JustPaste.it

Nadwiślańska opowieść wigilijna (część druga)

**

 

x-mas2.JPG

Nadwiślańska opowieść wigilijna (część druga)

Dopiłem wino i zaśmiałem się głośno. Takich osób jak córka Bawarczykowej mieliśmy u drzwi sporo, bo w powiecie tylko Półmrok wydawał coś więcej niż poradniki pszczelarza. Niejeden autor wyszedł z łzami.
Ale też wydawanie książek równie daleko pada od samarytanizmu, co… Co my obaj.
Mój śmiech był głośny, ale też nieco dziwny; nie przypuszczam, by miał wiele wspólnego z endorfiną. W każdym razie pierwszy raz zaśmiałem się tej nocy – do własnych, niemiłosiernie splątanych myśli.
Po upływie kolejnej półgodziny dobry nastrój zaczął mnie opuszczać, na co wpływ miała nieskłonna do odparcia wizja smutnych twarzy moich krewnych, siedzących przy wspólnym stole.  Podniosłem się i przeszedłem z salonu do gabinetu, gdzie miałem komputer.
Do północy grałem w Diablo.
 
O północy podniosłem głowę i zacząłem nasłuchiwać.
Panowała cisza.
Nie lubiłem ciszy. Cisza jest jak klucznik-zdrajca. Otwiera wszystkie drzwi, które człowiek wcześniej usilnie wzmacniał sztabami i kłódkami. Otwiera je na myśli.
Myśli-włócznie.
Od wielu lat w moim domu nie było miejsca na tego klucznika. Nieprzerwanie grzmiały dwa telewizory – jeden w salonie na parterze, drugi w bibliotece na piętrze.
W ten sposób wiązałem klucznikowi ręce.
Z grubsza.
Ale jednak.
Człowiek, który przemawia z telewizora, nie jest kimś, kto wypije z nami kawę czy wino. Ale ludzki umysł i tak będzie widział w nim żywą istotę, przemawiającą spokojnym głosem. Zapewniającym o stabilnym położeniu wszechrzeczy.
Bardzo lubiłem też, gdy dom grzmiał od reklam. Wtedy w mojej twierdzy unosiły się iluzje wesołości i optymistycznego statusu wszechrzeczy.
No tak. Ale to wszystko nie działało w święta. W święta telewizor był jak ten targowiczanin i mój klucznik miał wolne ręce.
Piłem zatem więcej wina, jadłem więcej czekolady, a kiedy zawodziły nawet próby z obejrzeniem filmu na DVD, włączałem komputer.
Przerwałem granie w Diablo i nasłuchiwałem. Byłem znużony, ale też całkiem zaintrygowany, to zaś sprawiało, że mój umysł był w niezłej formie.
Z pewnością najlepszej od lat o tej porze.
Panowała cisza pięć minut po północy, i dziesięć minut później także.
A jednak duch nie zjawiał się.
Duch, a raczej wynajęty przez Artura „aktor za pół litra i pęto żywieckiej”, nie zjawiał się, bo… No cóż, było w sumie dużo tego „albo”, nagle zdałem sobie z tego sprawę.
I chyba poczułem rozczarowanie.
Dlaczego Fryderyk szkolony pod wiatą nie przybył, by odegrać swą wigilijną rolę w najlepszym kawale mego przyjaciela?
- Bo – wymruczałem z sarkazmem, krzywiąc twarz z grymasie numer 11 – zapomniał, jak otwiera się drzwi od ogrodu. Albo zasłabł w drodze. Albo zapił. Może uwalił się zaliczką.
Często mówiłem do siebie. Przeważnie towarzyszyły temu grymasy, których posiadałem sporą kolekcję. Nazywałem ją z humorem czarnym jak noc Kolekcją Stu Grymasów.
Bywały dni, że kolekcji nie starczało do południa.
Ano. Tak to wyglądało.
- Albo – dodałem już z większą złością w głosie – zasypało go. Nie jest Paszczakiem-narciarzem z Finlandii i przegrał z większą zaspą.
Podniosłem się, z tradycyjnymi ukłuciami i szarpnięciami kręgów, i ruszyłem do kuchni.
- Niech ich wszystkich zasypie do diabła.
Wszedłem do kuchni i prawie roześmiałem się sam nad sobą. Bo wydałem się sobie skrępowanym chłopakiem, który wlazł do przebieralni dziewcząt i spuścił głowę w skrępowaniu i bezradności.
Tak, owszem, spuściłem głowę. Nie chciałem patrzeć na te cholerne feerie światełek, na choinki udekorowane, no i w okna – bo przecież ten i ów nie szanował dobrego obyczaju zawieszania firan czy zasłaniania swojego małego lukrowanego światka żaluzjami.
Zaparzyłem kawę. A kiedy już chwyciłem kubek i zrobiłem krok w stronę drzwi, nie wytrzymałem i obejrzałem się. Spojrzałem na domy za oknem.
Tak, to wszystko było jak pieprzony lukier ułudy.
Kiedy zbyt długo patrzyłem na udekorowane świerki, zawsze, bezwzględnie zawsze, stawał mi przed oczami obraz choinki oświetlonej charakterystycznymi dla PRL lampkami, stojącej w domu mojej babci.
To był bardzo zły obraz, bo przypominał o kradzieżach dzieciństwa.
I porzuceniu, którego dokonało.
Obniżyłem wzrok.
Patrzyłem na środek ulicy zasypanej śniegiem. Patrzyłem w punkt, gdzie w południe stał mój przyjaciel. Oczywiście poszedł sobie już dawno, lecz wciąż go tam widziałem, skrywanego wielkimi płatkami, ale przecież wyraźnie szczerzącego zęby.
Chyba jednak trochę się przeliczył z Fryderykiem.
Odwróciłem się i wyszedłem z kuchni.
 
Wszedłem do salonu marszowym krokiem i opadłem na fotel. Podniosłem kubek do ust, dmuchnąłem w kawę i… omal jej nie wylałem.
Omal też nie zjechałem z fotela, bo stabilność nie była czymś, co trzymała się mego serca i mięśni, i układu nerwowego.
I całego zresztą jestestwa.
W fotelu naprzeciw mnie siedział stary, nędznie ubrany  człowiek.
O ile wcześniej określenie „samotnie obchodziłem święta” zastąpiłem określeniem „samotnie nieobchodziłem święta”, tak teraz też o tym człowieku mógłbym równie dobrze rzec, że był „nędznie nieubrany”.
Był po prostu kloszardem, którego dobrze znałem.
Oczywiście – tylko z widzenia. Jak już podkreśliłem, ani ja, ani Artur nie zawieraliśmy znajomości, które nie obiecywały wzmocnienia budżetu tudzież prestiżu.
Jeśli mój kamrat zdecydował się w ogóle zamienić słowo z kimś tak nędznym, to w istocie jego entuzjazm dla całego tego kawału musiał być olbrzymi.
Nie miałem już żadnych wątpliwości, że gażę stanowił kawałek kiełbasy i butelka wódki.
Tego kloszarda znałem z widzenia nie tylko ja. Znali go wszyscy.
Był jedynym bezdomnym w całym Potokowie.
Bezdomny ten, z całą swoją nędzą, włączywszy zapach klęski osobistej i rodzinnej, siedział w moim fotelu i uśmiechał się do mnie łagodnie.
Mój entuzjazm dla żartu Artura przeszedł jak ręką odjął.
W przeciwieństwie do złości.
Zamarłem z tą kawą, trochę jak taki dureń, który na własnej przestrzeni dał się zaskoczyć i rozbroić. Szukałem słów właściwych do okoliczności, a nim je znalazłem, kloszard Fryderyk przemówił przyjaźnie:
- To wielki dom. Byłoby pięknie wypełnić go śmiechem i wołaniem dużej rodziny.
Gorzej nie mógł zacząć, to pewne. Moją twarz ozdobił grymas numer 12, a może już był to numer 100, kiedy odparłem:
- To bardzo pięknie usłyszeć opinię znawcy. Może już pan się zabierze do swojego domu z pudeł po jesiotrach i wymieni uśmiechy i krzyki z wielką rodziną, która niewątpliwie go wypełnia.
W moim przekonaniu był to całkiem mocny, a na pewno czytelny kopniak. Ale kloszard zupełnie się tym nie przejął. Ani nie drgnął, nawet denerwującego uśmiechu nie zgubił.
Musiał sobie bardzo cenić to wynagrodzenie.
- Aleksie – rzekł wolno – przyszedłem tu dziś do ciebie z dwóch powodów.
- Ależ ja je znam – wszedłem mu w słowo.
- Tak?
- No pewnie. To kawałek Żywieckiej i pół litra Stołowej, prawda? Rzeczywiście sprawy nie do pogardzenia. Sam zastanawiałbym się.
Nie przejął się. Patrzył na mnie z zadumą, którą przypisywałbym raczej wykładowcom filozofii, a nie odrzutom społecznym, którzy smakują potrawy nad koksownikiem. Odniosłem jednak wrażenie, że jego uśmiech osłabł, co dało mi satysfakcję i wydłużyło kły.
- Przyszedłem tu dziś do ciebie, Aleksie…
- …jako duch – przypomniałem mu gorliwie, nie bez wyraźnie odciśniętego na twarzy szyderstwa, bo niespecjalnie zaangażował się w całkiem rzetelnie opłaconą rolę.
- Jako duch – podjął z uśmiechem – aby omówić doświadczenie przeoczenia.
Zmarszczyłem brwi. Zapach skrzynek rybnych, z których kloszard zbudował sobie dom, całkiem mi do niego pasował. Określenie „doświadczenie przeoczenia” już nie tak bardzo.
- O, widzę, że teksty wypisane przez mojego druha kawalarza zostały wykute. Brawo.
- Niczego nie wykuwałem. Przemawiam swoim głosem i swoją własną myślą.
- Ho, ho! To musi być głos i myśl mędrca, prawda? Tylko jak do tego odnieść fakt, że ubiór pański jest jakiś mało wykładowy?
- Ubiór czyni iluzję.
Pokiwałem głową z podziwem.
- No to rzeczywiście mam do czynienia z filozofem. Który przyszedł do mnie nie po to, by naciągnąć mojego wspólnika  trunki i jadło, tyko po to by omówić przeoczenie. Zgadza się?
Skinął głową i nieco spoważniał.
- Przeoczenia są doświadczeniem mocno determinującym życie. Opowiem ci o moim własnym przeoczeniu, Aleksie. Opowiem ci o nim, ponieważ zmieniło ono moje życie.
- Doprawdy – złożyłem ręce. Patrzyłem na niego jak na intruza najgorszego gatunku, czyli na kogoś, kogo wiedza nie ma dla mnie najmniejszego znaczenia, ale on zupełnie się tym nie przejął.
- Przez pięćdziesiąt lat – zaczął cichym, wyraźnie smutniejszym głosem – prześladowało mnie wspomnienie mojego przeoczenia. Zdarzyło się to równie ostrą zimą jak ta obecna. Miałem piętnaście lat. Razem z rodzicami jechałem na święta do rodziny na wsi. By do niej dotrzeć, musieliśmy przejechać kilkanaście miejscowości. Jedną z nich stanowiła mała, ale mocno rozciągnięta wzdłuż szosy wieś. – Westchnąłem bezgłośnie i napiłem się kawy. – Mróz był tak silny, że przez pół dnia jazdy nie widzieliśmy nikogo – ani żywej duszy. Także w tej długiej wsi. I nagle, gdzieś w jej środku, ujrzałem coś na jezdni. – Pokiwał głową, spuszczając wzrok na blat stołu. – Małego psa, szczeniaka takiego, który skryłby się w kieszeni płaszcza. Cały drżał. Drżał… choć nie był sam. Nie do końca. Na jego grzbiecie siedziało stworzenie jeszcze mniejsze. Był to mały jak pięść kot, wychudzony mizerak, który na pewno potrzebował jeszcze matki i ciepłej skrzyni z kocem, nie zaś trwania w mrozie na samym środku drogi. Na grzbiecie porzuconego szczeniaka.
Zmarszczyłem brwi i odłożyłem kubek.
- Kociak oczywiście też drżał z zimna – uśmiechnął się nikle Fryderyk. – Było wtedy chyba z minus dziesięć stopni. W rzeczy samej jednak ogrzewał on psa tak samo, jak pies ogrzewał jego. I tu chcę ci powiedzieć parę rzeczy.
- Super – mruknąłem.
Złożył ręce i popatrzył z kolei w sufit.
- W rzeczy samej był to przykład najpiękniejszego przymierza, jakie widziałem przez całe swoje życie. Najpiękniejszego. – Znów uśmiechnął się jakby do siebie w niewesoły sposób. – Jednak przede wszystkim był to najsmutniejszy widok, jaki kiedykolwiek widziałem.
Milczałem, czując narastające przygnębienie i rozdrażnienie. Niewątpliwie Artur realizował jakiś konkretny cel, szykując najemników na tego rodzaju przedstawienie. Jaki? Nic poza maksymalną konfuzją i poirytowaniem mojej osoby do głowy mi nie przychodziło.
- No i co? – ponagliłem.
- Ponieważ z każdą upływającą sekundą zdawałem sobie sprawę z pełnych okoliczności tego obrazu. Że zarówno pies jak i kot zaznawali strasznego losu, bo człowiek odmówił im schronienia. Bo nikt w całej tej wsi nie przejął się położeniem zwierząt w warunkach surowej zimy. I pomyślałem, że są one skazane na śmierć.
Umilkł na chwilę.
A ja pomyślałem, że co prawda moje święta od lat nie były radosne, ale okazało się, że możne je było jeszcze bardziej posmucić.
Rękami mojego wspólnika.
Czyżby jednak odgrywał się?
Rewanżował? Czy naprawdę zakładał, że przejmę się tego rodzaju historią?
- Jednak nie to jest w tym wszystkim najgorsze – podjął ochryple Fryderyk. – Najgorsze było przeoczenie z mojej strony.
- Jakie przeoczenie? – spytałem mimo woli.
- Do rzeczy, które najbardziej gryzą sumienie mężczyzny, należy brak podjętej decyzji – właściwej i o właściwym czasie. Mówiąc o przeoczeniu, mam na myśli moment, w którym należy zsiąść z konia. Mężczyzna powinien wiedzieć, kiedy zsiąść z konia.
Patrzyłem na niego rozszerzonymi oczami. Nie mogłem uwierzyć, że Artur nauczył go tak wiele w ramach gry, ale w to, że filozof z domu ze skrzynek rybnych mówił to wszystko sam z siebie, nie mógłbym uwierzyć tym bardziej.
- Kiedy zagrożone jest bezpieczeństwo dziecka, zwierzęcia, kobiety, krewnego, przyjaciela, nawet najbardziej rozpędzony i skupiony na obranym celu mężczyzna musi bez wahania podjąć właściwą decyzję. Właściwą – podkreślił. – To może oznaczać, że obrany cel zostanie utracony, ale też ów cel czasem jest przecież tylko iluzją, drogą donikąd. Zaś o zwycięstwie mężczyzny stanowi wsparcie, którego udzielił. Rozumiesz, Aleksie. Mówię w wsparciu, którego udzielasz, schodząc z konia we właściwym momencie.
- Nie rozumiem – wycedziłem z rozdrażnieniem..
- Tamtego mroźnego dnia przeoczyłem swój moment. Prawie natychmiast wiedziałem, że te dwa małe zwierzaki są skazane na beznadziejną, surową, bo zrodzoną w nieludzkości człowieka śmierć – ale nie zrobiłem nic, by to zmienić. Mój ojciec wyminął te zwierzęta i po prostu jechał dalej.  A ja obejrzałem się za nimi, w gardle miałem kulę z lodu, w sercu żal – lecz nie zrobiłem nic. Nie spróbowałem zatrzymać auta, nie poprosiłem ojca, byśmy ratowali te biedne stworzenia. Nie wykrztusiłem ani słowa…  Miałem już piętnaście lat. To nie jest mało i oznacza pewien próg decydowania i odpowiedzialności. Rozumiesz, Aleksie. Nawet nie podjąłem próby. Nie zsiadłem z konia. Za ten brak zdecydowania przyszło mi zapłacić. To wspomnienie zagryzało mnie pięćdziesiąt lat i wpłynęło na całe moje życie.
Przejechałem dłońmi po twarzy w geście zrezygnowania.
- Dobra tam – powiedziałem. – Takie błędy zdarzają się wszystkim. Nie możemy się winić za to, że niektórzy zamarzają albo giną na bagnach. I w sumie to całkiem zwyczajna historia. Nie musiała uczynić cię bezdomnym.
Spojrzał na mnie z zadumą.
- Nie musiała. Ale był to tylko początek. Bo musisz wiedzieć, Aleksie, że nie przełamałem się nigdy. Przez lata życie wielokrotnie postawiło mnie w sytuacji, w której należało podjąć jakąś decyzję, wkroczyć w zdarzenie, umieścić w akcji ciało, a skoro tak, to także i serce. Nie zrobiłem nic. Nigdy nie zsiadłem z konia i nie uwolniłem z frustracji i poczucia winy. Utonąłem w tych dwóch najgłębszych z mórz: we frustracji i poczuciu winy. Możesz mnie nazwać topielcem.
Nie miałem ochoty ani go określać w żaden sposób, ani wysłuchiwać.
- I do czego zmierzamy z tym wszystkim? – spytałem szorstko.
- Do sedna. Czy rozumiesz mój przekaz?
- Ani trochę. Jest ckliwą historią, którą od czasu do czasu przynoszą mi tu młodzi geniusze w nadziei opublikowania.
- Aleksie. Chcę ci powiedzieć coś, zanim odejdę.
- Świetnie. Do słów na odchodne odnoszę się wyjątkowo życzliwie.
- Otóż nigdy nie jest za późno na to, by zsiąść z konia i zmienić swoje życie. Nie potrafiłem tego zrobić przez pięćdziesiąt lat, a jeśli sfrustrowanie łączy się z brakiem zdecydowania, to wszelkie zmiany w życiu będą nam tylko spiętrzać coś, co zwykliśmy postrzegać jako trudności. Bo los wymaga, by stać u steru. Konsekwencje przeoczenia i bezduszności nie są tak naprawdę karą, a szansą.
- Szansą – powtórzyłem z sarkazmem. – Popadanie w samotność, biedę, w skrzynie po rybach i takie tam?
- Dokładnie tak – skinął głową. – To sprawia, że człowiek nie dryfuje w materialnej iluzji, bo surowe położenie stymuluje jego rozliczanie samego ze sobą. I podsumowuje szansę. Rozumiesz, szansę na zmianę życia.
- Super – wzruszyłem ramionami. – Tyle że ja nie mieszkam w domku ze skrzynek.
- Ale wiesz – przeszył mnie dziwnym, trochę niepokojącym spojrzeniem – że tak naprawdę nie mówię o domu ani luksusie. Wiesz o czym mówię. O zsiadaniu z konia na czas. By podać rękę innym.
Napiłem się kawy, uniósłszy kubek drżącymi palcami.
- Nie jestem zainteresowany podawaniem rąk. Sam ich też nie otrzymuję.
- Czy na pewno?
- Zmierzamy w kierunku rozliczania mnie, czy wrócimy do historii zimowych o zwierzętach? Choć przecież dzwony na odchodne biją, może w następną noc wigilijną.
- Nie trzeba kolejnej historii. Wszystkie z mojego życia mówią o tym samym. Całe życie cierpiałem, ale tego cierpienia nie sprawił nikt poza mną samym.
- Smutna sprawa. Proszę ponownie użyć drzwi ogrodowych. I domknąć je tym razem, czuję ziąb.
Fryderyk wstał.
- Jesteś młody i możesz mieć drugie życie. Zupełnie inne.
- Mam dobre życie.
- Ponieważ nie jest za późno, dopóki serce bije. – Ruszył w stronę holu. – I niech cię pokrzepi to, co ci teraz powiem. Otóż po pięćdziesięciu latach zsiadłem z konia i zmieniłem swoje życie. Wczoraj.
Patrzyłem za nim bliski gniewu.
- Brawo! – rzuciłem. – Rozumiem, że zmieni to pańskie położenie w cudowny sposób. Że mogę spodziewać się nowego sąsiada na naszej ulicy.
- Aleksie. – Zatrzymał się i obrócił. – Nie mówię o luksusach. Być może przeoczyłeś 100 000 dobrych momentów na to, by zejść ze swojego konia i wlać w serce ciepło. Ale wierz mi, wystarczy to zrobić tylko raz, by wszystko się zmieniło. Możesz to nazwać cudem Bożego Narodzenia. Wesołych świąt.
W  milczeniu patrzyłem jak wychodzi. Nie byłem w stanie wykrztusić ani słowa ani nawet uczynić kroku przez dłuższą chwilę. Złość mieszała się we mnie z upokorzeniem. Złość na Artura, bo pewien byłem, że przedstawienie, które spadło na mnie jak sieć, było jego manipulacją. Złość pogłębiał fakt, że nie miałem zupełnie pojęcia, jakie intencje kierowały moim przyjacielem. A znałem go z cynizmu i podstępności.
Upokorzenie budziło to, że mnie – wydawcy i bogatemu obywatelowi miasteczka – filozoficzno-moralne nauki czynił kloszard. Nędzny, upadły, może i obłąkany człowiek.
Przez chwilę wytrącony z równowagi maszerowałem w poprzek salonu, próbując opanować myśli. Na przykład tę, by zadzwonić do Artura i zakończyć szopkę, która zapowiadała egzekucję na mojej osobie. Tyle że aby to zrobić, musiałem wyciągnąć komórkę z kosza, a biorąc pod uwagę jej zawartość – byłem jej pewien – miała już ciężar pięćdziesięciu kilogramów i kolce zamiast klawiszy.
Zamiast tego ruszyłem do kuchni z niedorzecznym, półprzytomnym zamiarem zaparzenia sobie nowej kawy, gdy jeszcze nie dopiłem tej, która stała na salonowym stoliku. Mijając stół bezmyślnie sięgnąłem po pilota i włączyłem telewizor, bo cisza najwyraźniej znów budziła niepokój.
Jakby Fryderyk podrzucił w nią coś, co szeleści decyzjami przeszłości.
W drzwiach do kuchni stanąłem jak wryty, a moje oczy powiększyły się  jabłka.
Na krześle, przy stole umieszczonym w części przeznaczonej na jadalnię, siedziała starsza kobieta.
Poruszyłem ustami jak ryba.
Kobieta uśmiechnęła się, a wtedy zebrałem się w sobie i wydusiłem cierpko:
- Duch Numer Dwa?
- Tak – potwierdziła miłym głosem.
- Ha. – Porzuciłem zamiar parzenia kawy, ale podszedłem do szafki i wydobyłem z niej pudełko duńskich herbatników. Nie wykonałem gestu poczęstowania. Nigdy nie byłem specjalnie uprzejmy i szczodry – pachniało to jeszcze jedną twarzą hipokryzji – a kiedy byłem zły, to stawałem się już bardzo niemiły. – Nieźle – burknąłem, pakując sobie ciastko w usta.
Nie miałem wcale ochoty na słodycze, nie miałem ochoty na nic właściwie, zaczynałem się przyłapywać na małych, pozbawionych sensu odruchach.
Usiadłem naprzeciw kobiety i postarałem się, by na moim obliczu wyraźnie rysowało się wyzwanie i niechęć. Przyszło to szybko, ale – oczywiście – jej uśmiech wcale nie osłabł.
Jakkolwiek wynagrodził tych aktorów z ulicy mój wspólnik, to nie wspięli się na wyżyny w kwestii charakteryzacji. Fryderyk wyglądał nie jak obszarpany duch, lecz jak obszarpany nędzarz, co jest jednak różnicą sporą. Jego twarz nie była blada i upiorna, lecz życzliwa. Marny to typ ducha, jeśli miał mną wstrząsnąć.
Kobieta postarała się nieco bardziej: była dość blada, zmizerowana i miała na sobie długą, rozwiewną czerwoną suknię. Ale zrobiła ten sam błąd, co jej poprzednik. Uśmiechała się.
I w ogóle była promienna. Spodziewałem się po Arturze jednak nieco więcej kunsztu.
Zwłaszcza w kwestii złośliwości. Bo też był to wyjątkowo złośliwy kawał: moralne nauki wigilijne.
Inna rzecz, że cokolwiek skiksowany.
Prychnąłem nie bez satysfakcji, mimo że uczucie złości nie było czymś, co spodziewałem się utracić przed świtem.
- Powinna pani wpłynąć oknem – zauważyłem kąśliwie.
- I co by to miało dać?
- Może bym się wystraszył?
- Skąd przypuszczenie, że to jest właśnie moim zamierzeniem?
- Ach, prawda -  klasnąłem dłońmi. – Byłbym zapomniał. Przecież z pewnością zamierzenie jest to samo, co u pana Fryderyka kloszarda. Morały o północy.
Uśmiechnęła się zdawkowo.
- Przyszłam tu dziś do ciebie, Aleksie…
 Nie mogłem się powstrzymać, by nie parsknąć śmiechem.
 – … aby pomówić o doświadczeniu obojętności.
- O. Chyba Fryderyk już poruszył ten niezwykły temat.
- Nie – pokręciła głową. – Fryderyk nie mówił o obojętności, lecz o czymś, co blokuje odruch niesienia pomocy u takich jak on: wrażliwych. Takich, którzy odczuwają cierpienie innych istot. A tym czymś jest brak wiary i strach. Ja zaś chcę ci powiedzieć o obojętności.
Sięgnąłem po następny herbatnik, zastanawiając się, czy wysłuchać niedorzeczności kolejnego intruza, czy tym razem po prostu wyrzucić go za drzwi. W zaspę – zaśmiałem się w myśli.
- Obojętność ma jedno, niezwykle czytelne wytłumaczenie, Aleksie. Znasz je?
- Niestety, nie.
- Ja myślę, że je znasz – spojrzała mi w oczy intensywnie. – Obojętność na położenie żyjących wokół istot, zwłaszcza cierpiących, wynika tylko z doznanej na sobie krzywdy.
- No proszę.
- A raczej: z po c z u c i a tej krzywdy. Ponieważ taka jest natura człowieka, że jeśli nie może rozliczyć za swoją krzywdę kogoś, kogo obwinia – bo jest on poza jego zasięgiem – to wymierza karę wszystkim innym, których dosięgnąć jest w stanie. To oznacza mnóstwo ludzi.
Chciałem wziąć jeszcze jedno ciastko, ale zrezygnowałem. Zamknąłem pudełko i popatrzyłem na nią beznamiętnie, być może dość tępo.
- Czy mówimy o mnie?
Poszerzyła uśmiech.
- Mówimy o mnie. W każdym razie póki co… Czy mnie rozpoznajesz?
- Nie. Może widziałem gdzieś panią w mieście, nie przypominam sobie. Nie przyglądam się ludziom.
- Tak. Nie przyglądasz się. To ta kwestia kary i obojętności.
- Śmieszne. Dlaczego człowiek z moją pozycją miałby sobie zawracać głowę ludźmi z ulicy? Ich opinią? Mam renomę w kraju. Okładki moich książek są w mediach. Poklask w okolicy domu nie jest mi potrzebny. Zresztą… Zresztą mieszkańcy Potokowa też mnie ignorują.
- To nieprawda. Są dumni z tego, że mieszkasz z nimi.
- Nie mieszkam z nimi. Powiedzmy, że troszeczkę mieszkam z ludźmi na tej ulicy.
- Jesteś mieszkańcem Potokowa i całe miasto ma z tego satysfakcję. Nie tylko burmistrz.
- Nie lubią mnie.
- Dlaczego?
Żachnąłem się.
- Mniejsza z tym! To mnie w cholerę nie obchodzi! I może już pora na panią. Kto będzie trzeci? Artur?
- Mieszkańcy Potokowa mówią ci ,,dzień dobry” spojrzeniami, a jeśli odwzajemnisz te spojrzenia, usłyszysz prawdziwe powitanie.
- Bimbam na to – skrzyżowałem ręce. – Jestem zawiedziony, że wasze przebrania wypadły tak marnie. Jak widać, wszyscy bimbają. Ja na ludzi węszących za poparciem, znajomościami dla zysku, a aktorzy z ulicy nie kwapili się nawet, żeby założyć białe prześcieradła z wyciętymi otworami na oczy. Ile mój wspólnik za to pani zapłacił?
- Nic.
- Nonsens!
Spuściła wzrok na stół na pudełko z herbatnikami, ale nie wyglądała na zmieszaną.
- Choć właściwie – wymruczałem – jest to logiczne. Pewnie nie dał wam zaliczki z braku zaufania i słusznie. Jeśli miał zapłacić po przedstawieniu, to z pewnością tego nie zrobi. Jest nieudolnym kawalarzem, ale nie marnotrawi pieniędzy.
Podniosła na mnie oczy, błyszczące i ciepłe.
- Aleksie. Czy rozpoznajesz mnie?
- Nie.
- Mam na imię Aldona. Mieszkam w Potokowie od urodzenia.
- Możliwe. To dla mnie nie ma zna…
- Nie zauważyłeś mnie dotąd, bo mój dom stoi po drugiej stronie, ostatni pod lasem. Od trzynastu lat nie wyszłam z domu. Przez trzynaście lat mieszkańcy Potokowa mnie nie widzieli.
Umilkłem, nie wiedząc, co powiedzieć.
A Duch Nr 2 opowiedział swoją ckliwą historię:
- Rodzina jest najwspanialszą konstrukcją, jaką tworzy człowiek. Nie ma nic mającego więcej znaczenia w sensie emocjonalnym i w sensie pola doświadczalnego. Ale jeśli przy materialnych budowlach biorą udział wyuczeni architekci, to przy tworzeniu rodziny architektami jesteśmy wszyscy. Każdy jeden człowiek. Wszyscy nimi jesteśmy, ale jedynie niewielu część na poziomie mistrzowskim. To sprowadza właśnie sens doświadczania.
Położyłem rękę na czole i przez klika sekund zastanawiałem się, czy możliwa jest tego rodzaju halucynacja przy długotrwałym piciu alkoholu.
- Dlatego na wiele rodzin spadają trudne próby i bolesne doświadczenia. Szczególnie tam, gdzie nie zadbano o zbroje. O przytulanie wzmacniające dusze.
- Chryste panie…
- Ja dorastałam w takiej rodzinie – ciągnęła, ignorując moje miny i komentarze. – Wiele razy usiłowałam sobie to przypomnieć, ale… Cóż, wychodzi na to, że mój ojciec i moja matka nigdy mnie nie przytulili. Ani razu. Może na początku?... Nie pamiętam jednak niczego. Żadnej bliskości.
Poczułem ulatniające się resztki cierpliwości. Gdyby nie fakt, że obie te dziwne osoby urządzały cyrk na zamówienie Artura, nie zamieniłbym z nimi ani słowa. A duchowy pancerz Aldony mocno by ucierpiał, bo potrafię rzecz ubrać w słowa.
I wyrzucić natręta w zaspę, jeśli trzeba.
- Nie jestem terapeutą – rzekłem zimno.
Naturalnie zignorowała to.
- Dorastałam, a poczucie krzywdy rosło wraz ze mną. Mimo to, próbowałam założyć rodzinę, bo samotność jest strasznym uczuciem, a ja byłam samotna od urodzenia. Nie potrafiąc rozmawiać, związałam się z pierwszym mężczyzną, który zechciał mnie pocałować. Uciekł, gdy byłam w drugim miesiącu ciąży.
Przypomniało mi się, jak mówiła, że od trzynastu lat nikt jej nie widział. Czy byłem ciekaw, dlaczego? Niespecjalnie. Jej obecność męczyła mnie. Może trochę, owszem… Ale odliczałem już sekundy do jej odejścia.
Odliczałem też czas do obicia kijem mojego przyjaciela.
Aldona spoważniała. Nie była smutna, jakieś rozpogodzenie nadal trzymało się jej twarzy, ale kiedy dokończyła, jej głos nie by wesoły:
- Dwa tygodnie po urodzeniu dziecka, położyłam je w koszyku pod drzwiami kościoła i odeszłam.
Nie wiedziałem, co powiedzieć. Ale nie byłem terapeutą. I miałem zbyt mało sił, by odpierać własne cienie. Więc to, co robiła w mojej jadalni Aldona, uznałem za wampiryzm.
Gniew zaczął wracać.
- Byłam samotna i przerażona… Lecz oprócz tego zimna i drewniana. Nie potrafiłam przytulić tego dziecka i wyzwolić między nami tego, co wyzwala matka: radości dzielenia życia. Nigdy nie wróciłam.
- Do widzenia – wycharczałem. – Wes… - Życzenia nie przeszły mi przez gardło, choć miałem je wypowiedzieć tonem kpiny.
- Już kończę, Aleksie. Kiedy wyrzucałam dziecko ze swego życia, znalazł się świadek... Proboszcz Joachim, który objął parafię, zobaczył mnie z okna. Kiedy pojawiłam się na mszy, potępił mnie na kazaniu przy wszystkich i porównał do najstraszniejszych potworów ludzkości. Wygnał mnie z kościoła. Jego ministranci wpadli w takie emocje, że przewrócili mnie na ulicy. Nikt nie stanął w mojej obronie. Wyklęło mnie całe miasto. Wyrzucono ze sklepu, obszarpano przy lecznicy. Jedynym, który mi został, był już tylko Bóg, próbowałam więc jeszcze dwa razy wrócić do kościoła. Skończyło się tak samo. A potem… Potem byłam w więzieniu. Jakiś czas. Nie wiem, gdzie znalazło się dziecko. Wróciłam do domu i zamarłam w nim na trzynaście lat.
Zapadło milczenie. Pomyślałem, że po tym, co usłyszałem, moja chęć do ignorowania społeczności Potokowa i zaszywania się w swej fortecy raczej nie osłabnie.
- I cóż chcesz usłyszeć, kobieto – wyrzekłem szorstko. – Sama jesteś sobie winna. – Nie zaprzeczyła. – Powinnaś się była wyprowadzić.
Pokręciła głową.
- Można się oddalić od ludzi, Aleksie, ale nie od sumienia.
- A było jakieś? – zaszydziłem.
- Tak… Przebudziło się i przemawiało do mnie. Im bardziej byłam umarła, tym bardziej żywe było moje sumienie.
- Duchu Nr 2, w czym, do cholery, mogę ci pomóc?
- Aleksie. Obojętność jest specyficzną rośliną, która wyrasta na poczuciu krzywdy. Aby nie zaistniała, istnieje jedyne cudowne lekarstwo. Aby wzrosła strzeliście, istnieje jeden rodzaj leku. Lekarstwem jest przytulanie, które ma o wiele więcej mocy i znaczenia, niż najpiękniejsze słowa, jakie zawarł słownik rasy ludzkiej. Im więcej przytulania, tym więcej wrażliwości i wzmocnienia. Jeśli coś ma wykuć zbroję na człowieku odporną na wszelkie ciosy świata, to jest to tylko przytulenie. Mleko matki czyni ciało człowieka gotowym do wszelkich wyzwań na polu fizycznym, ale dusza nie założy zbroi z żelaza. Rozumiesz już?
- Piszę i wydaję horrory. Na tym się skupiam. Nie wnikam w ckliwości i zależności psychologiczne. Czy to się pani podoba, czy nie.
- Rozumiesz – podsumowała, ignorując moje zaprzeczenia. - Nieprzytulanie dziecka krzywdzi je i pozostawia rezonans, którego skutki są poważniejsze niż wielu sądzi. A przecież dorośli potrzebują tego tak samo jak dzieci…  Przy całkowitym braku najsilniejszego lekarstwa dla duszy, wlewa się w nią obojętność. I wzrasta.
- Dobrze, niech i tak będzie – machnąłem ręką. – Ale czemu służy ten wykład? Nawracamy bogaczy? ,,Rozdawajmy pieniądze ubogim’’? Pewnie wypadałoby kupić dachówkę Fryderykowi, hm? Ach, pewnie i przytulić go… Pani też chce, żebym ją przytulił? Teraz? Otóż ja nikogo nie przytulam.
- Dlaczego?
Zamrugałem powiekami.
- Nie mam potrzeby. Nie jestem słaby.
- Kiedy ostatni raz przytuliłeś człowieka, Aleksie?
Zazgrzytałem zębami.
- Dawno. A może nigdy. Nie będę nikogo przytulał i wyciągał z jego kłopotów, dość mam własnych…
- A zatem masz jakieś? Samotność?
- Do widzenia. Może Artur pani zapłaci, ja nie zamierzam za groteskę.
- Nikt mi nie zapłaci – na jej twarz wpłynął znów ciepły, słoneczny uśmiech. Uniosła się lekko. – Aleksie. Moi rodzice mnie nie przytulali i wlali we mnie obojętność. Musiałam skrzywdzić własne dziecko, by tę obojętność przezwyciężyć. Kilka dni po tym, jak je porzuciłam, zapłakałam po raz pierwszy prawdziwie. Płakałam przez kilkadziesiąt lat. Wczoraj zrobiłam to ostatni raz.
- Dlaczego? – wyrwało mi się.
- Zmieniłam swoje życie. Zmieniłam mój wybór.
Zacisnąłem palce na blacie stołu i też wstałem.
- Chcę, żebyś jeszcze coś wiedział.
- Nie interesuje mnie to. Cokolwiek mi pani powie, zapomnę minutę po tym, jak zamknę za panią drzwi. To nieuchronne, przykro mi.
Przymknęła oczy.
- Siedem lat temu… proboszcz Joachim przyszedł do mojego domu. W nocy. Nikt o tym nie wiedział. Jesteś pierwszy.
Popatrzyłem w milczeniu na pudełko z ciastkami, czując narastające znużenie. Ile razy można odkryć w życiu, że od agresji dzieli człowieka jeden krok? Właśnie odkrywałem to kolejny raz.
- Obudziły mnie psy. Otworzyłam okno. Rozpoznałam go po głosie.
Z telewizora w salonie dobiegł podwyższony ton reklam; zdzwoniły dzwonki mikołajowych sań. A raczej wigilijnej manipulacji.
- Nie mogłam w to uwierzyć, ale… Proboszcz prosił mnie, bym wróciła do kościoła. Żebym mu wybaczyła to, co zrobił. Mówił, że zmądrzał i spokorniał… Że nie może sam sobie wybaczyć tego, że… opuścił mnie jako kapłan boży. Że zawiódł jako posłaniec boskiej opieki.
Mimo wszystko wyobraziłem sobie tę scenę. Słabo znałem mieszkańców, proboszcza widziałem tylko raz czy dwa z okien samochodu. Nie wpuszczałem kolędników, nie chodziłem do kościoła.
Mówiąc uczciwie, bardzo rzadko spotykałem kogokolwiek. Jeśli wysiadałem z auta w mieście, to tylko po to, by zrobić szybkie zakupy w małym, zdającym się być pustym sklepie.
Nieomal wszystkie potrzebne rzeczy zamawiałem u Bawarczykowej.
Robiłem tak zwłaszcza, odkąd…
- Ten stary, przejęty człowiek padł na kolana. W błoto przed moją bramą. Prosił, bym przyszła na mszę. Chciał przy wszystkich mnie przyjąć… A nawet przyznać się do własnego grzechu. Wysłuchałam go…
Dlaczego sprawy Potokowa miały mnie dodatkowo trapić, zgniatać?...
- …i wysłałam do diabła. – Podniosłem na nią oczy. Jej twarz była spokojna, nie zauważyłem zgryzoty ani przygnębienia. – Już nie wrócił. A ja przez kolejne sześć lat nie wyszłam do miasta.
Westchnąłem ciężko.
- Tak, tak. I wczoraj zapewne wyszła pani do miasta. Tłumy musiały być poruszone. Do widzenia.
Nie wierzyłem, że to widzę, ale uśmiechnęła się ciepło.
- Dopóki serce bije, Aleksie. Wesołych świąt.
Stanąłem twarzą do szafki z zaciśniętymi pięściami. Kiedy po chwili się odwróciłem, już jej nie było.
Czułem jakieś straszne znużenie umysłu i ciała, ale energicznym krokiem pomaszerowałem do salonu i wyłączyłem telewizor. Nie pamiętałem, kiedy go znowu włączyłem. W mojej twierdzy zapadła cisza, której nigdy nie ufałem. Nigdy nie była sojusznikiem, bo rozkładała zasieki w modelu życia, który wmontowałem w swoją świadomość. Teraz jednak cisza nie wydawała się być bardziej szkodliwa niż dzwonki i basowy głos Mikołaja z telewizora, szczególnie, że chaos by już we mnie całym.
Jeszcze jedna butelka wina pozwoliłaby mi wpaść w odmęt łóżkowej pościeli i zamknąć ten dzień; byłoby to mimo wszystko całkiem zwycięskie. Niestety, póki co nie mogłem tego zrobić. Musiałem jeszcze skonfrontować się z Arturem, który albo postradał rozum, albo wspiął się na najwyższy szczyt cynizmu.
Najwyższy, bo… Wszystko wibrowało we mnie, trzęsło się, myśli nakładały.
Czy on mógł z takim mistrzostwem – ale i zadziwiającą premedytacją – dobrać się do mojej duszy? Czy wiedział, że byłem słabszy niż to pokazywałem?
A może pokazywałem?
Czy wrażliwość da się zakopać? Zakryć?
Czy po prostu zrobił to jedynie po to, by mnie zadziwić, skonfundować, lecz bez wojennych intencji?...
Rozgniewany zacząłem przemieszczać się po domu, wypatrując go w oknach.
Nie chciałem, by problemy mieszkańców Potokowa kiedykolwiek przychodziły do mojego domu. Nikt nie miał prawa wprowadzać ich do mojej twierdzy. Dlaczego? Bo tak to już jest, że problem innego człowieka każe myśleć o własnym, jeśli istnieje jakieś podobieństwo. Jakiś trzon.
Oczywiście nigdy nie pobiłbym Artura kijem ani choćby pięściami, jednak w tym wzburzeniu zacząłem  zastanawiać się nad zerwaniem przyjaźni i współpracy.
A więc byłem aż tak niestabilny?...
Nagle stanąłem. Twarz Artura szczerzyła do mnie zęby przez okno w holu. Zrobiłem grymas, chwyciłem się pod boki i przesunąłem wzrok na drzwi wejściowe, by dać mu do zrozumienia, że czekam na niego i nie zamierzam bawić się tym wielce specyficznym żartem.
Ruszyłem znów do salonu i opadłem w fotel, tępo gapiąc się w ciemny ekran telewizora.
- Zadziwiłem cię? – usłyszałem wesoły głos od progu.
Spojrzałem wściekle. Mój wspólnik stał w progu rozpromieniony, jakby zrobił najlepszy kawał w całym swoim życiu. Nie tak to oceniałem, kiedy wodziłem po nim gniewnym wzrokiem. Miał na sobie tę samą puchową kurtkę, tę samą błękitną czapkę, w ręku trzymał ten sam pakunek w metalicznie zielonym papierze.
- Prezent możesz sobie darować – wycedziłem. – I tak nie przyjmę. Cud, że ciebie tu przyjmuję.
- Cud, powiadasz? – zaśmiał się. – Tak, to jest cud. Ale ten prezent nie jest dla ciebie.
- No i klawo.
- Ty już swój otrzymałeś.
- Czyżby?
- Tylko jeszcze o tym nie wiesz. Będziesz wiedział jutro rano.
- Nie jest to konieczne dla mojego szczęścia.
- A co jest? – przeszył mnie spojrzeniem.
- Daj już spokój! Albo wypijemy sobie wino, ucinając te farmazony, albo zabieraj się stąd.
- Wyrzuciłbyś przyjaciela?
- Nie wiem, czy jeszcze nim jest.
- Jest i zawsze będzie.
- Zobaczymy – warknąłem. – I to nazywasz dobrym żartem? Tę lichą szopkę na kolanie pisaną?
Nie odpowiedział.
- Nasyłasz na mnie wyrzutków z podobnymi do siebie, ckliwymi tekstami, wykutymi na pamięć, bezczelnych, w dodatku kiepsko przebranych… Teksty były ckliwe, tylko zapomnieli się rozpłakać, może to kwestia gaży… - wyrzucałem kąśliwie.
- Dlaczego mieliby płakać? – spytał spokojnie.
Wciąż stał w drzwiach.
- Usiądź, bo mnie irytujesz, kiedy tak stoisz.
- Szczerze mówiąc – obejrzał się jakby za kimś – to nie mam wiele czasu.
- Rozumiem. Masz prezent do odniesienia. Dla której z nich?
Artur nie stronił od kobiet. One od niego także. Niejedno serce pękło z trzaskiem.
Zapewne najgłośniej serce kobiety, która pięć lat temu urodziła mu syna. Nigdy go nie odwiedził.
Pieniądze przelewał na konto. Jeśli ocenić sprawy uczciwie, ja miałbym więcej powodów, by mu czynić morały.
„Kocham macierzyństwo, ale nie ojcostwo” – rzekł kiedyś swobodnie. – „A przede wszystkim kocham dwie kobiety przez pół godziny, a potem dwie inne przez kolejne pół godziny.”
Jeszcze dotąd nie widziałem, by kupił prezent komukolwiek. Nie robiliśmy ich nawet sobie.
Poczułem się nagle dziwnie. Kolejna fala złości wymieszana z rozczarowaniem. Dlaczego?
Dlatego, że mój przyjaciel – czy rzeczywiście był nim teraz i kiedykolwiek? – nie zamierzał ze mną zostać? Więc nie chciałem zostać sam? Coś zdławiło mi krtań, usiłowałem zebrać myśli, by przynajmniej zrozumieć siebie. Bo raczej odczuwałem zagubienie. Silniejsze niż wcześniej.
- No cóż – rzekłem sarkastycznie – skoro nie zamierzasz odgrywać trzeciego ducha, nic tu po tobie. Idź do kochanek. Jest Wigilia, pewnie będzie ich z sześć.
Patrzył na mnie spokojnie.
- Brakuje ci przytulenia.
- Ty durniu! – wybuchnąłem. – O czym ty mówisz! Zabieraj się. Spaliłeś ten kawał. Słyszałem was pod sklepem. Byłem za wiatą. Spisek się nie powiódł.
Pokiwał głową.
- Aleksie. Przyjacielu mój.
- Phe!
- Miałeś przede mną dwóch gości. Co czułeś, gdy z tobą rozmawiali?
- Czułem, że skrewiłeś. To było żałosne, oto co czułem. Przyjacielu mój.
- Co czułeś po wizycie Fryderyka?
- Złość – odparłem szczerze.
- A po wizycie Aldony?
- Przygnębienie. Znużenie.
Znów skinął głową. Nie uśmiechał się, jednak patrzył na mnie irytująco czułym wzrokiem. Nie podobał mi się ten wzrok.
- Tak – rzekł, jakby zgadzał się z moimi odczuciami. – Co jednak, jeśli rzecz sprowadzić do przekazu, a nie do człowieka, który z nim przyszedł?
- Co masz na swojej intrygującej myśli?
- Załóżmy sobie, że nie zdenerwowali, nie zmęczyli cię ludzie, których ugościłeś w swoich progach – wszak byli to chyba serdeczni, uśmiechnięci i całkiem mili ludzie? – lecz… ich słowa. Treść. Przekaz, jak powiedziałem. Czy nie tak to właśnie wygląda? Emocje wywołuje w nas nie człowiek, lecz jego przekaz. Wysłowiony albo zobrazowany. Jakikolwiek wnosi.
- Przekaz?
- Tak, coś, co poruszyło twe struny. Mocno poruszyło, nie zaprzeczajmy.
- Zamierzasz być kolejnym rozliczającym mnie sędzią?
- A czy oni cię rozliczali? – uniósł brwi. – Czy raczej siebie?
- Hm.
- A widzisz. A jednak poczułeś się rozliczony. Ciekawe, prawda?
- Niespecjalnie. Zamierzasz popsuć mi święta?
To pytanie było tak absurdalne, że zaśmialiśmy się obaj. Artur zamilkł wyraźnie odprężony i patrzył na mnie w oczekiwaniu, że coś powiem. Udało mi się odrobinę – szczyptę – ochłonąć i z westchnieniem ciężkim, jakby kula wytoczyła mi się z gardła, rzekłem:
- Dobrze. Może i w istocie ci mili-bezczelni intruzi nie rozliczali mnie z niczego, jednak przemawiali do mnie tonem kaznodziei. Jak do ofiary losu. – Nie zareagował. – Weszli bez pukania i pouczali mnie jak uczniaka. Oni. Ludzie… no, upadli. To mnie upokorzyło. To mogło mnie wnerwić, sam przyznaj.
- Ludzie upadli?
Rozłożyłem ręce.
- Kloszard i dziwaczka-samotniczka, która wyrzuciła niemowlę z serca. Świetny materiał na kadrę pedagogiczno-filozoficzną, doprawdy. Chyba warto zbudować na tym książkę. Gdyby jednak nawet byli to ludzie o duchu świecącym szlachetnym złotem, to i tak nie robiłoby to większej różnicy.
- Dlaczego?
- Bo ja nie przyjmuję pouczeń. Sam też ich nie rozdaję. To jest fair.
- A pomoc?
- Pomoc?
- Tak, pomoc. Wszyscy jej potrzebujemy.
- Jaką konkretnie pomoc masz na myśli?
- Bliskość. Bezinteresowną. Ludzką. Co jakiś czas ktoś z nas upuszcza latarnię i schodzi ze szlaku. Wtedy ktoś podchodzi ze swoją latarnią i pomaga. Rozumiesz.
Przyjrzałem mu się w zastanowieniu.
- Szczerze mówiąc, drogi Arturze, to nie rozumiem. Nie jesteś kimś, kogo znam. Nie rozumiem, co za grę prowadzisz. Oby koniec był szybki. Nie chcemy tu rannych.
Znowu wybuchł śmiechem.
- To zależy, co rozumiesz przez grę, Aleksie. Życie możemy uznać za grę.
- Mniejsza z tym. Chyba kapuję twój wic. Chciałeś mnie roztkliwić tymi harcerskimi podchodami, a kiedy już bym zapłakał, stanąłbyś nade mną i obśmiał jak koń, czyż nie?
- Nie.
- Nagrywasz to wszystko?
- Rozbawiasz mnie, mój drogi. Masz mnie za podstępnego człowieka.
- Nie bezpodstawnie chyba.
- Hm – przybrał tajemniczą minę.
- Kończymy szopkę? – zaproponowałem. – Mamy dwie opcje. Wychodzisz się zabawiać z panienkami – i na zdrowie ci! – albo zostajesz i wyśmiejemy wigilijny świat jak przystało na ludzi rozumnych.
- Muszę cię zostawić, Aleksie.
Obniżyłem wzrok na prezent.
- Chyba już kapuję nareszcie. Zakochałeś się. To by wyjaśniało te szlachetne wygłupy i więcej uśmiechów na twarzy w jeden wieczór, niż przez ostatnie dwa lata. Wpakowałeś się, co? Tracisz zimną krew? Harlequinizujesz się?
Zielony papier połyskiwał drażniąco. Cieszyło mnie, że nie był przeznaczony dla mnie. Nie chciałem zetknąć się z uczuciem, które mogło towarzyszyć odpakowywaniu.
- Nie zakochałem się. W każdym razie – nie w kobiecie, którą całowałem ostatnio. Kocham ciebie.
- Ho – wybąkałem cokolwiek zbity z tropu.
- Tak. Dlatego dziś wręczam ci najważniejszy prezent z wszystkich, jakie dotąd otrzymałeś.
- Nie mam już miejsca w garażu.
- Nie będzie potrzebne.
- Nie masz, mam nadzieję, na myśli towarzystwa tych ludzi, którzy przyszli zwierzać się z grzechów.
- Nie zwierzali się z grzechów, Aleksie.
- Owszem.
- Czy użyli tego słowa?
- Nie pamiętam. Mieli poczucie winy.
- Tak. Kiedyś.
- No tak. Przeszło im. Cud Bożego Narodzenia?
- Cud bożego serca. Rozdano je nam wszystkim. Nie ma grzechu.
- Nie ma?
- Nie ma. Jest doświadczanie, przyjacielu mój. Fryderyk i Aldona mówili o doświadczeniu. O doświadczeniu przeoczenia i obojętności.
- I co by to oznaczało? Że można ranić, bo Bóg i tak nie zgubi uśmiechu z twarzy?
- W rzeczy samej.
- Dobre sobie. Kiedy będziesz wracał do domu, wstąp do proboszcza Joachima i przekaż mu dobrą nowinę.
- Wszystko, czego doświadczamy od innych – i od siebie samego – jest wynikiem wyboru, którego dokonujemy na własne życzenie.
- Dom ze skrzyń po jesiotrach?
- Cokolwiek.
- Alienacja? Wypadek? Zabójstwo?
- Dusza jest nieśmiertelna, Aleksie.
- Oszalałeś – stwierdziłem z przerażeniem. – Mam nadzieję, że to nie zabije naszego wydawnictwa. Nie chcę takiego doświadczenia.
- Nasze wydawnictwo – wyszczerzył zęby – czeka świetlana przyszłość.
- Bóg uśmiecha się nad nim?
- Uśmiecha się nad tobą.
- Ha. Że też nigdy nie byłem w kościele.
- To tylko budynek.
- To prawda… Wiesz, niepotrzebnie przebrałeś ich za duchy. Mogliby mieć habity jezuitów albo kaptury inkwizytorów.
- Twój umysł jest przenikliwy. Jesteś silną duszą, przyjacielu mój.
- Jestem w duchowych konwulsjach i skończy się to marnie, jeśli zaraz nie pójdziesz.
- Zaraz pójdę. Jeszcze tylko jedna rzecz.
Przez chwilę trwało milczenie. Byłem zbyt wyczerpany na opór. Artur wprost emanował energią.
- Dobra – machnąłem ręką. – Szybko z tym.
- Chciałbym, żebyś coś zrobił dla mnie jako dla przyjaciela.
- Okej… Oprócz przygarnięcia bezdomnego i mediacji między proboszczem, a Aldoną.
- Tym się nie martw.
- Więc czego chcesz?
- Drobiazgów. W zamian otrzymujesz całe udziały w wydawnictwie i moją miłość nieskończoną.
- Mówisz jak idiota – zdenerwowałem się. – Chcesz mnie zostawić? Oszalałeś? - Omal mi dodałem dramatycznie: ,,Mam tylko ciebie’’. – Mów czego chcesz, zrobię to za darmo.
- Za darmo?
- Jestem twoim przyjacielem.
- Jesteś nim.
- No to nadawaj – zasapałem.
Uśmiechnął się. Nie wiem, jak to się stało, ale poczułem ciepło tego uśmiechu. W całym moim wnętrzu szalał sztorm wymieszanych emocji: szoku, gniewu, lęku i… jakiejś nadziei, której nie rozumiałem.
- Aleksie. Proszę cię, żebyś zaniósł ten prezent mojemu synowi. Proszę cię, żebyś spotkał się z dziewczyną, którą odrzuciłeś. Proszę cię, żebyś spędził święta ze swoją rodziną. Proszę, żebyś zwyciężył w maratonie.

 

Cisza trwała dłuższą chwilę, bo wprost zamurowało mnie. Zamurowałoby mnie każde jedno z tych życzeń, w połączeniu zaś okazały się wiązką granatów. Musiałem przełamać ogłuszenie i paraliż, aby się odezwać.
- A więc naprawdę… Jednak rzeczywiście rozum ci odjęło.
- Myślę, że mi przywróciło raczej – zapewnił ciepło, chyba ubawiony moim wstrząsem.
- A zatem tak działa miłość? – przeszyłem pakunek spojrzeniem.
- Miłość? Tak. Tak! Tak działa miłość.
- Szkoda, że wpadłeś w tę pułapkę. Wyrzuciło cię za bandę. Nie sądzę, byś prędko wciągnął swój bobslej na tor i żal mi cię szczerze, Arturze. Ale ja tym bardziej dziękuję sobie za to, że odgrodziłem się od tego chemicznego zagrożenia ścianami domu i samochodu, bo widzę, że marnie to skutkuje. Ty nawet nie jesteś świadom zmian, jakie zaszły w twoim umyśle.
- Owszem, zapewniam cię, jestem ich bardzo świadom. A także tych, które zachodzą w tobie.
- Nie zachodzą, przykro mi. I nie zaniosę prezentu twojemu dziecku. To śmieszne, że mnie o to prosisz. Ja nie kupuję prezentów nawet swojej siostrze i rodzicom.
- Zaniesiesz je im wszystkim.
- Jaka siła mnie do tego zmusi?
- Twoje serce.
- Znasz moje serce od siedmiu lat. Możesz je wymienić na krzemień, nic się nie zmieni.
- Już się zmienia. W nas wszystkich.
- Oczywiście, w tobie widzę te zmiany. Smutna sprawa.
- Czy wyglądam na smutnego? – wyszczerzył zęby.
- Artur. Nie zaniosę prezentu twojemu dziecku. Sam to musisz zrobić. Jesteś jego ojcem, choć mały pewnie nie odróżni cię od dostawcy węgla.
- Aleksie. Jutro zaniesiesz prezent mojemu synowi. Potem pójdziesz na obiad świąteczny do swojej rodziny. Po drodze wstąpisz do Wiktorii.
- Przestań! – prawie krzyknąłem. Poczułem bicie serca - najwidoczniej i krzemień jest do tego zdolny.
Mój przyjaciel nieco spoważniał.
- Ta sprawa jest nieskończona. Obaj to wiemy. Ona nigdy nie będzie całkiem szczęśliwa, jeśli jej nie powiesz.
- Czego?
- Prawdy. Prawdy o tym, że złamałeś jej serce z powodu nogi.
Zamroczyło mnie.

 [cdn]