i nie miejsce na to – pomyślała. I zajrzała do sąsiedniego pokoju. Rodzice przytulali Faustynkę. Szeptali coś do niej… A ona spoglądała na nich rozświetlonym wzorkiem. Agnes nigdy nie potrafiła tego zrozumieć, ale często zdarzało jej się widzieć taką światłość w oczach umierających dzieci. Tłumaczyli jej to, wyjaśniali, że wiara pomaga przejść na drugą stronę, ale ona nie była w stanie tego przyjąć. Jej świat kończył się po tej stronie. Ustanie akcji serca – wyznaczało koniec. A potem już tylko rozkład. – A te świetliste oblicza, to jakiś efekt działania mózgu – przekonywała siebie. Tym razem jednak nie była w stanie w to uwierzyć. Ta dziewczynka była świetlista, jakby przez jej cielesność przenikało słońce…

„Dla Jego bolesnej męki, miej miłosierdzie dla nas i świata całego” – dochodziły ją głosy z pokoju. Rodzice trzymali Faustynkę za dłonie, a ona uśmiechnięta, wpatrzona w przestrzeń, cichnącym głosem modliła się z nimi. Agnes nie mogła od nich oderwać wzroku. Chciała wyjść, ale chciała pomóc rodzinie… „Dla Jego bolesnej męki” – docierało do niej. Przymknęła oczy. Nie mogła, nie chciała przyglądać się tej scenie. Miała poczucie, że wchodzi w najgłębszą intymność tej rodziny, i że nie ma do tego prawa. Ona nie podzielała ich wiary, ona uważała, że tam nic nie ma, a jednocześnie podziwiała to, jak szybko ta dziewczynka dorosła do śmierci, jak bardzo jest dojrzała.

Tok jej myśli przerwało skrzypnięcie drzwi. Stał w nich wysoki mężczyzna w poszarzałym brudnym worku przepasanym skórzanym pasem. Agnes znała już ten ubiór. Od jakiegoś czasu w getcie pojawiali się mężczyźni w takich strojach. Mówili o sobie, że są psami pańskimi, a nieoficjalnie mówiło się o tym, że należą do jakiegoś nowego zgromadzenia o nazwie dominikanie odnowy. Władze przyglądały się im, ale na razie nie zakazywały im działalności, wyraźnie mając nadzieję na to, że to jakiś ruch kontestacji struktur religijnych, który uda się wykorzystać przeciw Kościołowi.

Zakonnik szybkim krokiem przeszedł do pokoju, w którym leżała dziewczynka. Agnes dostrzegła tylko, że miał wyraźnie arabskie rysy twarzy, ciemne włosy  były bardzo krótko przystrzyżone, a brązowe oczy znamionowały inteligencję. Drzwi trzasnęły cicho. Cichy szmer modlitwy został przerwany.

Teraz, gdy był już duchowny ona nie była potrzebna. On na pewno pomoże rodzinie. A zgon i tak będzie musiał potwierdzić lekarz licencjonowany. Agnes szybko, może za szybko, wybiegła z mieszkania. Potrzebne jej było światło, powietrze, przestrzeń. Łzy same napływały jej do oczu. Ostre letnie słońce tylko nieco ją otrzeźwiło.

Usiadła na ławce. Próbowała zebrać myśli. Wszystkie te zgony, wszystkie te dziecięce śmierci, coś łączyło. Przymknęła oczy. Miała twarze tych dzieci przed sobą. Marek – chłopiec z sąsiedniej klatki. Miał plany, marzenia, chciał zostać lekarzem, jak ona. Zosi, którą leczyła później, nie znała wcześniej. Jej rodzice przeprowadzili się na Pragę niedawno. Ojca wyrzucili z pracy, bo w notatkach znaleźli obrazem św. Maksymiliana Marii Kolbego. Sąd Pracy uznał, że sygnalizować to mogło niechęć do struktur władzy, a także antysemickie poglądy. Do Maksa wezwali ją już pod koniec, gdy pojawiły się wrzody. Był jedynym synem starszej pary… Karolina nie chciała umierać. Nie było w niej zgody na odejście, jaką teraz widziała w Faustynie. I wreszcie ta ostatnia, której śmierć tak nią poruszyła.

Agnes analizowała wszystkie te przypadki. Dzieci łączyło to, że wszystkie były stąd. O tego typu śmieciach – w innych miejscach – milczała prasa i internet. Wyglądało na to, że są jedynym miejscem, w którym ta dziwna, zaskakująca i nieodmiennie śmiertelna choroba zbiera żniwo. Dzieci łączył także wiek. Miały siedem, najwyżej osiem lat, i objęte były obowiązkiem szkolnym. Ale już do szkół chodziły różnych…

- Siedem, osiem lat – powtarzała cicho. I nagle przypomniała sobie niewielką informację prasową, którą cierpliwie dołączyła do swoich notatek. To było kilka miesięcy wcześniej. W jednej z gazet przeczytała wówczas, że rząd Wspólnoty Europejskiej zdecydował się przeznaczyć dziesiątki tysięcy euro na program szczepień dla dzieci w gettach. Pamiętała, że była wówczas zaskoczona szczodrością państwa, i że wycięła tę informację. Akcją miały być objęte dzieci od siódmego roku życia. Teraz ta nieistotna z pozoru informacja, wydała jej się niezwykle ważna. Poderwała się z ławki i szybkim krokiem ruszyła w kierunku domu.

Nerwowym ruchem zdjęła okulary i zgarnęła z biurka plik odręcznych notatek. Od momentu, gdy usiadła za komputerem minęło dobrych kilka godzin. A informacje, które zebrała były przynajmniej zaskakujące.

Media podawały bowiem, że szczepionka, o której przeczytała kilka miesięcy wcześniej miała chronić dzieci w gettach przed możliwym rozwojem czarnej ospy. I tak się jakoś przypadkowo złożyło, że kilka tygodni przed podaniem w mediach informacji o szczepieniach, pełno w nich było materiałów o złowieszczych skutkach średniowiecznych pandemii czarnej ospy, a specjaliści z różnych uniwersytetów ostrzegali przed możliwością powrotu tego schorzenia. Najbardziej zagrożone miało być właśnie getto, w którym – jak zapewniali profesorowie – panowały warunki zbliżone do średniowiecznych miast. „Silna religijność ludzi, oddzielenie od zdobyczy cywilizacji, a także odmowa korzystania z opieki zapewnianej przez współczesną medycynę rodzi ogromne niebezpieczeństwo” – zapewniał jeden z profesorów.

To stamtąd mogła rozpocząć się wielka pandemia, której trzeba – tak przynajmniej zapewniali specjaliści – trzeba przeciwdziałać. „Najlepiej zapobiegać, a nie leczyć już samą chorobę” – to zdanie powracało jak motto w kolejnych wypowiedziach. Kampania zakończyła się optymistycznie. Rząd podał, że rozpoczyna właśnie masowe szczepienia w gettach, i że każde dziecko otrzyma szczepionkę za darmo. Akcja zacząć się miała od siedmiolatków, którzy chodzili do publicznych szkół. A z czasem objąć miała całą społeczność getta.

Tyle wiedziała na pewno. Problem zaczął się jednak wówczas, gdy Agnes chciała dotrzeć do danych, na które powoływali się eksperci wieszczący możliwość powrotu czarnej ospy. Długotrwałe przeszukiwanie internetu, w tym także specjalistycznych portali lekarskich, nie dało efektów. Nigdzie nie odnotowano ani jednego przypadku czarnej ospy, nie było również śladu po badaniach, które uwiarygodniałyby tak mocno promowaną tezę. Nie udało się również ustalić Agnes, kto produkuje nową szczepionkę, a także jaki jest jej przybliżony choćby skład. Wiadomo było tylko, że akcję szczepień rozpoczęto równo miesiąc przed pierwszymi zachorowaniami.

Agnes miała świadomość, że z informacji jakie zebrało nic nie wynikało. Nie wiedziała nawet, czy dzieci, które umierały na jej rękach rzeczywiście zostały zaszczepione. Ale to, co zebrała wydawało jej się dziwne podejrzane. Nie rozumiała dlaczego nigdzie nie ma informacji o badaniach, na których oparto podejrzenie ataku czarnej ospy, dlaczego  nie podawano nazwy firmy produkującej nowy środek. To wszystko układało się w jej głowie w jakiś porządek, układało się we w miarę spójną odpowiedź na pytanie, dlaczego te dzieci umarły. Lekarka pamiętała podobne historie jeszcze z czasów swojej nauki na Uniwersytecie Medycznym. W Danii dokonywano lobotomii dzieci z zespołem Downa, bowiem ktoś przypuszczał, że może to pomóc w ich leczeniu. W Niemczech więcej ludzi umarło na skutek działania szczepionek przeciwko grypie, niż na samą grypę. Przykłady można było mnożyć. I tym razem – myślała Agnes – mogło być podobnie.

Zegar w przytulnej, zielonkawej kuchni, z wyszperanymi na rozmaitych targach ze starociami, prowansalskimi meblami, wskazywał 20. Było jeszcze na tyle wcześnie, że można było potwierdzić choć część z podejrzeń, jakie zrodziły się w głowie Agnes. Kobieta szybko wystukiwała numery telefonu. I zadawała wciąż to samo pytanie, czy dziecko zostało zaszczepione, kiedy, czy ktoś informował o tym rodziców… Drobne pismo zapełniało kolejne kartki notatnika. Po kilkudziesięciu minutach miała już pewność. Wszystkie dzieci, jakie przyszło jej leczyć były szczepione. Więcej, u wszystkich choroba rozpoczęła się mniej więcej dwa tygodnie od terminu szczepienia…

Była 21, gdy Agnes odłożyła słuchawkę telefonu i wybiegła z mieszkania. Wiedziała już, że musi z kimś podzielić się swoją wiedzą, że musi coś zrobić. Nogi same zaniosły ją do dawnego kościoła kapucynów na Miodową. Licencję na oficjalne działanie odebrano zakonnikom po tym, jak jeden z nich uciekł z chustą do Afryki. Władze uznały, że odpowiedzialność za to działanie ponoszą wszyscy zakonnicy i odebrały im prawo do oficjalnego działania. Część z kapucynów przeszła do diecezji, inni przenieśli się do getta. Teraz w kościele była knajpka. Ale nie do niej ciągnęła Agnes. To miejsce było dla niej szczególne, próbowała zrozumieć, co zrobiłby ojciec Jan, jej przyjaciel, który zainstalował ją na Prawdze. Jak by się zachował?

Z dolnego wejścia (Agnes wiedziała, że kiedyś była tam jadalnia dla bezdomnych) do drogiego klubu wytoczył się znany dziennikarz. Kobieta widywała go w telewizji wielokrotnie. Przymknęła oczy, żeby przypomnieć sobie jego nazwisko. I wtedy ją oświeciło… Temat, jaki miała, był niezwykle medialny. Błędy lekarzy zawsze trafiały na czołówki mediów. Jeśli oskarżyć można było koncerny farmaceutyczne, to media zazwyczaj  nie miały w tej kwestii najmniejszych wątpliwości.

Agnes sięgnęła po komórkę. W jej pamięci zapisane miała namiary na dziennikarza, który kilka lat wcześniej robił z nią wywiad. To było krótko po tym, jak wypuszczono ją z więzienia. Była na topie. I dlatego zgodziła się porozmawiać z młodym mężczyzną. Długo zajęło jej przekonanie go, że nie udaje ateistki, ale rzeczywiście nią jest; jeszcze dłużej trwało udowodnienie, że jej Sylwek jest kochanym chłopcem, mimo Zespołu Downa. Kilka dni później chłopak zadzwonił, że choć materiał wyszedł świetny, to nie zostanie puszczony, bo wyszła w nim za normalnie. Agnes zapamiętała ten jego drobny w gruncie rzeczy gest. I miała nadzieję, że chłopak nadal zachował normalne odruchy.

Nerwowo wyszukiwała numer. Jest. Marek Królicki. Nie miała pewności, że wciąż jest on aktualny. Ale po dwóch, może trzech dzwonkach usłyszała znajomy, pogodny głos.

- Allo…

Nie poznał jej. Musiała się dość długo przypominać. Ale w końcu zgodził się na spotkanie. I to błyskawicznie, za kwadrans, w górnej knajpce „U kapucyna”.

Nie miał ochoty na to spotkanie. Ale ta kobieta była tak namolna, że nie potrafił odmówić. Z trudem przypominał sobie, że jakiś czas temu miał o niej zrobić reportaż. Zrobił go, ale redakcja nie zdecydowała się go puścić. Nie wyczuł potrzeb redaktorów, nie zauważył, że atmosfera społeczna się zmienia. I że czas miłosierdzia dla fanatyków wychowujących dzieci z zespołem Downa już się skończył. Na szczęście redakcja wstrzymała tekst. A on, głupio, trzeba to przyznać wprost, zadzwonił do tej kobiety, żeby się wytłumaczyć.

Ten tekst i telefon na długo zastopowały jego karierę. Przełożeni nie wysyłali go już na trudne materiały. Nagle urwały się reportaże i wyjazdy służbowe. I choć stopniowo odbudowywał swoją pozycję, to nigdy już nie wrócił do punktu sprzed tej wpadki, do statusu „młodego, dobrze zapowiadającego się dziennikarza”. Myślał nawet, żeby zmienić zawód, żeby przerzucić się do biznesu czy PR-u, ale szczerze mówiąc niewiele poza pisaniem i mówieniem umiał. Więc został, mając wciąż nadzieję, że znajdzie wreszcie temat, który pozwoli mu zmyć dawną hańbę.

Marek szedł powoli Miodową. Dawny pałac arcybiskupi od dawna był już siedzibą potężnej korporacji bankowej. W pobliskim klasztorze bazylianów, gdzie jeszcze kilkanaście lat wcześniej (wiedział to z opowieści starszych dziennikarzy) gromadzili się Ukraińcy, teraz było już tylko muzeum dialogu międzykulturowego. Na swoim miejscu pozostało już tylko dawne Ministerstwo Zdrowia, które teraz nosiło nazwę Lokalnego Oddziału Komisariatu ds. Dobrostanu Fizycznego i Psychicznego. Stąd widać już było bryłę kultowej obecnie knajpy „U kapucyna”, która powstała w dawnym budynku kultu.

Marek zatrzymał się. Na schodach prowadzących do lokalu stała kobieta, z którą miał się spotkać. Niewiele się zmieniła od czasu, kiedy rozmawiali ze sobą po raz ostatni. Nadal była szczupłą brunetkę, tylko we włosach pojawiło się znacznie więcej siwizny. Nie patrzyła w jego stronę. Wzrok miała wbity w bryłę dawnego klasztoru. A jemu nie spieszyło się do rozpoczęcia rozmowy, więc stał przyglądając się kobiecie, która kiedyś zatrzymała jego karierę, a teraz – jak sama mówiła – miała materiał, który mógł ją przyspieszyć. Mógł, ale czy przyspieszy – to było główne pytanie, z którym zmagał się Marek.

Wreszcie ruszył. Agnes nadal stała nieruchomo. Podszedł do niej i wyciągnął rękę.

- Witaj – uśmiechnął się szeroko. Kobieta wyglądała na zaskoczoną. Ale tylko przez moment. Uśmiechnęła się do niego. Miała ładne, białe, równe zęby. I mocno karminowe usta… – W sumie jest piękną kobietą – przemknęło przez myśl Markowi.

- Witaj – owiedziała. Szybko wskazał drzwi do knajpy.

Od momentu zsekularyzowania budynek niewiele się zmienił. Wejście do lokalu „U kapucyna” nadal wyglądało jak wejście do świątyni. Drewniane drzwi wcale się nie zmieniły. A w sieni nadal wisiały ogłoszenia, jakby żywcem przeniesione z początku XXI wieku. Trzeba się było dobrze przyjrzeć, żeby dostrzec, że nie są to już zaproszenia na rekolekcje, a do lokali rozrywkowych, a zamiast reklamówek III Zakonu w sieni wiszą zaproszenia na spotkania dla poszukujących partnera. Dalej było już jednak inaczej. Ze starego wystroju pozostała już tylko stara, drewniana ambona z ręką. Kiedyś trzymała ona krzyż, ale teraz ktoś wytrącił z niej krzyż, i w ramach prowokacji artystycznej wetknął w nią fallusa. Tam, gdzie jeszcze kilka lat temu był ołtarz była lada, a w dawnej nawie główne i nawach bocznych stały stoliki.

Tego wieczora w knajpce nie było tłoczno. Agnes z Markiem usiedli w jednej z bocznych naw. Zamówili po kawie.

Agnes początkowo nie mogła się skupić. Pamiętała to miejsce, gdy było jeszcze kościołem. I choć sama nie była wierząca, to tamto miejsce jakoś ją przyciągała. Szemrząca modlitwa starszych pań, zapach drewna, posadzki i przenikającego wszystko kadzidła – napełniał ją zawsze spokojem. Lubiła tu przychodzić. Nie tylko dlatego, że często później mogła spotkać się z kapucynem ojcem Janem, którego znała jeszcze z czasów licealnych, ale także po to, by uporządkować myśli.Z tamtej atmosfery nie zostało już nic. Ołtarz został zasłonięty wielkimi instalacjami Doroty Nieznalskiej. Tam, skąd jeszcze kilka lat temu spoglądały na nią twarze świętych, teraz wisiały gigantyczne powiększone zdjęcia z kultowej wystawy „Implementacja perspersji”. Na bocznych ścianach, przy stołach ołtarzowych, powieszono zaś obrazy klasyka malarstw pedofilskiego Krzysztofa Kuszeja, demaskującego persperwsyjne zachowania kleru.

- Co się stało? – głos dziennikarza ją przebudził.

- Nie, nic, nie byłam tu od momentu, gdy wyrzucono stąd kapucynów – zaczęła. Ale gdy zobaczyła grymas złości na jego twarzy, szybko zaczęła opowiadać historei dzieci, które już odeszły. Nie podzieliła się tylko wspomnieniem o świetlistej twarzy, bo miała wrażenie, że dziennikarz i tak jej nie zrozumie. Później analizował dane medialne i dzieliła się podejrzeniami. Marek początkowo słuchał dość nieuważnie. Bardziej interesowały go usta Agnes i jej migdałowe oczy, niż to, co miała do powiedzenia. Ala z każdym kolejnym zdaniem historia bardziej go wciągała. Błędy lekarskie sprzedawały się świetnie, śmierć dzieci także. Problemem mogło być tylko miejsce akcji. Getto nie było ulubioną przestrzenią medialną, i nigdy nie było wiadomo, czy historie z niego wzięte wywołają współczucie czy raczej niechęć.  Nadzieją były dzieci. One zapewniały zawsze dobrą sprzedaż i sprawiały, że tematy się sprzedawały. Gdyby dodać do tego jeszcze jakieś badania – analizował naprędce Marek – które uzasadniałyby nadzieję na to, że dzieciaki mogłoby wyjść z getta, to byłoby naprawdę mocne. Ale nie miał pewności, że takie badania się znajdą. Tym bardziej, że im mocniej władze naciskały na tamtą społeczność, tym mniej ludzi z niej wychodziło.

- Wchodzę w to – przerwał jej wreszcie zdecydowanie. – Ale musisz mnie wprowadzić do getta, spotkać z ludźmi. I zapewnić dowody

część 2.

Zaproszenie na spotkanie Wszecheuropejskiej Rady Bioetycznej to nie było byle co. Tu nie bywali podrzędni medycy czy filozofowie od siedmiu boleści, ale tylko najlepsi z najlepszych. Od nich nie oczekiwano decyzji w sprawach błahych, ale opinii w najbardziej kluczowych dla przyszłości gatunku ludzkiego kwestiach. To tu po raz pierwszy wydano zgodę, na modyfikacje genomu ludzkiego, to tu zapadały decyzje w kwestii wyeliminowania z puli genetycznej ludzkości genów, którym zagrażał na starość Alzheimer czy nadciśnienie. Lekarze i specjaliści tu zapraszani mieli więc ogromną władzę, gigantyczne możliwości, a przede wszystkim niesamowitą przyszłość przed sobą.

Riccardo o tym wiedział. Od wielu lat czekał na taką możliwość. Wiedział, że ma wystarczającą wiedzę, by brać udział w wielkiej biotechnologicznej rewolucji. Pragnął tego. Ale zaproszenie wciąż nie nadchodziło. Jego kariera została zastopowana, gdy Agnes, jego pierwsza młodzieńcza miłość, zdecydowała się urodzić ich dziecko, które cierpiało na Zespół Downa. On od początku nie chciał się na to zgodzić. Tłumaczył, że to będzie dla nich niepotrzebne obciążenie, że nie można pozwolić, by dziecko cierpiało na tak ciężkie schorzenie, że ostatecznie oboje są lekarzami, i wiedzą, że ich synek nigdy nie będzie mógł grać w szachy czy uzyskać doktoratu z matematyki. Ale jej to nie przekonywało. Ona wciąż wracała do jakichś swoich chorych, kobiecych emocji, opowiadała o tym, że jest matką, że wie, że to w jej łonie (nie miał pojęcia, skąd do cholery wziął się u niej, ateistki z przekonań, ten porąbany religiancki język, którym maskowała medyczną wiedzę o tym, że zarodek poczyna się w macicy) to człowiek, a nie żadna blastocysta. Wyjaśniał jej, że urodzenie tego potwora odbierze jej prawo do wykonywania zawodu, który tak kochała, a przy okazji sprawi, że i on straci możliwości rozwoju naukowego. Nic do niej nie trafiało. W końcu spakowała rzeczy i uciekła.

On, choć odciął się od niej, złożył stosowne wyjaśnienia, rozwiódł się, przez lata ponosił konsekwencje jej wyborów. Odcięto go od najciekawszych badań, odebrano stypendia w Korei, a nawet na moment przeniesiono do zwyczajnego nieklinicznego szpitala. Gdy zaś sytuacja zaczęła wracać do normy, gdy dopuszczono go do badań nad klonowaniem, Agnes znowu wypłynęła, zrobiło się o niej głośno, bo broniła, w jakieś zapadłej dziurze na granicach Europy, klechy, któremu zachciało się kraść jakąś religijną szmatę, która rzekomo miała mieć cudowne właściwości. I znowu zaczęli go odwiedzać panowie ze służb, znowu musiał się tłumaczyć, odcinać, zapewniać, że z byłą żoną nie miał kontaktów od wielu lat, i że uważa ją za wroga nie tylko nauki, ale nawet cywilizacji i ludu. Niewiele to jednak pomogło. Ponownie odebrano mu licencje badawczą i przeniesiono do sekcji bioetycznej, które jedynym zadaniem było przyklepywanie wniosków badawczych bardziej docenianych przez instytut kolegów.

W te pracę również zaangażował się całym sercem. Publikował liczne prace uzasadniające kolejne przemiany, budował uzasadnienia dla eutanazji znużonych życiem, samotnych, a nawet niedobrowolnej eutanazji zwiedzionych religią. Zajmował się także uzasadnieniem wydłużania wieku, do którego dopuszczalna byłaby aborcja postnatalna. Jego argumentacja była na tyle przekonująca, że europarlamentarzyści wykorzystali jego teksty do stworzenia prawa, które umożliwiało tego typu zabiegi nawet na ośmiolatkach, które przestawały spełniać ich oczekiwania. „Nie wszystkie problemy rozwojowe potencjalnej osoby ludzkiej można wykryć krótko po urodzeniu. Tępota, brak polotu, niechęć do nauki czy skłonności mistyczno-religijne wychodzą dopiero później, część z nich po wielu latach. Rodzice nie mogą zaś być skazywanie na wychowywanie dziecka, które nie spełnia ich oczekiwań, które nie rokuje szans na bycie kimś ważnym dla społeczeństwa. W imię postreligijnego i etycznego dogmatyzmu nie możemy odbierać rodzicom szansy na posiadanie dziecka otwartego, inteligentnego, myślącego” - argumentował wówczas. A potem, odwołując się do tuzów nowoczesnej bioetyki Alberto Giubliniego i Francesci Minevry, przypominał, że trudno w przypadku ośmiolatków mówić o statusie osoby ludzkiej, który jest podstawą przyznania jednostkom gatunku ludzkiego, prawa do życia. „Osobą, co wiemy od czasów Petera Singera, nie jest każda jednostka należąca do gatunku ludzkiego, a jedynie jednostka posiadająca pewne fundamentalne cechy osobowe: samoświadomość, zdolność do refleksji moralnej, odczuwanie strachu przed własną śmiercią. Ośmioletni przedstawiciel gatunku ludzkiego, nie ma co ukrywać, takich cech nie spełnia. Nie jest on więc osobą. Analizują zatem jego uprawnienie do życia, a także uprawnienie rodziców do posiadania upragnionego potomstwa, trzeba powiedzieć, że prawa osób realnych są zawsze istotniejsze niż te, które dotykają jedynie jednostek, które w przyszłości mogą (ale przecież wcale nie muszą, biorąc pod uwagę ich intelektualny poziom) stać się osobami” - napisał w swojej najważniejszej chyba pracy. Od tego momentu zaczął wracać do łask... A teraz, wraz z zaproszeniem na posiedzenie rady, nadszedł czas triumfu.

 Budynek rady nie powalał na kolana. Ot, jeden z wielu szklanych wieżowców w Grenadzie, postawiony w miejscu, gdzie kiedyś stał klasztor braci bonifratrów. Tęczowe logo, przedstawiające dłonie otaczające w geście opieki Matkę Gaję, świecące jasnym blaskiem na frontonie budynku nie wywoływało jakiś szczególnie pozytywnych skojarzeń, nie uświadamiało, jak wielką władzę mają ci, którzy tu codziennie wchodzą. Riccardo Martinez jednak to wiedział. Dla niego wygląd budynku nie był przeszkodą. Spojrzał tylko ostatni raz na swój jasny, sportowy garnitur, poprawił bordowy krawat, przeczesał dłonią lekko przyprószone siwizną, króciutko przystrzyżone włosy i dynamicznym krokiem wbiegł po schodach do szklanych, obrotowych drzwi, przyłożył kciuk do niewielkiej tabliczki i już był w środku.

 - O witaj, doktorze – uśmiechnął się do niego tuż przy wejściu dyrektor naukowy rady Jack Holovny. - Już na Ciebie czekają – dodał wyciągając do niego starannie wypielęgnowaną dłoń. - Mamy sporo do obgadania. I bardzo liczymy na Ciebie – dodał, wskazując na wielkie szklane drzwi, za którymi mieściła się sala konferencyjna

Martinez był oszołomiony. W sali, do której go wpuszczono poza bioetykami z rady, siedzieli najważniejsi ludzie w Europie. Szef Biura do Walki z Fundamentalizmem Religijnym Jerome Serkozy, minister do spraw postępu Wspólnoty Europejskiej Julien Mieysky, a nawet szef europejskiej policji generał Mike Preston. Ich obecność była wystarczającym dowodem na to, że sprawa jest najwyższej wagi, i że raczej nie dotyczy tylko wydania jakiejś opinii.

- Proszę siadać – zaczęła mocnym, męskim głosem ministra Mieysky. Riccardo przebiegło przed głowę myśl, że zmiana płci, choć ostatnio stała się bardzo modna i coraz tańsza, niczego w istocie jednak nie zmienia. Dwumetrowa ministra, w rudej peruce i z wydepilowanym laserowo zarostem, nadal wyglądała jak mężczyzna, tyle, że przebrany w damskie kiecki. Riccardo szybo jednak odpędził od siebie tę myśl. Wiedział, że najmniejszy uśmieszek czy zbyt uważne przyglądanie się ministrze może kosztować go wiele. Mieysky wytaczała procesy i łamała karierę każdemu, kto kwestionował jej kobiecy urok, a nawet niewystarczająco zachwycał się jej wymodelowanymi przez najlepszych chirurgów piersiami. - Zebraliśmy się tu w kluczowej dla przyszłości postępu sprawie. Ciemnota i zabobon znowu podnoszą swój łeb. Na terenie prowincji warszawskiej pojawiły się teksty, w których kwestionuje się prawo państwa do regulowania kwestii genetycznych – mówiła twardym, mocnym, zdecydowanym głosem, co jakiś czas odrzucając zalotnie rude loki i uśmiechając się do Riccardo.

Na wyświetlaczach stojących przed uczestnikami narady komputerów pojawiły się wyimki z lokalnych, warszawskich wydań portali internetowych. „Zagadkowe zgodny w warszawskim getcie”, „Dzieci umierają po szczepieniach”, a nawet „Czy szczepionka zabija dzieci?” - głosiły nagłówki. A dalej zapisana była historia byłej lekarki, pozbawionej przez władze prawa do wykonywania zawodu, która miała rzekomo odkryć, że po wielkiej akcji szczepieniowej, która miała uchronić dzieci w dzielnicach katolickich od czarnej ospy, nagle zaczęły umierać tam objęte programem dzieci. „Nie ma wątpliwości – tłumaczyła we wszystkich wydaniach mediów ta sama kobieta – że jest to efekt kampanii szczepionkowej. Każde z tych dzieci umarło po chorobie, która miała dokładnie taki sam przebieg, a która nastąpiła dokładnie po takim samym czasie od podania szczepionki”... Mieysky czytała na głos informacje, ale Riccardo niemal już jej nie słyszał. Na wyświatlaczu jego komputera pojawiła się bowiem twarz, o której od dawna chciał zapomnieć. Była lekarka, która rozpoczęła aferę, to jego była żona Agnes Martinez, która zniszczyła jego karierę...

Martinez nerwowo zacisnął spocone ze strachu ręce. Jego ponownie poskładany w całość świat zwalił mu się na głowę. Wezwano go tu – gorączkowo myślał – by publicznie upokorzyć, by z powodu tej k...wy odebrać mu to, co z trudem zbudował, by odpowiadał za winy tej, którą kiedyś miał okazję pokochać (albo i to nie). Słowa wypowiadane przez Mieysky uciekały w jego podświadomość, a on nie był w stanie nawet złożyć ich w całość, nie był w stanie zrozumieć o co chodzi. Jedyne, co do niego docierało to fakt, że po jej wystąpieniu zaczęli mówić inni, i że na na razie nie było mowy o nim, że uczestnicy spotkania skupiają się raczej nad tym, jak sprawę wyjaśnić i kto ma przygotować specjalne oświadczenie, niż nad tym, co zrobić z nim.

- Sytuacja nieco wymknęła nam się spod kontroli. Eksperyment wprawdzie się powiódł, ale jego efekty zostały ujawnione zbyt wcześnie – mówił spokojnym, łagodnym głosem Holovny. - Mamy już wprawdzie uzasadnienie dla tych czynności, odpowiednie prace zostały wykonane, ale nie udało nam się jeszcze wprowadzić ich do obiegu publicznego – wyjaśniał. A na ekranach komputerów i ogromnym cyfrowym wyświetlaczy, w którym zamieniła się jedna ze ścian pojawiły się wielkie wykresy analizujące, ile pieniędzy potrzeba na wychowanie i utrzymanie jednego genetycznie nieudoskonalonego i nie poddanego socjalizacji dziecka. Obok były tabelki analizujące na jakie potrzeby można by te środki przekazać. Obrazy były świetnie dobrane. Dzieci były brudne, z gilami płynącymi z nosa, pokrzywione skoliozą i z rozmaitymi zespołami genetycznymi, a ich zdjęcia zestawiono ze obrazkami szczęśliwych zadowolonych emerytów na wyspach Bahama.

- Mamy też przygotowane mocne uzasadnienia prawa do kontroli puli genetycznej, jaką może sprawować państwo – kontynuował Holovny. A Martinez powoli zaczynał podążać za jego myślą i wyświetlaną prezentacją, która zawierała przygotowane już opinie najwybitniejszych ekspertów. Z żalem stwierdził przy tym, że jego prace w ogóle nie zostały uwzględnione w pracach nad projektem kontroli genetycznej państwa, jak nazwano projekt. - Jedyne czego jeszcze nie uruchomiliśmy to wpuszczenie tego wszystkiego do mediów. Czekaliśmy na to, by najpierw ocenić skuteczność naszych metod. Ale niestety ta kobieta – i znowu na ekranach komputerów pojawiło się zdjęcie Agnes Martinez – wszystko zepsuła, alarmując prasę i opinię publiczną, zanim udało nam się przeprowadzić akcję uświadamiającą – zakończył dyrektor badawczy Wszecheuropejskiej Rady Bioetycznej.

- Oczywiście media zostały już uruchomione – uzupełniła Mieysky i wskazała na ekran cyfrowego wyświetlacza, na którym pojawiały się twarze ekspertów, którzy wyjaśniali, dlaczego – nawet gdyby, choć to przecież niekoniecznie musi być prawda, była lekarka miała rację – to i tak działania władzy byłyby usprawiedliwione. „Państwo nie może tolerować sytuacji, w której niekontrolowana przez nikogo, i często genetycznie czy społecznie upośledzona biedota mnoży się na potęgę. Sterylizacja kobiet niestety nie przynosi rezultatów, ponieważ otumanione przez kler katolskie kobiety nie korzystają z usług współczesnej medycyny, a ich mężowie i ojcowie nie dopuszczają nawet do dorastających dziewczynek edukatorów seksualnych czy postępowych lekarzy. W efekcie rodzą się kolejne pokolenia społecznie nieużytecznych, na których nasze zsocjalizowane i genetycznie lepsze dzieci muszą utrzymywać ze swoich. A wszystko to w sytuacji, gdy powoli zaczyna brakować pieniędzy nawet na emerytury dla zasłużonych dla Europy” - przekonywał w internetowej telewizji jeden z najbardziej znanych ekspertów od wszystkiego dr Slavoj Piatnica. Inny zasłużony dla nauki cyberautorytet uzupełniał zaś, nieco wbrew pierwszemu, ale kto by się tym przejmował, że „cały skandal jest tylko wymysłem chorej z nienawiści wyobraźni jednej byłej lekarki, która buduje teorie spiskowe, w sytuacji gdy wszystkie śmierci są czystym zbiegiem okoliczności”.

- Mamy przekaz dla wszystkich – uśmiechnął się Johann Anderson, wysoki blondyn o nordyckiej urodzie, który od trzech miesięcy pełnił zaszczytną funkcję rzecznikaWszecheuropejskiej Rady Bioetycznej. - Tych, których nie kupimy na genetykę i prawo państwa do jej regulowania zastraszymy strasznymi katolami, którzy tylko czyhają na to, by zamachnąć się na wolność badań naukowych i nasze prawo do wyboru – dodał.

- Jedynym problemem jest to – przerwał mu dość mocnym głosem szef Biura do Walki z Fundamentalizmem Serkozy – że niestety nie wiemy, gdzie jest obecnie Agnes Martinez. A ostatnio mieliśmy z nią sporo kłopotów – dodał. - I właśnie w tej sprawie zwracamy się do Ciebie doktorze – drobny, zawsze uśmiechnięty mężczyzna odwrócił się w kierunku Riccarda.

Martinez był wściekły. Mógł się spodziewać wszystkiego, ale nie takiej propozycji... Musiał jakoś odreagować. Miał ochotę na mocny, dynamiczny, wściekły seks. Ale nie chciało mu się szukać kobiety. To wymagało czasu, zaangażowania, a przede wszystkim ogromnej ostrożności. Nigdy nie było wiadomo na kogo się trafi. Na szczęście, kilka tygodni temu Riccardo kupił sobie eroprzystawkę do komputera, która podłączona do mózgu sprawiała, że nawet najśmielsze fantazje, odbierać można było jak w realu. Testował ją kilkukrotnie i za każdym razem był zadowolony. Teraz miał zamiar to samo.

Przed oczami, w postaci realistycznej wizualizacji pojawił mu się panel wyboru. Zaczęło się od wyboru typu urody. Wskazał palcem na mulatki. Potem wybierał tusze, rozmiar biustu, strój i wreszcie typ seksu, na jaki miał ochotę. Wszystko, jak w klasycznych grach wcieleniowych. Wreszcie wszystko było gotowe. Wskazał palcem na pojawiający się przed nim przycisk OK... Kobieta była jak żywa, ale on jakoś zupełnie nie mógł się skupić na tym, co miał z nią, a w zasadzie z sobą, robić. Pod powiekami, które miały rejestrować wygenerowany komputerowo dla całego ciała obraz, miał cały czas twarz Julien Mieysky. I nie ma co ukrywać, że nie sprzyjało to konsumpcji. Wściekły podniósł wzrok do góry, zanim do czegokolwiek mogło dojść i przerwał program. Stres, lęk, pytania okazały się silniejsze, niż eroprzystawka.

Odłączył urządzenie i sięgnął po komputer. Nerwowo wstukiwał w niego hasło Agnes Martinez. Wiedział, że na jego twardym dysku nie ma już najmniejszych śladów po jego związku z tą kobietą. Wykasował je krótko po tym, gdy wybrała ona jakieś downa, a nie jego. W sieci jednak były ślady po jej działaniach: teksty o pomocy, jakiej udzielała jakiemuś kleszcze w Warszawie, o jej aresztowaniu, a teraz o tym, że odkryła spisek na życie dzieci. Ze zdjęć spoglądała na niego kobieta, z którą kiedyś był. Niewiele się zmieniła od czasów ich młodości. W czarnych włosach pojawiły się wprawdzie siwe pasemka, a na twarzy miała wiele zmarszczek, ale jej usta nadal były karminowe, a oczy błyszczały niezwykłą siłą. To właśnie te oczy porwały go wiele lat temu, one sprawiły, że poddał się jej pomysłowi na życie, że wziął z nią ślub, choć wiedział, że dla jego kariery nawet cywilne zarejestrowanie związku może być niekorzystne. Z tym samym błyskiem w oczach, który teraz widział na zdjęciach i filmikach, przekonała go do tego, by mieli dziecko, choć przecież wiedział, że biologiczna prokreacja nie jest popierana przez państwo, i że o wiele lepiej spogląda się na lekarzy czy urzędników, którzy powierzają stworzenie swojego potomka wykwalifikowanym klinikom wspomaganej reprodukcji. Ona jednak chciała inaczej, chciała doświadczyć – tak wówczas opowiadała – tego, o czym tylko czytała w książkach, i co słyszała od swojej babci. Seks, biologiczny akt poczęcia, nabierał w jej opowieściach niemal mistycznego charakteru. I oczywiście cała ta mistyka skończyła się, jak zwykle. Obowiązkowe testy prenatalne wykazały, że zygota dotknięta jest zespołe, Downa. A ta kretynka nie zgodził się rozwiązać tego problemu tak, jak wymagają tego procedury i przerwać niepotrzebną ciążę... Wrzeszczał wtedy na nią, próbował zmusić do normalności, ale ona wciąż patrzyła na niego tymi błyszczącymi ustami i z pogardą zaciskała karminowe usta. Ta pogarda nie znikała z jej twarzy nawet, gdy mieli uprawiać seks... I właśnie ten obraz gardzącej nim kobiety, która oddaje mu swoje ciało prześladował go przez wiele, wiele lat. A gdy udało mu się go wreszcie, nie bez pomocy cyberseksu, wyrzucić ze świadomości, gdy udało mu się zapomnieć o niej, Wszecheuropejska Rada Bioetyczna postawiła przed nim nowe zadanie...

- Musisz do niej dotrzeć – słyszał w uszach głos szefa Biura do Walki z Fundamentalizmem. - Z naszych informacji wynika, że jesteś jedynym mężczyzną, z którym była kiedykolwiek związana. Byłeś dla niej ważny, chciała o Ciebie walczyć, dotarliśmy do jej zapisków... Potem zrezygnowała i nigdy w nic się już nie angażowała. No może z wyjątkiem tego klechy, któremu pomagała. Ale i z nim nie ma kontaktu od dobrej dekady – tłumaczył tamten. A Riccardo wciąż miał w głowie te same pytania, które zadał wówczas. - Po dwudziestu latach mam do niej dotrzeć? To jest dla mnie obca kobieta, która całkowicie nie zgadza się ze wszystkim, co zrobiłem. Cała moja kariera była udowadnianiem ludziom, którzy myślą, jak oni, że się mylą... I ja mam do niej dotrzeć?

- Jeśli ja mogłam zostać kobietą, to ty możesz zmienić, na zdecydowanie krócej niż ja, poglądy – rzuciła mu wówczas od niechcenia Mieysky. - Zaczniemy pokazywać Cię w mediach, dopuścimy byś głosił jej poglądy, a potem załatwimy przerzucenie do Warszawy, tak by nikt niczego nie podejrzewał. Tam musisz ją znaleźć. Jesteś jedyną osobą, którą kochała. A takie jak ona nigdy nie rezygnują z miłości – twardo tłumaczyła ministra do spraw postępu i dodała, że on ma tylko ją wskazać, oni zatroszczą się o resztę.

I nawet jakoś szczególnie go nie naciskali. Nie było w ich wypowiedziach szantażu. Odwoływali się, i Holovny i Mieyska raczej do jego poczucia odpowiedzialności za świat, w którym żyją. Tylko na marginesie wspomnieli coś o pracy, o możliwym awansie, a nawet o możliwości powrotu do aktywnych badań genetycznych. - Mamy taki nowy ośrodek, w którym testujemy pewne sprawy – mówił szef policji, zastrzegając, że przydaliby się im nowi pracownicy, ale tylko tacy których sprawdzili w działaniu... Nie odpowiedział od razu, poprosił o chwilę do zastanowienia. I to nie była dobra odpowiedź, ale zgodzili się. Spojrzał nerwowo na zegarek. Za piętnaście minut miał odpowiedzieć, czy godzi się na rolę specjalnego agenta Wszecheuropejskiej Rady Bioetycznej... Człowieka, od którego zależeć ma genetyczna przyszłość Europy.

 

 

Źródło: Terlikowski: