Wszyscy kochamy nutkę surrealizmu, do której do niedawna przyznawali się nieliczni.
Wszyscy kochamy nutkę surrealizmu, do której do niedawna przyznawali się nieliczni, a która po cichu wkradła się na salony i jest obecna w każdym z przejawów szeroko rozumianej sztuki. Bo czymże jest serialowy doktor House jak nie ucieleśnieniem zwariowanego egocentryka ocierającego się jednakowoż o geniusz jak i o dziwactwo graniczące z szaleństwem. Jak zrozumieć bohaterów serialu parających się prowadzeniem domu pogrzebowego, jak nie poprzez pryzmat mocnego dystansu do rzeczywistości. A czy ktoś pamięta jeszcze miasteczko Twin Peaks – kwintesencję tak zwanego odlotu, w którym detal został podniesiony do rangi absolutnie dominującej. A agent Cooper i jego kawa z kawałkiem placka z wiśniami? Wszak to już klasyka. Dlatego nie ukrywam, że po latach upartego odcinania się od tłumnej konsumpcji sztuki , mocnego zaparcia się przed pójściem z nurtem, sięgnąłem w końcu po „Mistrza i Małgorzatę” i … przeżyłem oczarowanie, które ciężko mi było porównać z czymkolwiek, no może poza olśnieniem uwerturą Aidy Verdiego. Książkę z typu tych, o których mówi się trywialnie, iż przyjacielem człowieka są i… basta. Ciepło emanujące z „Mistrza i Małgorzaty” jest dojmujące i przenikliwe. Słowa unoszą, pozwalając na niesamowitą podróż, w której wszystko staje się możliwe, utarte schematy zostają zerwane, przyciąganie ziemskie nie istnieje, a pojęcia dobra i zła ulegają zatarciu. Jeżeli ktoś na czas wakacyjny chce koniecznie polansować się z książką, to zamiast kryminału może spokojnie zasiąść do „MiM” – wrażenie większe zarówno na publice J jak, i estetyczne, i emocjonalne na samym czytelniku. Choć nowych lądów nie odkrywam to jednak szczerze polecam, bo „MiM” dla każdego jest lub może być bardzo indywidualną podróżą w głąb siebie.