JustPaste.it

Nipkow i inni. Historia całkiem zmyślona

Zbieżność osób i nazwisk, zdarzeń też, jest przypadkowa ;)

Zbieżność osób i nazwisk, zdarzeń też, jest przypadkowa ;)

 

 

 

To nie był zwykły dzień.

To nie był dzień, podczas którego dzieci jak zwykle grały w piłkę na trawniku, delikatnie wyściełanym soczystą, zieloną trawą, choć tabliczki umieszczone w ziemi wyraźnie zabraniały takich szatańskich praktyk, przede wszystkim ze względu na trawę, soczysto-zieloną trawę.

Tego dnia dzieci grały inaczej niż co dnia. Tego dnia biegały inaczej niż zawsze. Nie do przodu, czyli tam, gdzie niosły je oczy, ale do tyłu, tam gdzie niosła ich...Ciśśśś!

To nie był zwykły dzień, bo i dzieci jak nie co dzień zauważyły owe tabliczki, wcześniej całkowicie przez nie ignorowane. Zauważyły je za sprawą Franka, który podczas gry w piłkę kopaną niechcący przydzwonił w nogę jednej z nich. Przygwoździł z impetem, aż gwiazdki zaświdrowały dość szybko i gwałtownie wokół jego pustej, jak często mawiali nauczyciele, głowy. Tak więc tego niezwykłego dnia, Franek walną z całych swoich dziecięcych sił w wytwór zmaterializowanej wyobraźni zarządców Spółdzielnie Mieszkaniowej, co też zmusiło kolegów do podjęcia ważniej decyzji.

To nie był zwykły dzień ze względu na tę właśnie decyzję, między innymi oczywiście, bo nie przede wszystkim. Chłopcy wykopali tabliczkę. Tę zakazującą srać psom również wydobyli z czeluści czarnej ziemi.

To nie był zwykły dzień.

Ten dzień nie był poniedziałkiem, rozpoczynającym każdy szary dzień tutaj. Tak, tutaj.

Ten dzień nie był jak każdy wtorek, czyli podobny do poniedziałku, ale nieco na szczęście od niego oddalonym.

Ten dzień nie był nawet zwykłą środą. Środą następującą tuż po podobnym do poniedziałku wtorku.

Ten dzień nie był również czwartkiem. Nie był też wyczerpującym piątkiem.

Nie podobny był także do każdej soboty, soboty, w czasie której wszystkie kury, kurczaki, gęsi i inne ptactwo domowe zaczynało dzień od celebracji ładu i harmonii, poprzez wcielanie w życie praktyk porządkowych. Jakby nie można było tak celebrować w ten sposób także innych dni.

Ten dzień nie był również niedzielą, leniwą niedzielą.

Ten dzień nie był żadnym ze zwykłych dni tygodnia, ten dzień był tylko, albo i aż, wszystkimi niezwykłymi dniami naraz.

 

***

Puk, puk! - Paul uderzył dwa razy w wielkie wrota, prowadzące do pokoju największego władcy tego miasta, pokoju burmistrza, po czym spoczął na drewnianej ławce, by poczekać aż ktoś raczy otworzyć lub chociaż raczy wypowiedzieć zwykłe, ale jakże ważne, niemal arcyważne proszę wejść.

Burmistrz, jak zwykle siedział na stołku obok dębowego, zabytkowego tronu, należącego do krzyżaków, ludzi, którzy niegdyś zamieszkiwali tereny, o których mowa w utworze. Wyglądał prześmiesznie, jak błazen? Nie mnie to oceniać. Namyślał się nad czymś intensywnie, tak intensywnie, że w ten jakże ważny namysł zaangażował wszystkie swoje rozpierzchłe w głowie szare komórki. Tak mocno i do głębi najgłębszej myśli jaką nosił w sobie dumał, że nawet nie usłyszał pierwszego puknięcia, jaki i drugiego walnięcia w drzwi.

Paul powoli zaczął denerwować się tę ignorancją ze strony władz miejskich.

  • Jak mogą? - zastanawiał się w duchu. - Jak mogą? - pytał siebie. Nie potrafił jednak znaleźć odpowiedzi, potrafił natomiast wstać, no i wstał. Zrobił pozę pijanego mistrza. Prawą nogę uniósł nieco do góry, po czym jak najszybciej zgiął ją w kolanie. Z prawej kieszeni wyjął kątomierz, musiał sprawdzić czy noga zgięta jest pod kątem czterdziestu pięciu stopni. Była. Ręce wysunął przed siebie. Prawą w całkowitym wyproście, lewą zaś wpół zgiętą. W policzki nabrał powietrza, zakumkał trzy razy, po czym z ogromną siłą naskoczył na drzwi. Efekt był do przewidzenia. Paul przykleił się do średniowiecznych, ale nie lipnych drzwi i upadł na podłogę wysadzaną marmurem. Nie obyło się bez złamań, złamania były, nawet dość poważne. Paul złamał sobie długopis, który od dawien dawna nosił w kieszeni marynarki, długopis pamiętający czasy studenckie, czyli dalekie, odległe. Połamał sobie również binokle, które w tamtych, dalekich czasach były mu pomocne przy sporządzaniu projektów wynalazku, nad którym wówczas intensywnie pracował. Złamał sobie coś jeszcze, coś o wiele ważniejszego niż jakiś tam pis, czy też okular, on złamał sobie psychikę. Cierpiał, bo po latach nikt mu nawet nie raczył otworzyć drzwi.

    Burmistrz usłyszał jakieś walenie, uderzenie, czy też dźwięk roztrzaskującego się człowieka na drzwiach jego gabinetu, ale zignorował te wszystkie odgłosy. Miał ważniejsze sprawy na głowie. Kapelusz? Nie! Musiał się namyślić. Namyślał się długo, ale kiedy doszedł do niecodziennego wniosku, że z namysłu nici, postanowił wstać i zobaczyć co wydarzyło się na zewnątrz. Przecież to mógł być reporter Kanału 6 – pomyślało ego. Ano mógł być – odpowiedziało id. Burmistrz wstał zatem ze stołka i udał się do drzwi, Zdecydowanym ruchem ręki szarpnął za mosiężną klamkę i równie zdecydowanym ruchem ręki otworzył wrota, potem było już tylko coraz mniej zdecydowanie. Pan Namysł wycofał się, kiedy zobaczył wyczerpanego mężczyznę leżącego u jego stóp.

  • To pewnie kolejny pijak przyszedł szkalować moje dobre imię – pomyślał odważnie.

    Jego odwaga zaczęła się i skończyła na myślach, zresztą jak zawsze. Coś mu jednak nie grało w tej odważnej myśli. Nie pasowało mu słowo pijak, bowiem mężczyzna, cały czas leżący bez ruchu u jego stóp, jakby za bogato był ubrany jak na człowieka upadłego, zachłyśniętego ekstremalnymi doznaniami, skąpanego w etanolu. Jego szaty nie pasowały do słowa degrengolada, które to słowo pojawiło się jako pierwsze w głowie zacnego urzędnika. Zatem ubranie niczym najostrzejsza igła przebiła balon jego wzniosłych myśli i dumania. Burmistrz stracił pewność. Postanowił więc wykazać się swoim sprytem i inteligencją, i zapytać nieznajomego o cel wizyty.

  • Dzień dobry! - na początek tylko te słowa przyszły mu do głowy. Wiadomo, to jeszcze nie pytanie, ale zawsze jakiś wstęp. W końcu jakoś trzeba było zacząć.

    Paul, po tym co przeszedł pod drzwiami gabinetu, zdziwił się nagłą zmianą zachowania i ogromną grzeczności, jaką wykazał się przedstawiciel władz miasta. Nie chciał więc pozostać daleko za murzynami, jak głosi znane murzyńskie przysłowie, zatem i on przywitał się powszechnie znanymi słowami.

  • Dzień dobry – odpowiedział nieznajomy nieco podnosząc się, podnosząc głowę i wzrok. Jego oczy spotkały się z brązowymi oczami pana urzędnika. Paul czuł się co najmniej głupio wijąc się jak wąż przed lśniącymi butami burmistrza, butami marki znanej i drogiej. W końcu tylko szewc bez butów chodzi, a pan Namysł jak wiadomo szewcem nie był.

  • Co pana do mnie sprowadza? - szybko, jak upadające biura podróży, padło kolejne pytanie.

  • Nazywam się....- zaczął nieznajomy, ale burmistrz nie dał mu dokończyć.

  • Nie pytam jak się pan nazywa, pytam natomiast o cel pańskiej wizyty. No i mógłby już pan wstać – rzucił, tym razem bezmyślnie, po czym dodał – skończmy już z tę hierarchią i tak każdy wie jak się sprawy mają – to mówiąc uśmiechnął się sarkastycznie i jakby z ogromną dumą z siebie jak i swoich słów.

    Paul postanowił wstać, ale nie dlatego, że pozwolił mu na to członek elity rządzącej. Postanowił wstać, bowiem znudziła się już mu pozycja horyzontalna, a poza tym nieco zimno zrobiło się mu w tyłek, a nie chciał nabawić się wilka, lisa czy też innego z rodziny psowatych. Na przykład Fafika. Ot co! Wstał i teraz stojąc fejs tu fejs z burmistrzem zaczął od początku.

  • Nazyw....- po raz kolejny burmistrz wszedł w słowo gościowi, tym samym, nie dając mu dokończyć myśli.

  • Wyjaśnijmy sobie jedno – zaczął z wyraźną wyższością i jakby w ćwierć zdenerwowaniu – nie pytam o imię, nie pytam nawet o nazwisko, pytam o cel. Przeliterować? - zapytał, po czym nie czekając odpowiedzi zaczął literować: -C jak cynamon, E jak eeeee, L jak litera. Cel , zrozumiał pan?

    Gość zamarł. Co za głupek – pomyślał. Przewrócił oczami, po czym wrócił do żywych, czyli „odmarł”. Zrobił trzy szybkie wdechy i wydechy, w sumie sześć szybkich ćwiczeń oddechowych, no i splunął za siebie, przez lewe ramię. A może to było prawe. Splunął, a po tym niezbyt kulturalnym geście, wypowiedział dwa słowa.

  • Paul Nipkow.

    Po tych słowach burmistrz zemdlał.

 

****

 

Pan burmistrz był delikatnym człowiekiem, to znaczy bardzo wrażliwym, dlaczego często zdarzały się u niego omdlenia. Lekarz, kilka lat temu, zdiagnozował u niego rzadką chorobę zwaną AINELDMO, ta niespotykana w innych zakątkach świata dolegliwość, o dziwnej nazwie wzięła się od słowa, oznaczającego ową dolegliwość, ale czytaną wspak, czyli od tyłu, a oznaczała tylko tyle, że do tyłu. Tak więc najprościej przedstawiając etymologię choroby, można by było rzec po prostu OD TYŁU DO TYŁU. Pan burmistrz, podczas swoich omdleń upadał nie gdzie indziej jak na plecy, czyli do tyłu.

Pan Trybułowski, jego bliski współpracownik, opatentował nawet wynalazek, mający na celu chronić plecy swego przyjaciela, któremu zbyt często zdarzały się owe upadki. Przyczepił mu do pleców piłkę plażową, ale nie nadmuchaną. Działała ona na zasadzie nie bardzo skomplikowanej. Gdy pan burmistrz mdlał, czyli upadał na twardą posadzkę, należało go delikatnie odchylić i czym prędzej, niczym pędzący po polach zając, nadmuchać piłkę siłą własnych płuc, po czym po wykonaniu owej czynności, należało przewrócić go z powrotem na plecy. Jak? O to należałoby zapytać pana Trybułowskiego, w końcu to jego patent. Patent do niczego, pomysł do bani, a zastosowanie....uczczę to chwilą ciszy, by nie dać się za bardzo ponieść wolności słowa. Nic tylko pogratulować błazenady – musiałam.

Burmistrz zazwyczaj tracił przytomność na kilka minut. Tak też było teraz. Ocknął się dokładnie po pięciu minutach czyli chwilę po tym, jak do jego gabinetu przybył zdenerwowany Trybułowski. Tym razem nie zdążył nadmuchać piłki, ale dzisiejszego dnia, nie w głowie obu panów była jakaś tam dmuchana zabawka.

  • Panie Trybułowski, dlaczego nie powiadomił mnie pan o wizycie Paula Nipkowa? - zapytał Namysł Trybułowskiego tuż po tym jak odzyskał przytomność.

    Powiem szczerzę, że to pytanie nieco zdziwiło kolegę Trybułowskiego. Zdziwiło? A może jednak zaniepokoiło.

  • Czy podczas upadku nie uderzył się Pan w głowę? - starł się znaleźć przyczynę tych niedorzecznych pytań.

  • Czy pan uważa, że...

  • Drogi panie, ja nic nie uważam, co najwyżej pytam i staram się wyciągnąć wnioski – to mówiąc podrapał się po lewym pośladku, czyli po tym którego nie miał.

    Pośladek część ciała bardzo ważna, ale pan Trybułowski stracił go podczas upadku do wiadra z klejem. Tuż przed wyborami urzędnik wybrał się nocą do miasta, by poprzyklejać swoje plakaty, a przy okazji ubarwić plakaty kontrkandydatów obraźliwymi zwrotami, a że większość plakatów zawieszona była wysoko, potrzebna mu była drabina. Tego dnia pogoda nie sprzyjała chamstwu i prostactwu. Wiał porywisty wiatr, padał deszcz, a do tego z chmur aniołowie rzucali piorunami. Aniołowie, jako istoty stojące na straży dobra, sprawiedliwości nie mogły znieść godnego pożałowania zachowania urzędnika, dlatego postanowiły rzucić jednym piorunem w niepokornego mężczyznę. Trybułowski został trafiony prosto w swoje skamieniałe serce, co spowodowało zatrzymanie na trzy sekundy akcji tego organu, co w konsekwencji doprowadziło do upadku wprost do wiadra z klejem. Pech chciał, że klej był bardzo kleisty, tak więc wiadra nie dało się odkleić. Jedynym rozwiązaniem było odcięcie wiadra wraz z pośladkiem. Pan urzędnik dostał nauczkę, od tego wydarzenia przestał podpisywać plakaty kontrkandydatów obraźliwymi zwrotami, no i przestał tuż przed wyborami zaklejać miasto swoim wizerunkiem. Nie to, że w ogóle pozbawił nas obrazu swojej osoby. Od tamtego wydarzenia zaczął wynajmować do obklejania ulic, ludzi, w końcu publiczne pieniądze należało od czasu do czasu spożytkować na coś ważnego.

    Namysła zdenerwowały te dziwne pytania. Ta bezpodstawna i chora podejrzliwość kolegi starościna, dlatego nie zwlekając zaczął się bronić przed atakiem kolegi.

  • Drogi kolego, to ja tu jestem od wyciągania wniosków. Pan niech mi tylko powie dlaczego nikt nie poinformował mnie o wizycie Paula Nipkowa.

  • Lekarza! - krzyknął Trybułowski.

  • Zamknij się pan, jeśli chce pan jeszcze pracować w starostwie. Paul Nipkow, mówi to panu coś? - zapytał burmistrz.

    Trybułowski zmarszczył brwi, czoło i pośladek, którego nie miał, a którego byt ciągle odczuwał, po czym stanowczo i zdecydowanym głosem odpowiedział.

  • Tak, znam go. To znaczy nie osobiście. Był on kołyską telewizji. Czytałem o nim.

  • Kolebką, błaźnie – poprawił go burmistrz, czasem lubił zabłysnąć.

  • No tak – przyznał się do pomyłki.

  • I?

  • I – powtórzył za burmistrzem Trybułowski.

  • I?

  • I! - powtarzał jak echo.

  • I?

  • I pochodził z naszego miasta.

  • I?

  • I mieszkał w muzeum.

  • I?

  • I miał kaszubski rodowód,

  • I?

  • I....

  • I?

  • I do jasnej cholery nie żyje od siedemdziesięciu dwóch lat – Trybułowski wybuchł, nie wytrzymał serii głupich pytań kolegi.

  • Nie żyje – zdziwił się burmistrz. - A ja ci powiem, że żyje. Co więcej powiem, że był tu niedawno u mnie. Dla pikanterii całego tego zdarzenia dodam jeszcze, że oprowadzałem go sam, sam o własnych siłach, na własnych nogach – to mówiąc wskazał palcem obie swoje nogi – po naszym Lęborku i rozmawiałem z nim tak, jak z panem teraz rozmawiam, z tym że tamta rozmowa była na poziomie, a nie taka niskolotna jak ta z panem. I dodam jeszcze, do jasnej cholery, że to ja musiałem świecić oczami za was wszystkich, za waszą nieudolność w zarządzaniu, kierowaniu, podejmowaniu decyzji. Byłem niczym Winkelried i przyjąłem wszystkie ciosy na siebie. Co więcej, byłem jak ten Mickiewiczowski czterdzieści i cztery. Cholera jasna. Wie pan w ogóle o czym mówię? - zapytał, ale nie czekał na odpowiedź, głupia mina z debilnym uśmieszkiem Pana Trybułowskiego mówiła sama za siebie i za niego samego również.

  • Ależ panie burmistrzu - starał się jakoś uspokoić wzburzonego urzędnika – mi chodziło tylko o to, że czytałem...

  • Nie wystarczy czytać, trzeba też rozumieć – zadrwił burmistrz. - Proszę pana, powtarzam po raz kolejny, to ja świeciłem za was wszystkich oczami. Do stu tysięcy piorunów. Rozumie pan? - zapytał.

  • Nie – odparł starościn.

  • Wiedziałem, czego ja od pana oczekuję? O ja naiwny. Zacznę więc od początku i bardzo powoli, a pan niech słucha, jeśli trzeba notuje i proszę, niech pan zacznie używać rozumu.

    Trybułowski już nic nie odpowiedział, jedyne, co zrobił to skinął głową. Burmistrz uznał ten gest za oznakę zrozumienia, dlatego od razu zaczął opowiadać.

  • Siedziałem sobie w gabinecie. Właśnie zastanawiałem się, czy nie wydzierżawić pomieszczenia, należącego do miasta pewnemu bankowi. Proponowali dość sporo. Starczyłoby na pewno na nasze diety.

  • To dobrze – z chytrym uśmieszkiem wtrącił Trybułowski.

  • Niech pan nie przerywa – pouczył burmistrz - przecież wiem, że dobrze. No ale kiedy tak sobie siedziałem – kontynuował - usłyszałem jakieś łomoty za drzwiami. Na początku myślałem, że to dzieje się w mojej głowie. Wie pan jak to jest, kiedy zaczyna pan intensywnie myśleć.

  • Wiem.

  • A gdzie pan tam wie. Mnie nie musi pan kłamać. No ale te łomoty powtórzyły się trzy razy. Wstałem więc i poszedłem zobaczyć, co jest grane. Wie pan, czasem Ci z telewizji usiłują podsłuchać moje myśli. Oni to chwytają się wszystkiego, by nas pogrążyć – po tych słowach burmistrz zamilkł na chwilę, pogrążył się w myślach. W tym czasie Trybułowski skorzystał z chwili ciszy i wyjął z kieszeni kawałek kartki i cały długopis, i zaczął sporządzać notatki. Napisał: myślał, łomoty, trzy razy, telewizja i na tym zakończył. W tym czasie burmistrz zaczął kolejną część swojej opowieści.

  • Wstałem. Podszedłem do drzwi. Chwyciłem za klamkę. Otworzyłem wrota i patrzę. Co widzę? - zapytał, ale nie czekał na odpowiedź. Trybułowski chcąc wykazać się sprytem i bystrością umysłu, odpowiedział.

  • Okno.

  • Nie! - krzyknął - zobaczyłem leżącego mężczyznę. Na początku myślałem, że to jakiś żul, wie pan?

  • Wiem - szybko odpowiedział Trybułowski, licząc na to, że tym razem jego odpowiedź zostanie doceniona.

  • Gówno pan wie – oznajmił, po czym nie zważając na kolegę zaczął mówić dalej. - Z błędnego toku wnioskowania wyciągnął mnie strój przybysza – kontynuował - nie należał do człowieka upadłego życiowo. On miał nieźle skrojony garnitur. Modny kapelusz. Laskę z kości słoniowej. Buty z wężowej skóry. Wypomadowane wąsy. Bródkę w szpic. To nie mógł być ktoś z marginesu. Tak sobie wnioskowałem i po tych moich, jakże wzniosłych wnioskach rozkazałem mu natychmiast wstać. Nie mogłem patrzyć, jak ktoś tak dystyngowany, pewnie inteligent leży na podłodze. O nie! Nie mogłem na to pozwolić. - powiedział nieco wzburzony, po czym podszedł do okna. Kilka minut stał bez ruchu, nie mówiąc nic. Pan Trybułowski również zamilkł, w sumie to on cały czas milczał, no ale pan Trybułowski, w przeciwieństwie do skamieniałego pana burmistrza podrapał się za lewym uchem, uczynił gest, jakikolwiek gest. Dobry omen. Po kilkuminutowej przerwie burmistrz zaczął mówić dalej. Nie przestawał patrzyć w okno.

  • I wtedy on. Rozumie pan – nie czekał odpowiedzi - powiedział kim jest. Przestraszyłem się – oznajmił po chwili. Widać było, że bardzo go to rusza, niemal dotyka niewidzialną ręką niespodziewanego gościa. Wzdrygnął się, a więc i strach wkradł się w jego serce, duszę. Lęk opanował go całego. Nie poddawał się jednak tym negatywnym emocjom. Walczył jak lew. Walczył jak rzesza naszych uczniów o Liceum Ekonomiczne. Czy przegrał tak jak oni? Mówił dalej.

  • Powiedział: jestem Paul Nipkow i tyle. Nawet się uśmiechnął. Co za tupet! - zdenerwował się. Odszedł od okna i spoczął na swoim tronie. Tym razem wyglądał jak król. Opowiadał dalej, tym razem z pozycji siedzącego guru, a pan Trybułowski słuchał i cały czas notował.

  • Po tym jak się przedstawił – zaczął – poprosił mnie, abym zabrał go na wycieczkę po mieście. Rozumie pan? Po mieście, naszym mieście. Wziąłem go. Bo niby co miałem zrobić, przecież poprosił mnie o to nie kto inny jak Paul Nipkow. Musiałem. Poszliśmy ulicą Staromiejską. Chciał zobaczyć jak teraz się prezentuje. Prezentowała się nieźle, ale....- zawiesił się na chwilę. Potrzebował czasu na zebranie myśli. - Kurczę – zaklął. - Na prawo bank, na lewo bank. Szliśmy dalej. Na prawo pożyczka w pięć minut, na lewo pożyczka w dziesięć minut. Na wprost pożyczka bez poręczycieli. Boże!Dlaczego? - krzyknął ile sił w płucach. - On nie chciał brać pożyczek z banku. On chciał coś zjeść. A gdzie miał zjeść, w banku. Pytam pana, w banku?

    Pan Trybułowski zaczął martwić się stanem zdrowia kolegi, który był bardzo wzburzony, ale też jakby zasmucony, przybity. Chyba było mu wstyd prowadzić tak zacnego gościa po centrum banków, które ostatnimi czasy zaczęły wyrastać jak grzyby po deszczu. Trybułowski zastanawiał się, czy pytanie, które przed chwilą padło z ust burmistrza było pytaniem wymagającym odpowiedzi czy też pytaniem retorycznym. Nie wiedział, ale postanowił odpowiedzieć.

  • A nie chciał kebaba? - zapytał urzędnik. To głupie pytanie rozzłościło Namysła. Wstał on z krzesła i zaczął krzyczeć.

  • Gówno, gówno, gówno, gówno! Jeszcze? – zapytał, patrząc mu w oczy. Trybułowski nic nie odpowiedział. Ale zaczął się zastanawiać, czy czasem nie wezwać psychiatry. W końcu Nipkow nie żył od wielu lat, a burmistrz opowiadał swoje przygody z wynalazcą w roli głównej i to tak opowiadał, jakby sytuacje miały miejsce naprawdę. Zaczął gubić się w tej historii. Niby wierzył, a jednak....Czy też oszalał.

  • Potem – zaczął ni stąd, ni zowąd burmistrz – poprosił abym przeszedł się z nim trasą Paula Nipkowa, a ja, a ja – jąkał się, choć nigdy dotąd tego nie robił – a ja, ja....ja kuraki pieczone nie wiedziałem, którędy wiedzie ta trasa. Nie wiedziałem gdzie się zaczyna, gdzie kończy. Nic nie wiedziałem. Ja nieszczęsny – zaczął skomleć jak pies - ja nieszczęśliwy. Jestem zgubiony, wszyscy jesteśmy zgubieni. Sprzedaliśmy miasto. Niby robimy jakieś szlachetne akcje, ale gówno tak naprawdę o nich wiemy...

  • Ależ panie burmistrzu – starał się pocieszyć kolegę Trybułowski.

  • Zamilcz błaźnie! - krzyknął - wszyscy jesteśmy zgubieni.

  • Panie burmistrzu. To musiało się panu przyśnić – Trybułowski nie poddawał się. Starał się ostudzić emocje kolegi. Starał się uświadomić mu niedorzeczność historii, którą od kilkunastu minut kreślił za pomocą fałszywych słów.

  • Zamknij się! Sam nie żyjesz. Myślisz, że oszalałem? - zapytał. Jego oczy wyglądały jak oczy obłąkanego Konrada, który to nazywał się milijon, bo za milijony kochał i cierpiał katusze.

  • Niech pan się uspokoi – prosił Trybułowski. - Nipkow nie żyje, a ta cała pana opowieść to głupia mrzonka.

  • Głupia? - wzburzył się Namysł. - Myśli pan, że jestem głupi, że oszalałem.

  • Nie – wydukał niepewny swego.

  • Nie, a jednak widzę, że pana myśli są nieco inne. Nipkow nie żyje. He, też mi nowina. Może nie żyje, ale Jezus też nie żył i co? - zapytał, ale nie czekał odpowiedzi. Nipkow żyje i był dzisiaj u mnie. Ja byłem z nim w mieście. Pokazałem mu wszystkie banki. Wszystkie, co do jednego. W końcu to chluba naszego miasta. Pożyczka w pięć minut, co za kompromitacja.

    Burmistrz osunął się na podłogę i zaczął łkać jak niemowlę. Trybułowski jak tylko spostrzegł, co jest grane, podszedł do kolegi i zaczął głaskać go po głowie. Uspokajał go. Uciszał. Wyglądali uroczo. Trybułowski siedział na podłodze z wyprostowanymi nogami. Na jego nogach spoczywała głowa Namysł, którą delikatnie gładził, pieścił. Burmistrzowi podobały się te czułości. Jednak czegoś brakowało mu w tym politycznym, twardym, suchym, pozbawionym uczuć, życiu. Jednak potrzebował jeszcze uczucia. Ludzie potrzebują miłości i nie tylko ci młodzi, ci starsi również. Bezduszne zwierzęta, jak o urzędnikach mówiła duża część społeczeństwa, też pragnęli się przytulić, chociażby po to, aby uwolnić swe zwierzęce instynkty. Chociażby po to, by uwolnić uwięzione emocje. Chociażby po to, by zmiękczyć zatwardziałe serca. Trybułowski rozmiękczał Namysła, ale równie dobrze mógłby go utwardzić, a może po prostu utwierdzić w przekonaniu o nieprawdziwości swoich historii.

    Siedzieli i głaskali się.

    Delikatnie...katnie....atnie...tnie....e......

    Burmistrz, niczym małe dziecko ssał palec, kciuk. Było mu dobrze, było im obu bardzo dobrze. Zapomnieli o Nipkowie. To najważniejsze. Zapomnieli o wymyślonej przygodzie burmistrza. Ważne że się uspokoił. Ważne, że przestał bredzić. Uspokoili się oboje. Pogrążyli się w ciszy, w niebycie.

    Kiedy tak siedzieli pogrążeni w najpiękniejszych myślach, rajskich wspomnieniach i w niemalże onirycznych wizjach ktoś wparował do gabinetu.

  • Zabrać ich! - rozkazał głos.

    Urzędnicy spojrzeli ku sobie. Byli zaskoczeni. Nie wiedzieli, co jest grane. Ktoś do nich podszedł, chciał ich podnieść. Nie dali się. Walczyli. Zaczęli wierzgać nogami niczym dzikie konie. Zaczęli wymachiwać rękami na wszystkie strony niczym bokserzy podczas walki i drzeć się w niebo głosy jak pewien polityk na lotnisku.

  • Kaftan i knebel – rozkazał ten sam głos.

    Cała akcja zabezpieczania pacjentów nie trwała zbyt długo. Koksom poszło szybko z sflaczałymi urzędnikami.

  • Wtrącić do lochu! - po raz trzeci ten sam głos wydał polecenie swoim ludziom.

    Pomocnicy bez chwili zawahania złapali mężczyzn i zanieśli przed drzwi, które prowadziły do ciemnej, pełnej szczurów piwnicy. Urzędnicy usiłowali się bronić, usiłowali krzyczeć, ale na nic się to zdało. Kaftan bezpieczeństwa krępował ruchy, a knebel tłumił wszystkie dźwięki. Zomowscy otworzyli drzwi i wrzucili mężczyzn do lochów bez większych trudności. Zamknęli drzwi i odeszli.

    Urzędnicy, po kilku chwilach spadania po cementowych schodach, dotarli cali obolali na sam dół lochu. W lochu, oprócz nich znajdował się ktoś jeszcze.

  • Paul Nipkow – przedstawił się nieznajomy. Nie piję od kilkudziesięciu lat.

    Mężczyźni zemdleli.

 

Burmistrz, jak co dzień obudził się wcześnie rano, czyli o dwunastej. Czuł się jakiś zmęczony, obolały. Czuł, jakby coś przez całą noc krępowało jego ruchy. Dziś był ważny dzień dla miasta, burmistrza i mieszkańców. Burmistrz miał podjąć decyzję w sprawie otwarcia nowego banku. Kredyt w trzy sekundy – bank Sekundówka – tak brzmiała nazwa. Niezła, przyciągająca wzrok i nie tylko. Jednym słowem rakieta. Burmistrz cały tydzień zastanawiał się jaką decyzję podjąć. Dziś była ta wiekopomna chwila. Dziś był ten ważny dzień.

Ubrany, uczesany, pachnący burmistrz ruszył w kierunku ratusza. Doszedł dosyć szybko. Dziesięć minut zajęło mu przebycie trasy. Był coraz lepszy w dochodzeniu do ratusza. Kiedy wszedł do swojego gabinetu od razu zanurzył się w fotelu. Chwilę posiedział bezruchu, w ciszy. Myślał o czymś ważnym. Miał ściągnięte brwi. Ryjek wygięty w dzióbek, a ręce założone na piersi. W takiej pozycji zazwyczaj rozmyślał. Po kilku minutach intensywnej pracy mózgu w końcu przemówił, przemówił do siebie.

  • Nie ma pracy, nie ma kasy to chociaż kredyt sobie wezmą. Grunt, że nie będą umierać z głodu. Był taki dumny z siebie, ze swojej wspaniałomyślności. Co za szlachetny człowiek.

    Po chwili do drzwi zapukał przedstawiciel banku. Po słowie proszę wszedł do środka.

    Kiedy burmistrz zobaczył mężczyznę, przestraszył się nie na żarty. Mężczyzna miał nieźle skrojony garnitur. Modny kapelusz. Laskę z kości słoniowej. Buty z wężowej skóry. Wypomadowane wąsy. Bródkę w szpic. Wyglądał zupełnie jak...

    Mężczyzna podszedł do biurka burmistrza, wyciągnął ku niemu prawą dłoń i powiedział.

  • Paul Nipkow.

    Na te słowa burmistrz stracił przytomność, upadł na podłogę, mocno uderzając się o twardą powierzchnię, głową. Zamiany w mózgu były nieodwracalne. Od tej chwili głupkowaty uśmieszek nie schodził mu z twarzy.

    Bank powstał, a Nipkowa nikt już więcej nie widział.