JustPaste.it

Nadwiślańska opowieść wigilijna (część pierwsza)

W hołdzie mistrzowi Dickensowi. W dedykacji 24 Użytkownikom Eioby

W hołdzie mistrzowi Dickensowi. W dedykacji 24 Użytkownikom Eioby

 

Do historii fenomenalnie łączących mrok smutku z jasnością wzruszenia zaliczam Opowieść wigilijną Karola Dickensa. Nie można się dziwić, że dzieło to pozostaje wciąż żywe i wibrujące. Rzekłbym, jest tą rzeczywistą gwiazdą u wierzchołka świątecznego drzewa.
Jestem wielkim fanem i mistrza, i jego Opowieści. Także wszelkich jej filmowych wersji; co roku oglądam ich dwie lub trzy.
Pokusa, by stworzyć jeszcze jedną jej wariację, okazała się nie do odparcia. Nie dla plagiatu, lecz dla czystego hołdu geniuszowi.
Poniższa historia jest podobna, by hołd ten był widoczny. Ale jest i inna - bo w istocie dotyka innych przestrzeni. W gruncie rzeczy jednak zawsze chodzi o to samo... O zapadnięcie ciemności i zapalenie światła. O przymknięcie oczu i o przebudzenie.

 

Mijający rok przyłożył mi trochę w żebra. Bywały chwile, w których niespecjalnie miałem siłę i chęć do dalszych kroków, czasem zresztą nie widziałem nawet ścieżki, której człowiek kroczący potrzebuje. Niespodziewanie wielu przyjaciół, znajomych i nieznajomych wsparło mnie prywatną korespondencją i może nie wiedzą, że czasem jedno słowo okazywało się liną, dzięki której przeciągnąłem się z jednego dnia do następnego. Jest to rzecz nie do przecenienia, tym bardziej, że każdy kolejny dzień okazywał się dłuższy i mniej zachmurzony od poprzedniego.
Z wielką wdzięcznością dedykuję historię o mroku i świetle, i najpotężniejszej magii kosmicznej - o życzliwości: Alicji Minickiej, Amicusowi, Berniemu, Barc_ce, Dalbertowi, E-lenie, Gamce, Graży, Greenway, Gnostykowi, Grzegorzowi Mniejszemu, Goleszowi, Ja to Ja, Jotkowi_49, Jackowi Wąsowiczowi, Januszowi Dąbrowskiemu, The Meaning, Noemi, Oculusowi, Pawłowi Malcowi, Marcinowi Sznajderowi, Skalnemu Kwiatu, Secie_1212 i Zoe.

 

Chcę jednak podkreślić, że energia opowieści jest skierowana absolutnie do wszystkich Użytkowników Eioby i do jej Administracji.

x-mas1.jpg

Nadwiślańska opowieść wigilijna (część pierwsza)

 

Jutro Wigilia. Bardzo szczególny dzień. Dzień piękny, ale niełatwy.
Niełatwy, kiedy ma się pewne sprawy do uregulowania. Może być ich przecież zwał…
A ja zaplanowałem sporo rzeczy. O ile żaden z dni nie powinien być dniem zmarnowanym, to Wigilia Bożego Narodzenia nie powinna być zmarnowana szczególnie. Tak myślę.
Hm… Ciekawe to wszystko… Bo muszę wyznać wam już teraz, że nigdy nie lubiłem świąt.
No, przynajmniej od chwili, gdy skończyło mi się dzieciństwo. Przed wieloma laty, może dziesięć, może i dwadzieścia lat temu, zrozumiałem rzecz przytłaczającą.
Że odchodzące dzieciństwo to najgorszy rodzaj złodzieja. Na odchodnym zabiera wszystko: kolory, uśmiechy, beztroskę, marzenia…
Przede wszystkim zaś kradnie czary.
A co to za święta bez czarów?
Pojąłem tę mroczną prawdę.
A w każdym razie – taką prawdę przyjąłem.
Rok temu, w noc wigilijną, mój przyjaciel zrobił mi kawał. Bardzo niezwykły żart.
Czy żarty mogą przynieść nadspodziewanie potężne skutki?
Oczywiście, że tak. Dlatego z żartami należy uważać.
Zwłaszcza w Wigilię… Zwłaszcza wtedy.
Moja opowieść wigilijna nie będzie dotyczyła obecnych świąt. Ich historia jeszcze nie jest spisana; wszak rozpocznie się dopiero jutro.
Dziś opowiem wam o świętach sprzed roku. Przeczytajcie historię człowieka, który nie lubił świąt tak samo, jak siebie samego.
 
Poranek wigilijny zacząłem dokładnie tak samo, jak tuzin poprzednich.
No… prawie. Popełniłem jeden błąd.
W każdym razie wstałem późno, po 10.00. Bardzo późno. Każdego poprzedzającego święta dnia dzień zaczynałem o 6.00, czasem o 7.00. W święta, te czy inne, wstawałem późno, bo niespieszno mi było do niczego.
Na pewno nie do świata wypełnionego harmidrem sztucznie rozradowanych, sztucznie ubarwionych, no i sztucznie zespolonych ludzi.
Cały Potoków, miasteczko, w którym zamieszkałem dziewięć lat wcześniej, był właśnie czymś takim. Irytująco sfałszowanym, tętniącym hipokryzją tworem.
Czymś w rodzaju piernika lukrowanego, który przecież prędzej czy później musi i tak stracić i swój aromat, i smak. To tylko kwestia czasu.
Nie spieszyłem się do tego piernika. Nie mógł mi smakować.
Nie mógł, bo nie byłem częścią tego świata, który go wypiekał.
Ten świat, co tu mówić, działał mi na nerwy.
Czy czułem nienawiść?
Bo ja wiem?... Może trzymajmy się tego, że czułem niechęć i rozdrażnienie. I może pogardę.
Tak, tego się trzymajmy.
Wstałem o 10.00 i zaparzyłem sobie kawę z czterech łyżek stołowych. Jeśli zalaną wrzątkiem kawę mieszasz bez wysiłku, to sprawa pokpiona. To lura, nie kawa. Tak to widziałem.
Czy potrzebowałem tak silnej kawy? Uważałem, że tak. Pięć razy dziennie.
Pięć razy dziennie zjadałem też czekoladę i ciasto, choć rzeczy te już dawno utraciły dla mnie smak.
Może był on jednym z tych czarów, które zrabowało dzieciństwo.
Kawę piłem stojąc w oknie, mając przy tym widok najgorszy z możliwych. Ulicę, po której od rana biegały w śniegu podekscytowane dzieciaki, i po której od czasu do czasu z mozołem przejechał autem któryś z sąsiadów, zmierzając do centrum, na drugą stronę Wisły.
Przykry był widok nie tylko dzieci, które były jak świeży lukier na tym okropnym pierniku. Nie mogłem nie przegapić tych wszelkich dekoracji, migocących lamp i węży świetlnych, kokard i … na drzwiach… Ozdobionych świerków, bałwanów, płotów…
Nie był to miły widok, i nie był to miły dzień.
Spytacie, czemu więc stałem w oknie i psułem sobie przyjemność picia kawy. No cóż, sprawa jest złożona.
Kawa i tak nie mogła mi smakować, bo dzień wigilijny zatruwał wszystko, czego bym nie spróbował, by uciec okiem i myślą od jego atmosfery.
Od jego iluzji.
Mogłem przejść z kuchni do biblioteki i popatrzeć przez jedno z okien wychodzących na Wisłę. Tak, tyle że drugi brzeg rzeki też był lukrowany. O ile na lewym brzegu stało kilkadziesiąt cichych willi, skupionych głównie na ulicy Słowiczej - o tyle cały prawy pas nabrzeża zdobiły osiemnastowieczne i dziewiętnastowieczne kamieniczki, których mieszkańcy ścigali się w dekorowaniu w jakimś dziecinnym upojeniu.
Poza tym, gdybym patrzył na miasto, nie mógłbym nie myśleć o tym, co się tam działo. O tym całym szalonym rejwachu świąt Bożego Narodzenia.
Wigilijna gonitwa z iluzjami.
Po kilku dniach iluzje te przepadają, nie są trwalsze od płatków śniegu… A jednak ludzie – oszołomieni, oszukani sami przez siebie – za rok znów dadzą się omamić, przysypać tym śniegiem…
Z pogardą o tym myślałem.
Co roku, od 10.00 rano, do końca ostatniego świątecznego dnia, myślałem o tym z pogardą.
Owszem, mógłbym wypić kawę stojąc przy kominku salonowym, a może siedząc przy biurku…
Ale i tak nie uciekłbym od tego wszystkiego.
Nie od władnej złości i żalu.
I od samotności.
Więc tak to wyglądało. Pastwiłem się sam nad sobą.
Drugą rzeczą, którą zrobiłem zgodnie z własnym harmonogramem wigilijnych tradycji, było wyrzucenie mojego telefonu. Z hukiem odstawiłem pusty kubek, czując rosnący łomot w sercu, po czym odszukałem komórkę, którą wyłączyłem już dzień wcześniej.
Wylądowała w śmietniku. Jak co roku. Wraz z nią wylądowało tak kilkadziesiąt wiadomości i nieodebranych rozmów. Od rodziców, od siostry, od znajomych pisarzy i wydawców…
I pewnie od przyjaciela.
Jeśli nie czuł urazy po kłótni sprzed dwóch dni.
Mówiąc szczerze, miałem gdzieś to, czy wiadomość od niego znalazła się w tym pogrzebanym zbiorze.
Albowiem kłótnia z nim była też moim corocznym obyczajem. Nie było w tym przypadku, nieszczęsnego incydentu.
Rozumiecie już. Te całe święta – obchodziłem sam.
No, wyraziłem to kiepsko, doprawdy. Uściślając: samotnie nieobchodziłem świąt.
Zamknięty w domu z zapasami żywności na tydzień, odcięty, bezpieczny, pełen satysfakcji…
Ale, owszem, złości także… I niepokoju.
Nic na to nie mogłem poradzić. Niepokój był we mnie i nie było sposobu, bo się go pozbyć.
Wiecie, co jeszcze mnie denerwowało? Denerwował mnie ten upór, przeklęty i żałosny, moich bliskich – cóż to za słowo – którzy co roku wysyłali mi życzenia, usiłowali się dodzwonić… mimo że wiedzieli, co myślę o tym wszystkim.
Mimo że co roku „gubiłem” telefon.
I nigdy, ale to nigdy im nie odpowiedziałem.
Ucieczki to straszna sprawa.
Uciekamy chyba wszyscy… Jest tyle rzeczy, przed którymi próbujemy uciec myślą lub ciałem…
Ja uciekałem przed samym sobą. Przed katastrofą, wielką górą błędów, krzywd, przeoczeń…
Ale głównie uciekałem przed litością ich wszystkich.
Litowali się, nie miałem wątpliwości.
A to budziło we mnie gniew tak silny, że ciemniały mi oczy.
Nie chciałem politowania.
Które z takim uporem mi okazywano.
Chciałem przetrwać święta w swojej twierdzy. To wszystko.
Oczywiście dobrze wiedziałem, że w próbie ucieczki przed świętami skazany byłem na klęskę. Miałem ją co roku. Co roku miałem straszny czas.
Mówię tu o ucieczce myślą. Ciało nie byłoby zbyt szybkie w biegu.
Nie po tym, gdy kiedyś, dawno temu, lewą nogę zastąpiła mi proteza.
Ano właśnie.
Całkiem zresztą dobra, droga. Ale jakoś odechciało mi się biegać.
Rekomendowali mi to bieganie… Przedtem biegałem sporo i startowałem w maratonach. Jednak nie pobiegłem już nigdy. Ani razu.
Tym większym cudem byłby bieg w ucieczce przed Bożym Narodzeniem.
W tej sytuacji zamykałem się w twierdzy.
Jednak, jak już powiedziałem, tym razem popełniłem mały błąd.
Zdarza się.
Nie kupiłem pieczywa. I wina.
Jadłem dwa bochenki chleba dziennie. Z winem bywało różnie.
W dni świąteczne, gdy nie miałem nastroju na pisanie powieści, ani negocjacje z moim przyjacielem, kiedyś moim wydawcą, teraz partnerem w wydawnictwie, piłem kilka kieliszków, zazwyczaj wieczorną porą.
Ale tym razem ani chleba, ani wina sobie nie sprawiłem. Jak to się stało?
Sam nie wiedziałem. Nie miałem aż tylu spraw na głowie… Dzień wcześniej kupiłem tuzin książek, tuzin filmów, worek słodyczy… Ale cóż, miałem już trzydzieści sześć lat i fatalną dietę. Jeśli nie przeszkadzało mi to jeszcze pisać chwytliwych horrorów, to jednak jasność umysłu w funkcjonowaniu codziennym musiała w końcu przywiędnąć…
Szkoda, że akurat w takim dniu. W wigilijnym.
Tak właśnie pomyślałem. Szkoda.
Dzień wigilijny był dla mnie nie tylko dniem kłopotliwym, ale też dziwnym. Nie musiałem się przecież nigdzie spieszyć, nic załatwiać. A jednak byłem pobudzony, niespokojny, w miejscu usiedzieć nie mogłem. I wcale nie musiałem pić tej potężnej kawy, by się ożywić, bo ożywiony byłem aż za bardzo.
W rzeczy samej każdy kubek kawy dokładał mi niepokoju, który czułem wszędzie a zwłaszcza w sercu.
Już samo to odczucie było denerwujące, a przecież… Piłem kawę przez cały dzień, ostatni kubek o północy.
Tak, wiem, co myślicie sobie o mnie. Niechęć? Politowanie?
Chyba nie mogło być inaczej.
Kiedy odkryłem brak zapasów, wkurzyłem się jeszcze bardziej. Przez jakieś pół godziny krążyłem po domu, myśląc o sobie jak o rozdrażnionym tygrysie, i zastanawiałem się, co zrobić.
Od lat nie wyszedłem z domu w Wigilię. Ani w dzień bożonarodzeniowy, wielkanocny, halloweenowy… W żaden, który oznaczał upajanie się sztucznie zespolonych mas ludzkich dekoracjami i iluzjami.
W końcu się jednak przemogłem. Nie musiałem jechać do miasta, by kupić to, co było mi konieczne do przetrwania. W willi obok, mały, dobrze zaopatrzony sklep, prowadziła pani Bawarczyk.
Nie lubiłem jej. Nie lubiłem ludzi, którzy nie potrafią wyczuć chwili i nastroju.
A pani Bawarczyk nie potrafiła. Mimo że nigdy nie wszedłem do jej sklepu ani uśmiechnięty, ani szczególnie pogodny, nie umiała mnie nie zaczepić którymś z tych fałszerstw.
Uśmiechem, zatroskaniem, życzeniem…
Bardzo męczące, bardzo irytujące.
Bez entuzjazmu więc, ubrawszy się i narzuciwszy kapelusz, wyszedłem z domu i skierowałem kroki do sklepiku. Mróz, który ściął Wisłę, czyniąc z niej deptak między obiema dzielnicami miasteczka, od kilku dni był w odwrocie. Natomiast śnieg padał gęsty i jakby ociężały, co dzieciarni sprawiało niezwykłą frajdę.
Powinno to drażnić przynajmniej kierowców, ale kiedy rzuciłem okiem na kierowcę nysy, która wiozła świerk na naczepie, śladów złości nie znalazłem. Jak wszyscy wokół, i ten człowiek dał się porwać chwilowej iluzji.
Miałem to gdzieś.
Strzepnąłem buty ze śniegu – co nie do końca się powiodło, bo i przed, i nawet za drzwiami sklepu było go sporo – i wszedłem do ciepłego wnętrza.
Radio grało amerykańską kolędę z lat 50. O dziwo nie stało to na przeszkodzie w oglądaniu filmu właścicielce sklepu. Była sama, jej uwaga skupiona była na małym, podwieszonym w narożniku telewizorze.
- To Scrooge z Billem Murrayem – wymruczała. – Uwielbiam ten film. – Przeniosła na mnie oczy i powiększyła je dwukrotnie. – O, dzień dobry! Pan został na święta? Zawsze pan wyjeżdżał, prawda?
Nigdy nie wyjechałem na święta. Ale nie miałem najmniejszej chęci na wymienienie z nią więcej słów niż było to konieczne.
- Poproszę dwie butelki czerwonego wina. Co ja mówię… Niech będzie może… osiem butelek. California. I chleb, jeśli jeszcze jest.
- Jest. Ile?
- No… niech będzie też osiem.
Sięgając po wino, zerkała na mnie ciekawie. Odwróciłem się i spojrzałem na okna wychodzące na ulicę. Każdą z szyb zdobił bałwan obwieszony mrugającymi lampkami. Poczułem się nieswojo.
- No tak, chyba drogi nieprzejezdne, prawda? – dobiegł mnie cichy, spokojny głos.
- Yhm – Sięgnąłem po portfel. – Ile to będzie?
- Już policzę… Czytałam pana ostatnią książkę, wie pan? Ten… Drapieżnicy
- Koszmarników ma pani na myśli – burknąłem w odruchu.
- Tak, tak! – uśmiechnęła się.
- To nie jest ostatnia książka. Po niej wydałem już dwie kolejne. Ile płacę?
- Ymm… Już, już… O, kurcze, zakopał się, biedak, widzi pan?
Podniosłem wzrok znad portfela i poszedłem za jej spojrzeniem ku oknom. Nysa nie ujechała daleko. Stała teraz w poprzek drogi, wryta w śnieg, podrygując przy bezowocnych wysiłkach kierowcy.
- O, pan ma bardzo silne auto, prawda? Może…
- Ile płacę?
- Tak… Za chleb nie policzę. Jest wczorajszy, a poza tym Wigilia, więc… - zaczęła poszerzać twarz w uśmiechu, ale szybko go wymiotłem, ucinając szorstko:
- Płacę za wszystko, za chleb też. Proszę mi tu jałmużny nie czynić.
Bez słowa przyjęła należność i odprowadziła mnie do drzwi przygaszonym spojrzeniem. A ja stanąłem przy wyjściu i niezdecydowanie położyłem rękę na klamce.
Nie kwapiłem się do wyjścia, bo na zewnątrz wyroiło się nagle od sąsiadów. Tak nagle. Jak to się mówi, w sekundy.
Jeden wybiegł w eleganckiej koszuli, drugi w fartuchu kuchennym, trzeci w piżamie…
I – oczywiście! – wszyscy pobiegli, a raczej dobrnęli, do tej cholernej nysy.
Wielka, fałszowana-lukrowana pomoc świąteczna.
Poczułem się jeszcze bardziej zły i gorzki.
Nie wychodziłem, obserwując ich bardzo mozolne wysiłki, by pomóc kierowcy furgonu. Nie wychodziłem, bo ani nie chciałem brać w tym udziału, ani…
Tak, szczególnie mroziło mnie niebezpieczeństwo usłyszenia życzeń świątecznych.
Na pewno by ich nie szczędzili. Mimo , że przewracali się w śniegu, wszyscy – każdy jeden – mieli jakieś pełne dziecięcej frajdy twarze.
- Żałosne – wymruczałem.
- Panie Malkont – usłyszałem z tyłu zmartwiony głos. – Bardzo przepraszam za tę pomyłkę… Ja wiedziałam, że chodzi o Koszmarników. Ta książka bardzo mi się podobała. Ma świetne zakończenie. Nie wiem, czemu pomyliłam… Pewnie na dziesięć rozmów z panem, nie pomyliłabym się dziewięć razy, to ten głupi rodzaj błędu… Przepraszam za nietakt.
Milczałem. Spieszno mi było do twierdzy. Każda sekunda poza nią oznaczała kontakt z nieznośnie lepką hipokryzją udekorowanego motłochu.
Każda sekunda miała z jednej strony główkę od szpilki, a drugiej… a z drugiej oczywiście coś drażniąco ostrego, wbijającego się w mój nastrój.
Byłem podminowany, spięty, a jednocześnie nabuzowany. Koszmarny w sumie stan, z którym, niczym z tacą pełną najwrażliwszego kryształu, należało czym prędzej przenieść się na cichą, skrytą w półmroku półkę.
A tymczasem na zewnątrz już siedmiu ludzi wypychało nysę ze śnieżnej pułapki. Wokół tańcowały dzieciaki.
Była to straszna scena i pomyślałem, że umieszczę ją w najbliższym ze swoich horrorów. Że wszystkich tych błaznujących oszustów w jakiś szczególny sposób ukarzę.
Ta myśl sprawiła, że przez moje ciało, od czubka głowy, przez krtań i płuca, do żołądka, zsunął się lodowaty oszczep.
Lubiłem to uczucie.
Na ladzie rozdzwoniła się komórka. Nie obejrzałem się. W nosie miałem czyjeś sprawy, a zwłaszcza życzenia, pozdrowienia i całe to urzędowe przypominanie sobie o innych z okazji Bożego Narodzenia.
- Michałku… Co? – Przez kilka sekund trwała cisza. – O, Boże, Michałku, połóż się, dobrze? Boże… Ja już zamykam sklep i idę na górę. Może zadzwonię na pogotowie… co? Już idę do ciebie.
Odruchowo nacisnąłem klamkę. Instynkt ucieczki. Przed czym?
Przed pomaganiem. Przed cierpieniem.
Przed… współczuciem.
Nysa wróciła na tor, a stare konie świętowały to tak, jakby w międzyczasie rozniesiono im skrzynkę Californii.
- Panie Malkont…
Głos sklepikarki był przejmująco smutny. Zawsze wolałem użyć w takim przypadku określenia „żałosny”. Często go używałem. Cały świat był żałosny mniej lub bardziej.
Tak przynajmniej chciałem to wtedy widzieć.
- Panie sąsiedzie…
Odwróciłem się z niechęcią wymalowaną na twarzy grubym, ciężkim pędzlem.
Wyglądało na to, że równie wielki pędzel wymalował na twarzy pani Bawarczyk strach i zmartwienie.
- Mój mąż ma duszności i… chyba coś z sercem… Nie wiem, czy może… Już zamykam i idę zobaczyć, co się dzieje… Czy… - Patrzyła na mnie wielkimi, ciemnymi oczami, w których groteskowo odbijały mi się wszystkie te świecidełka z bałwanów. – Czy jeśli będzie trzeba zawieźć go do lekarza, to może pan… Bo pan ma najmocniejsze auto na naszej ulicy i… Jest tyle śniegu…
Tak, miałem najmocniejsze auto na ulicy. Jeep Commander czarny jak kosmos i silny jak diabeł u kołowrotu nie zakopał mi się jeszcze nigdy i w niczym.
Zmarszczyłem brwi.
- Może nie będzie to konieczne, ale… - jej głos przeszedł w szept.
- Już wykopali tę nysę – wycharczałem. – To by było jeszcze szybciej więc.
Pchnąłem drzwi i wyszedłem, nieomal wystrzeliłem szybkim krokiem – ale i tak usłyszałem to przekleństwo:
- Wesołych świąt, sąsiedzie...
Zdusiłem przekleństwo zbudowane z zupełnie innych słów. Uderzywszy niespójnym krokiem w śnieżny kopiec, straciłem równowagę, ale nie wywróciłem się. Natomiast głowy tych wszystkich dziwacznie poubieranych pomagierów, którzy z cholernie nieznanych przyczyn wciąż stali na ulicy i szczerzyli zęby do całego świata, zaczęły zwracać się w moją stronę.
Spanikowałem i bez namysłu odbiłem w prawo, za narożnik domu Bawarczyków. Za narożnikiem stało coś w rodzaju wiaty dla klientów-opojów. Dziwiło mnie to wielce, ale sklepikarze sami na własnym podwórku hodowali sobie gościnne opilstwo. Mimo że dzielnica, a już na pewno nasza ulica, skupiała zamożniejszych mieszkańców Potokowa, taki gest nie przeszedł bez rezonansu.
Tym bardziej, że mąż Bawarczykowej miał osobliwy zwyczaj częstować darmowym piwem klientów, którzy trafili na jego dobry humor.
Moim zdaniem ten dobry humor miał zbyt często.
Poza tym na całe to zadaszone opilstwo wychodziły okna mojej sypialni, miałem zatem kolejny powód do zgrzytania zębami.
Wciąż nimi zgrzytałem, tak to wyglądało.
Dlatego miałem zamiar złożyć skargę u burmistrza i moi sąsiedzi wiedzieli o tym. Wiedzieli też, że burmistrz miał do mnie słabość, bo ,,rozsławiałem jego małe, nadwiślańskie miasteczko,,.
Tym razem sam – pierwszy raz – uciekałem pod tę wiatę…
Ale nigdy tam nie dotarłem.
Kiedy już byłem bliski minięcia jej lewej ścianki i skrycia się pod daszkiem, usłyszałem coś, co zamieniło mnie w istotę bezbrzeżnie zdziwioną.
Usłyszałem głos mojego przyjaciela Artura.
Dziwne – bo nie liczyłem na jego pojawienie się u mnie aż tak bardzo.
Jego obecności pod wiatą pijacką nie zakładałem już zupełnie.
A jednak nie było wątpliwości, gdy to on przemówił głosem podekscytowanym i wesołym:
- Pamiętajcie, że jesteśmy nie ludźmi, lecz ludźmi udającymi duchy. To, myślę, całkiem istotne, prawda?
- Zgadzam się – rozległ się nie mniej wesoły głos, należący chyba do jakiegoś bardzo wysokiego rangą opoja.
Czyli do człowieka starego.
- A kto pierwszy? – spytała z kolei kobieta, też nie najmłodsza.
- Pierwszy Fryderyk – zadecydował bez namysłu mój przyjaciel. – Potem ty, Aldono. Ja zaś… Ja zaś uwieńczę dzieło.
Dzieło? Co za dzieło? Bliski osłupienia, zaintrygowany mimo tych wszystkich wigilijnych stresów i zadrażnień, dotknąłem dłonią zimnej, blaszanej ścianki.
Co tu robił Artur? Co robił z tymi ludźmi?
Artur był taki jak ja.
Nie spotykaliśmy się z ludźmi, którzy nic nie wnieśliby w nasz interes wydawniczy.
- To będzie niezwykłe dzieło – oceniła kobieta z wyczuwalną radością.
- No tak – zgodził się mój przyjaciel. – Znam Aleksa od piętnastu lat i nigdy jeszcze, zaprawdę nigdy, nie zrobiłem mu takiego kawału.
- Nigdy? – zachrobotał stary głos Fryderyka.
Nie znałem żadnego Fryderyka ani żadnej Aldony. Byłem też do tej pory przekonany, że i  Artur ludzi o tych imionach nie znał.
A tymczasem odkrywałem coś więcej. Największy kawał jego życia, skierowany we mnie. Przez brak ostrożności właśnie mu się ten żart rozsypywał. Mimo tych wszystkich paskudnych emocji, mimo zdumienia i konfuzji – ledwo stłumiłem złośliwy chichot.
- A zatem twojego przyjaciela, Arturze, dziś po północy odwiedzą trzy duchy? – zaśmiał się Fryderyk.
- Nie inaczej, nie inaczej… Tak, każdy ,prędzej czy później, ma swoją „opowieść wigilijną”… No cóż, moi drodzy spiskowcy, jako jedyny obywatel Potokowa wiem, że drzwi od ogrodu otwierają się, kiedy…
Szybkim krokiem wycofałem się i nie zadając już sobie trudu otrzepania butów i spodni ze śniegu, ponownie wszedłem do sklepu. Pani Bawarczyk szła już ku drzwiom z kluczami w ręku. Miała przygnębioną twarz, co przywróciło moje poirytowanie.
- Będę miał dziś gości, więc proszę mi dołożyć jeszcze cztery butelki wina – rzuciłem bez ceregieli.
Potrafiłem zrobić coś takiego z twarzą i głosem, że ludzie nabierali plastelinowej struktury. Sklepikarka bez słowa cofnęła się, by podać mi towar.
- Ale zapłaci pan już po świętach, dobrze? Bo mi już…
Wyszedłem na dwór. Nie chciało mi się jej słuchać. Ani dotykać jej smutków.
Zamknąłem drzwi i zrobiwszy dwa kroki w stronę własnego domu, znowu znieruchomiałem.
Pomagierzy-fałszownicy poznikali już w domach, ale za to na samym środku drogi stał Artur. Widok nie był taki zupełnie zwyczajny. Stał na środku, wbity w wał śnieżnego koryta, wyrąbanego tak walecznie, jak nietrwale, przez przedzierające się w obu kierunkach samochody, patrzący na mnie, roześmiany, roziskrzony, przysypywany gęstym śniegiem…
Nie znałem go od strony tak wariackiej.
Nie powiem, bym lubił być zaskakiwany w taki sposób.
Było to tak niecodzienne, że wręcz zamarłem, nie mogąc oderwać od niego oczu.
Mój przyjaciel, ubrany w puchową kurtkę, chroniony błękitną czapką, trzymający w ręku prezent owinięty w metaliczny, zielony papier, stał w śnieżycy i niezwykle rozkoszował się chwilą.
Nie poprawiło mi to humoru.
O ile wcześniej nie kłamał, miał takie samo zdanie jak ja na temat świąt i wręczania prezentów.
Chyba że chodziło o ten niezwykły kawał, który…
- ALEKSIE!
Patrzyłem na niego, kurczowo przyciskając ciężkie pakunki do piersi, i zastanawiałem się, czy przemówić, czy może jednak… przedłużyć przekornie tę małą wojnę między nami. Tę zwadę przedwigilijną. Kusiło mnie zaakcentować obrazę, choćby już za to tylko, że widziałem go z prezentem…
Za to, że wydawał się być… owładnięty tym świątecznym nastrojem?
Pozwolił, by wylano na niego lukier?
On?? Moje odbicie lustrzane?
- ALEKSIE! DZIŚ PO PÓŁNOCY ODWIEDZĄ CIĘ TRZY DUCHY!
Pokręciłem głową i ruszyłem do drzwi. Omal nie podbiegłem do drzwi, ale przecież od dawna już nie biegałem.
Już nie umiałem biec.
Drzwi fortecy zatrzasnęły się za mną, a ja skierowałem się do kuchni wściekły.
I pierwsze, co zrobiłem, to zaparzyłem kawę z czterech łyżek stołowych.
Pieprzone święta.
 
Byłem zły. Bardzo zły. Kofeina porozsuwała moje pokłady jestestwa tak, że dziwiłem się, iż lustro nie odbija jakiegoś żałość budzącego tworu kubistycznego. Nie mogłem w żaden sposób uciec od nieszczęścia świątecznego. W żaden. Byłem jak niemrawy, przechylony na cuchnącej mieliźnie okręt, w który uderzały torpedy, jedna po drugiej.
Tymi torpedami były moje myśli. Nie miałem nad tym najmniejszej kontroli. Myślałem w kółko i na przemian o mojej matce i ojcu, o siostrze, o kłótni z przyjacielem, o przeszłości, która pełna była cierni, a może już włóczni…
I słowa. Niektóre słowa wracają jak mongolska kawaleria do osaczonej, zmożonej ofiary, by pastwić się nad nią bez końca.
Mój mąż ma duszności i… chyba coś z sercem…
ALEKSIE! DZIŚ PO PÓŁNOCY ODWIEDZĄ CIĘ TRZY DUCHY!
Czy jeśli będzie trzeba zawieźć go do lekarza, to może pan…
DZIŚ PO PÓŁNOCY ODWIEDZĄ CIĘ TRZY DUCHY!
Pan ma najmocniejsze auto na naszej ulicy…
DZIŚ PO PÓŁNOCY…
Jednak nic nie przebijało mnie tak boleśnie, jak wypadek samochodowy, który sam sobie spowodowałem. Tylko ja poniosłem w nim uszczerbek. To był upadek z wieży wytopionej w złocie. Dwa lata wcześniej zająłem trzecie miejsce w maratonie wojewódzkim. Rok po nim – drugie.
Zacząłem przygotowania do maratonu międzynarodowego i patrzyłem już na świat z włamującej się w kosmos wieży wytopionej ze złota.
Tydzień przed kwalifikacjami straciłem nogę i zagrzebałem się w tej wieży ruinach.
Odtąd zacząłem zapadać się w dziwnym stanie. Po pierwszym szoku zebrałem się jeszcze w sobie. Ale ostatecznie się poddałem. Owszem, zacząłem pisać horrory Nieomal natychmiast uczyniły mnie sławnym i bogatym. Dwie wytwórnie stoczyły walkę o prawa do ekranizacji.
Jednak umarł wojownik przeskakujący skały. Umarł ktoś, kto wierzył, że ma dość sił, by unieść pod słońce i siebie, i kogoś, kto miał wypełnić odpowiednią przestrzeń w sercu.
Pół roku później moi rodzice kupili duży dom i ziemię w Potokowie. Mnie było zupełnie obojętne, gdzie żyję. Potoków brzmiał dobrze, bo nikt nie wiedział o moim kalectwie. Żyłem już pod nowym nazwiskiem, a zresztą… Bardzo szybko zamarły moje kontakty z rodziną. Kupiłem rezydencję na drugim brzegu i skupiłem się na pisaniu i wydawaniu obiecujących pisarzy.
Ale prawda jest taka, że od momentu, w którym okaleczyłem sam siebie, byłem już pod nieustającym ostrzałem. Strzały i włócznie wylatywały ze mnie samego – z kołczanu gniewu i żalu – mknęły do nieba, by szybko wrócić i ciąć mnie z przeszywającym bólem.
Nie wiem, czy istnieje gorszy rodzaj ostrzału.
 
Czasem wręcz słyszałem świst włóczni przeszywającej mój tors. Jeśli dźwięk był złudzeniem, to ból już nie.
Wypiłem kawę, zjadłem pół bochenka chleba z serem topionym, dwie czekolady, a potem otworzyłem butelkę z winem i poszedłem włączyć telewizor.
Byłem w twierdzy.
Ale w pułapce też.
Miałem swój horror.
Chętnie wyśmiałbym Dickensa.
 
Jak mi zleciał ten dzień? No cóż, mimo stosowanych zabiegów – piłem, objadałem się, wtapiałem w telewizor, w komputer… - jednak się dłużył.
Tym bardziej mi dokopał. To też mnie denerwowało i dokładało strzał, których sam Archimedes by nie zliczył. Już cała przestrzeń mnie kłuła, gdziekolwiek się nie ruszyłem.
I choćbym zamierał w jednym punkcie, też nadziewałem się na groty.
Denerwowała mnie moja wielka bezradność. Wiedziałem, że Boże Narodzenie to lukier, obłuda, omam, ale i tak wszystko to, co się z tym wiązało, kładło mnie na łopatki.
Po kilku godzinach byłem nie tylko spustoszony psychicznie, ale też czułem dokuczliwy ból w kilkunastu miejscach ciała.
A jazda mongolska pastwiła się dalej. Nie mogłem przestać myśleć o tym, że moi rodzice czekają na telefon.
Że odrzuciłem ich zaproszenie na święta.
Jak co roku.
Że w ostrych słowach odmówiłem siostrze, która chciała przyjechać do mnie, nawet, jeśli musiałaby zostawić na ten czas męża i dzieci.
Jak co roku.
Męczył mnie telefon na dnie kosza, bo choć nie odczytałem zawartych w nim wiadomości, to w jakiś sposób i tak docierały one do mnie i też robiły coś kubistycznego z jestestwem.
Chwilami chodziłem o domu i głośno grzmiałem do tych, którzy usłyszeć mnie nie mogli:
- Dlaczego, do cholery, nie możecie pojąć, że nie chcę brać udziału w tej szopce?!
Tak, przecież to tylko kilka dni. Po ich upływie będzie… No, może nie jakoś tak bardzo inaczej…
Ale jednak trochę. Trochę chyba tak.
Piłem wino i patrzyłem na filmy, z których nie zapamiętałem nic. Nie powiem, ten cały kawał, który obmyślił mój przyjaciel, po części wzbudził moje uznanie. Było to całkiem wariackie.
Może nawet zabawne.
Szkoda tylko, że jakoś tak bardzo dopasowane do świąt.
Prezent.
I ten cały Dickens z tą opowieścią wigilijną…
Dzień mijał wolno, jakby był furgonem zagrzebanym w zaspie. Przez cały ten czas tylko raz spojrzałem przez okno. Kuchenne.
Parzyłem wtedy kolejną kawę. Od zakupów u Bawarczykowej minęły wtedy godzina, może i dwie.
Ale kiedy wyjrzałem przez okno, omal nie wypuściłem słoika z Jacobsem z dłoni.
Mój zwariowany przyjaciel Artur stał wciąż na środku drogi, podobny do kopca, zadzierał głowę i szczerzył do mnie zęby.
Kolejny kwadrans spędziłem w sypialni na piętrze, wtulony w narożnik łóżka, chłodząc czoło satynową kołdrą. Byłem pełen obaw, że dieta i stresy rozsiekały już moje zmysły bardzo poważnie.
Pół godziny później wyjrzałem na ulicę ponownie i z ulgą ujrzałem pustkę.
Na ulicy nie było już ani mojego przyjaciela, ani w ogóle żadnego życia.
Sojusz sztucznie poklepujących się biesiadników powoli się rozmywał; teraz rozbici na grupki koncentrowali się już wokół swych zdobionych bombkami i śliwkami w czekoladzie drzewek.
Durnie.
Oszuści.
Jakoś tam dotrwałem do północy. Nie będę wam opisywał wszystkiego, co przeżywałem przez te całe, dłużące się godziny dnia i wieczoru. Dość powiedzieć, że kiedy wybiła północ, czułem się jak wrak.
Dokładnie jak wrak tego wspomnianego okrętu, z tym, że brakowało już w nim miejsc na kolejną torpedę. Byłem czymś, o czym należałoby rzec „dziura na dziurze”.
Takim to wrakiem się czułem, ale bliższy prawdy będę, jeśli powiem, że byłem nim już od długich lat.
Takim wrakiem czułem się o północy, a jednak emocjonalne spustoszenie miało dopiero nadejść.
 
Wymęczenie wielogodzinnym skłuwaniem mnie przez owe myśli natrętne,  nawracające, przeszywające, miało jednak jakąś dobrą stronę. Otóż sprawiło ono w końcu pewne przytępienie. W takim zaś przypadku – przynajmniej przez jakiś czas – emocje i rozterki dość znacznie odstępują.
Rzekłbym, że byłem już nawet dość bliski odprężenia. Bo jest chyba jakimś całkiem naturalnym mechanizmem organizmu i duszy, że wyłączają procesor odpowiedzialny za przejmowanie się – kiedy czerwona lampka sygnalizuje im granicę wytrzymałości ostatecznie wyczerpanej.
Taki stan ulgi nie jest, oczywiście, jakoś wielce rozciągnięty w czasie. Ale jednak zdarza się.
Tak też poczułem się późniejszym wieczorem, około 23.00. Sam nie wiem, na ile moja własna świadomość to sprawiła, na ile zaś wspomniane mechanizmy samozachowawcze, faktem jest jednak, że dużo mniej myślałem o tym telefonie w śmietniku, niż o kawale Artura.
Który zaczął mnie w końcu trochę bawić.
Po pierwsze: wyciągnął jednak do mnie tę dłoń. A też samarytaninem spłakanym nad zestrzelonym wróblem nigdy nie był.
Po drugie: zwerbowanie obcych sobie ludzi świadczy wszak o zaangażowaniu czyli całym stosunku do mnie.
Trudno nazwać to bimbaniem.
I wreszcie po trzecie.
Po trzecie: nieoczekiwany splot zdarzeń sprawił, że poznałem jego tak oryginalny jak chytry plan, przynajmniej z grubsza, i mogłem coś z tym zrobić.
Na przykład dokonać kontruderzenia przy pomocy kpin, groteskowych zachowań czy w ogóle jakiejś tam szopki.
Przecież dawało mi to tak naprawdę niespodziewane narzędzie do łatwiejszego przebrnięcia przez najbardziej koszmarną noc w roku.
Tak, w gruncie rzeczy Artur przyszedł mi z pomocą i już nawet wspomnienie jego wygłupów na zawalonej śniegiem ulicy nie przynosiło irytacji.
Dlatego też wyłączyłem telewizor – o tyle chętnie, że z każdego kanału mniej lub bardziej spływał lukier świąteczny - i rozparłem się w fotelu skupiony na czerwonym winie i Rafaello.
Nie powiem, że nie byłem ciekaw, jak mój przyjaciel ma zamiar rozegrać całe to przedstawienie. Byłem ciekaw, jak ucharakteryzowane będą duchy.
Lubiłem horror i makabrę. To był świat, w którym prostowałem kości.
Prawie biegałem.
Artur też lubił grozę. Obaj pisaliśmy w podobnym stylu – zresztą dwie książki napisaliśmy wspólnie – i obaj założyliśmy sami sobie wydawnictwo Półmrok.
Od roku przynosiło już zyski. Spore.
W ogóle byliśmy podobni. Nie tylko w pisaniu.
Lubiliśmy władzę wydawniczą.
Ludzie drzwiami i oknami wpełzali z swoimi dziełami, by mieć szansę przekonania nas co do swego geniuszu i wręcz szansy i zaszczytu Półmroku.
Obaj czerpaliśmy bazyliszkową radość z powalania tychże geniuszy w progu, albo jeszcze przed nimi.
Kiedy samemu dobrze się pisze, kiedy ma się już milion fanów, z których zostanie dobra połowa nawet, jeśli się wstąpi do Ku-Klux-Klanu, poczucie bezkarności jest potężne i upajające.
Upajaliśmy się.
Córka pani Bawarczykowej napisała książkę. Przepisy kuchenne. Oryginalność numer milion.
- Dlaczego miałbym to wydać? – spytałem, gdy przyszła pół roku wcześniej do naszego biura.
- Bo… To nie tylko przepisy – rzekła nieśmiało. – Przy każdym jest wypadek, który mi się przytrafił.
- Wypadek? – uniosłem brwi z kamienną twarzą. Artur stojący nade mną odwrócił się do regałów i zaśmiał swobodnie.
- No tak… Przypalone ciasto, upuszczona salaterka, cukier zamiast soi w dorszu – zaczęła wymieniać nieco nerwowo. – Śmiesznie opisane. Anegdotycznie.
- I to miałoby uwiarygodnić książkę? Polskim gospodyniom? Ufnym w naszą markę?
- Ale przepisy są bardzo dobre – zaczerwieniła się. – Stare, rodzinne, niektóre z XVIII wieku nawet. Te wypadki to jakby podrozdzialiki, które…
- Podrozdzialiki.
- …które są pod każdym przepisem w innej czcionce, jako dodatek dla humoru. To całkiem, myślę, oryginalne…
Z trzaskiem położyłem dłoń na leżącym na biurku maszynopisie.
- Droga sąsiadko. Przepisy to poważna rzecz. Zarabia się tylko na uznanych mistrzach. To nie łączy się z groteską. Zresztą my zasadniczo wydajemy horrory. Niech pani spróbuje przerobić to dzieło w horror. Albo wydać u zakonnic z Bylekonnic. One chyba takie fatałaszki-igraszki wydają. Powodzenia.
Dziewczyna ruszyła do wyjścia zgnębiona, ale Artur zatrzymał ją w drzwiach.
- Proszę zaczekać!
Obróciła się i popatrzyła na nas błyszczącymi oczami.
- Tak?...
- Zapomniała pani zabrać swoje fatałaszki-igraszki – rzekł z uśmiechem mój wspólnik.

[cdn]