JustPaste.it

Bliskie Spotkanie IV stopnia

Jesteśmy niechętni spotkać diabła i teściową. Sęk w tym, że może być gorzej: w każdej chwili możemy samotnie stanąć w obliczu inwazji Obcych. W pojedynkę. Nocą. I co wtedy?

Jesteśmy niechętni spotkać diabła i teściową. Sęk w tym, że może być gorzej: w każdej chwili możemy samotnie stanąć w obliczu inwazji Obcych. W pojedynkę. Nocą. I co wtedy?

 

Patriotyzm narodowy ma znaczenie. Lokalny też. Obrona zajętego skrawka w knajpie ,,Wiarus'' (jest, a przynajmniej była taka w Gnieźnie) ma swoje uzasadnienie. Albo obrona swej części łóżka. Z ewentualnym przejściem do kontrofensywy.
No dobrze. Ale nieoczekiwanie w człowieku może objawić się patriotyzm znacznie szerszej rangi. Wszystko zależy od okoliczności. Okoliczności, jak wiadomo, są raczej nieprzewidywalne ze swej przekornej natury.
A zresztą przyjrzyjmy się temu z bliska...
Uwaga! Lektura stanowczo odradzana samotnym farmerom i ludziom przekonanym, że ,,PGR-platte broni się nadal''.

29f502683572dc385e2bac9b3d37a266.jpg

Bliskie Spotkanie IV stopnia

    - Czy oni odwiedzą cię dziś w nocy? - pyta czasem moja żona Miranda, chcąc mi dokuczyć. - To może jedź po te duże beczki Heinekena, które Brewster wystawił przed sklepem?... I uprzedź straż pożarną. I koło łowieckie. I skautów nad Crystal Lake. I kancelarię rozwodową. I dekarzy zamów...
    Nic na to nie odpowiadam. Z westchnieniem przymykam oczy i znów widzę to wszystko...
                                        
*

 

    Przebudziło mnie dziwne światło. Światło to, zdecydowanie białe za oknami, wszelkie meble w sypialni czyniło fioletowymi. Jak powiedziałem, dziwne światło.
    Inaczej mówiąc: pozaziemskie.
    Zerwałem się spod kołdry postrzępionej podczas karesów. Nie lubiłem zbytnio zagadek nawet za dnia, nocą traktowałem je jako barbarzyński rodzaj ingerencji w moją psychiczną równowagę. Z sercem sunącym do gardła z prędkością opadającego szafotu, podszedłem do okna.
    Lądowali. Obiekt niezbyt wielki, jeśli miał kryć armię przeznaczoną do zajęcia 216 632 kilometrów kwadratowych powierzchni stanu Idaho. Wystarczająco jednak spory, by ujawnić garnizon zdolny sterroryzować i wyeksploatować 300 metrów kwadratowych mojego domu. Domu, który słynął w okolicy z pięknych dachówek, ale z fortyfikacji i arsenału już nie tak bardzo.
    Statek lądował bez pośpiechu, nawet w kołysaniu, jakoś jednak nie brałem tego za obiecujące oznaki. Był okrągły i rzęsiście świecący tak rażącymi jupiterami, iż przez chwilę miałem wrażenie, że na świat patrzę oczami muchy.
    W okolicy nie było zbyt wielu farm, a połowa z nich i tak ziała pustką po zarazie hiszpanki. Na wsparcie sąsiadów liczyłem zatem równie mocno, co na sukurs marines i kawalerii Delawarów.
   Rodzice spali na parterze niewzruszonym snem susłów, które zresztą przypominali w jednakowym stopniu trybem życia, urodą i zdolnością zimowego hibernowania. Brat Hector spał na poddaszu, zapewne nietrzeźwo, i tylko Miranda mogła stanąć u mego drżącego boku.
    Zerknąłem na łóżko i krzyknąłem ze zgrozy. Wśród rozrzuconej pościeli spoczywał olbrzymi, anakondowo długi i popuchnięty kabanos z twarzą!...
    Ale nie! To tylko nieziemska, halucynogenna poświata zniekształciła tak strasznie postać mojej śpiącej żony.
    Nie wróżyło to dobrze, zwłaszcza jej. Jeśli broń świetlna najeźdźców mogła sprawić, że własną żonę byłem skłonny wziąć za wrogie monstrum, w formie wędliny, to jej życie – i wszystkich dookoła – było bardzo zagrożone.
    W panice procesy identyfikacji dokonywane są pospiesznie i ze wskazaniem na własne bezpieczeństwo.
    Szkoda, że nie spałem pacyfistycznym snem opoja Hectora. To ułatwiałoby sprawę.
    Jakkolwiek oznaczało śmierć godną owcy nieświadomej czynionej nad nią polityki i rozbiorów pokarmowych.
    Statek osiadł bez hałasu mniej więcej tam, gdzie wieczorem zostawiłem volkswagena. Nie karmiłem się mrzonką, że zostało po nim coś więcej niż rozległa taca tortowa. Poczułem natomiast złość. Bardzo lubiłem swoje auto, a model Golf II 1.8 G60 Limited Syncro uważam za najdoskonalszy i najzgrabniejszy pojazd zaprojektowany kiedykolwiek przez człowieka – przynajmniej, dopóki nie upewnimy się, że wszystkie konstrukcje Leonarda da Vinci ujrzały światło dzienne.
    Poczułem złość, ale jakoś nie skłoniła mnie ona do otwarcia okna i wystrzelenia serii obelg z działka osadzonego w czaszce i dla zmylenia zwanego jamą ustną. W napięciu wypatrywałem Obcych. Jak mogłem się bronić? Czy rzucać z wysoka doniczki? Czy znajomość chińskich technik ataku miotłą, trzymaną przezornie pod łóżkiem, mogła ocalić mi skórę?
    Nie uśmiechało mi się poświęcać wątroby bądź cewki moczowej dla pozaziemskiej chirurgii.
    Proponowanej tak nietaktownie.
    Wytoczyli się po dłuższej chwili. Owszem, wytoczyli się to adekwatne określenie. W wymarszu pozaziemskich marines nie było cienia desantowej dyscypliny, nie mówiąc o majestacie i gracji - których spodziewałbym się po wojskach elitarnych, jeśli miałyby przejmować nową przestrzeń w szyku buty i ostentacyjnego lekceważenia. Krok Obcych był niepewny, wręcz nieporadny, jakby byli komandosami złożonymi z pospiesznie dobranych komponentów. Kilku fiknęło nawet ciężkie kozły i potoczyło bezwładnie po trawie.
    Z rozdziawionymi ustami przypatrywałem się rozpaczliwym poczynaniom ich kompanów z desantowego szeregu, nieudolnie usiłujących udzielić im pomocy.
    Sami przewracali się i toczyli po trawiastych wybrzuszeniach jak wypchnięte w szrankach Szkotów bale.
    Nim grupa inwazyjna dotarła do drzwi mego domu, połowa kosmitów leżała już pokotem w trawie. Bezradni i pozostawieni sami sobie, ograniczali się do osobliwie bezefektywnych ruchów kończyn, niczym żuki przewrócone do góry nogami przez bezlitosnego boga-kawalarza.
    Mój strach zaczął ustępować miejsca bezgranicznemu zdumieniu. Czyżby skład ziemskiej atmosfery nieprzyjemnie zaskoczył ich organizmy? Może wolałby, gdyby kontrolne udziały azotu przejął dwutlenek węgla? Albo cyklopropan?
    Widok kosmicznych niezdar, żołnierzy-neptyków, wzbudził we mnie współczucie. Cóż, w gruncie rzeczy byli niczym innym jak jeszcze jedną armią zaprogramowanych ideowo cielców, wmanewrowaną w „słuszną sprawę” przez generała psychopatę. Tak właśnie ze smętną refleksją pomyślałem i już byłem zdecydowany zejść na dół po opatrunki, bandaże i butelkę whisky...
.......Kiedy Obcy zaatakowali.
    Dobrze zaprogramowano tych żołnierzy-neptyków, skoro przy 50%-wych stratach na samym wyładunku, bez rozterki i oglądania się na niebo w poszukiwaniu sztabu bądź ojczyzny, kontynuowali operację. Garnizon 300 metrów kwadratowych strażnicy Idaho strat jeszcze nie poniósł, a jednak przewaga technologiczna, liczbowa, psychologiczna i – kto wie – może nawet ideologiczna – wciąż przygniatająco trzymała się strony agresora.
    Dach odfrunął lekko i płynnie. Spoglądałem za nim z nostalgią - bo dachówki naprawdę posiadły sławę - dopóki nie rozpłynął się w ciemnościach. Dało się zauważyć, że sen Hectora nie został zakłócony. Jedna ściana odpadła i ledwo zdołałem uskoczyć, co zapobiegło przedwczesnemu zaangażowaniu w starcie. Jedynie wystrzał z miotacza przypalił mi nogawki piżamy.
    Ostrzał urwał się tak nagle, jak się rozpoczął. Schylony i skamieniały jak Sfinks, ba, chyba nawet molekularnie spiaszczony – przysłuchiwałem się z narastającą trwogą odgłosom rozpadowym, które wydawał dom tak pochopnie powzięty za punkt oporu. Wydawany przez zdobywców obrzydliwy, chlupoczący bełkot, który był najpewniej odpowiednikiem ziemskiego „Hurra!”, też owo zatrwożenie stymulował.
....- Trzęsienie ziemi, Owen? - spytała spokojnie Miranda.
....I straciła przytomność na pięć godzin.
 ...Mimo poczucia grozy i beznadziei, byłem gotów do walki na śmierć i życie. Nie wierzyłem w odsiecz kawalerii Delawarów, ale w istnienie kosmitów też dotąd nie. Natomiast metr ode mnie leżała kobieta, którą kochałem i był to wystarczający motywator, by stawić opór bez względu na to, jak oceni jego sens i poziom historia Ziemi. Oraz dowództwo żołnierzy-neptyków.
....Naprężyłem muskuły, co było pokazem raczej nonsensownym, bo wróg nie mógł mnie jeszcze widzieć – chyba że światło białe zewnętrznie i fioletowe wewnętrznie objawiało jeszcze cechy, których wolałem się nie domyślać.
    Napiąłem natomiast muskuły, by pokrzepić jedynego żołnierza strażnicy. Chwilowo jedynego żołnierza Idaho. Był to pewnie powód do dumy. Przede wszystkim jednak do poczucia najbardziej przerażającej odmiany osamotnienia.
    Ale stanąłem do walki i napiąłem mięśnie. Fakt, że tylko te bardziej rozwinięte.
    To chyba twarzowe.
    Odłamana noga krzesła w jednej dłoni i miotła w drugiej mogły dla Obcych wyglądać groźnie, choć myśl o ośmieszeniu jakoś nie chciała mnie opuścić.
    Na przyczółku Idaho stanąłem na drodze Złu z Pozaprzestrzeni, uzbrojony w gniew, nogę i miotłę.
    Nie musiałem jednak użyć tych narzędzi.
    Dwadzieścia płazopodobnych istot wtargnęło z pluskiem do sypialni, pokrzykując-pochlupując dziwacznie, a przy tym niezręcznie nawzajem się potrącając. Zaraz też poprzewracali się jak kręgle u mych stóp.
    Kilka minut upłynęło mi na intensywnym myśleniu, którego początkowym, mało obiecującym rezultatem, był tylko ból głowy, gardła i ramion wciąż sztywno uniesionych z orężem.
    Potem zacząłem działać. Wszak azot, który rozbił desant, mógł stanowić truciznę skuteczną jedynie na takie dziesięć czy dwadzieścia minut. Może organizmy najeźdźców wytwarzały mutageny i gazy wspierające homeostazę. Za chwilę mogły okazać się silniejsze niż kiedykolwiek przedtem.
    Dlatego zacząłem działać i nie siliłem się na zabiegi opóźniające w rodzaju wymiany piżamy na mundur pradziadka konfederata.
    Było jasnym, że Obcy nie przywiedli światła międzyplanetarnego przymierza, lecz niszczący ogień podboju. Było jasnym, że nie zapłacą za uczynione szkody.
     Anihilacja dachówek, które zadziwiłyby Michała Anioła, sprasowanie Golfa II, które odczułem jako sprasowanie dwukomorowego obiektu w mojej lewej piersi, zamiana Mirandy w pospolity gatunek wędliny. Jakiejkolwiek kontrybucji zażądałbym za te profanacje i uszczerbki, nigdy bym się ich nie doczekał.
    No i wciąż byłem jedynym żołnierzem Idaho, zmobilizowanym u granic od kosmicznej strony.
    Dlatego zacząłem działać. Kilka kolejnych godzin znosiłem powalonych agresorów na stos za szopą z generatorem prądu. Potem przyniosłem z innej szopy - nazwijmy ją arsenałem farmerskich potrzeb - baniak wypełniony co prawda nie azotem, ale czymś nie mniej kontruderzającym w najeźdźców.
    Armia Obcych na stosie.
    Możecie mi nie wierzyć, ale spłonął szybciej niż saletra, którą bawiłem się trzydzieści lat wcześniej. W pięknych, bezpiecznych czasach, kiedy nie niszczono dachów i samochodów porządnym ludziom.
    Ze złośliwą satysfakcją farmera, który odparł przeciwnika na miarę rabusiów bydła, patrzyłem na dopalający się desant.
    Wtedy właśnie z krzewów wyczołgał się tłumacz Obcych.
    - Czołem – wybełkotał głosem płazim, ale raczej przyjaźnie brzmiącym. - Gdzie chłopaki?
    Jak to można filuternie zagaić o wrogów planety.
    - Spaliłem ich – wyznałem bez dyplomatycznych ociągań i politowań.
    Tłumacz osłupiał na chwilę. Jego płazie oczy patrzyły na dogasającą armię, której służył.
     - Dlaczego? - wykrztusił w końcu.
     Mogłem podać każdy powód, na przykład zamianę żony w kabanosa. Niektórzy tracą pociąg seksualny do żon, po tym, gdy ujrzą je w doniosłym momencie na sali porodowej. Nie myślcie, że z wpływem kiełbasianej formy waszej żony na kwestię pożądania byłoby jakoś wielce inaczej.
    Wiedziałem, że nie zapomnę tego widoku. Mimo to, tłumaczowi podałem uzasadnienie, które pochwaliłby Biały Dom.
    - Zaatakowali Stany Zjednoczone. Użyli broni łamiącej konwencje małżeństwa, architektury i praw Układu Słonecznego.
    - Nie – zaprzeczył.
    Żadnych tam przeprosin czy groźby odwetu i masowych egzekucji, czego się spodziewałem.
    Odwróciłem się plecami do pogorzeliska i skupiłem na kosmicie całą uwagę.
    - Co nie? - zmarszczyłem brwi.
    - Nie jesteśmy oddziałem inwazyjnym.
    - Nie jesteście... A jakim?
    - Jesteśmy z Syriusza B. Mieliśmy wieczór kawalerski... Popiliśmy bimber, a potem spoiliśmy komputer pokładowy statku. Komputery pokładowe korwet syriańskich mają bardzo słabe układy scalone i pod wpływem alkoholu tracą kontrolę nad kursem i elektronicznością swojego rozumu. Komputer rzucał nas od układu do układu, od planety do planety. Szukaliśmy samic i bimbru... Także dla komputera. Nie jesteśmy żołnierzami. Na Syriuszu B nie ma żołnierzy, policji, kolejarzy i zjawiska mundurów galowych. Nikogo nigdy nie atakujemy. Przepraszam za kopułę, ale to tylko wystrzały kapiszonowe na szczęście... To wszystko. - Zamilkł i z rezygnacją popatrzył w dogasający ogień. Gdzieś w zanikających płomieniach dogasał syriański narzeczony i jego wesoła kompania opojów.
    Jeśli padli jak kręgle, to tylko pod wpływem bimbru.
    Nigdy nie wdziali mundurów galowych.
    Zjawisko generała psychopaty i „słusznej sprawy” podboju nie było im pewnie znane nawet z filmów grozy.
    Mnie też ogarnęła rezygnacja.
    Komputer-alkoholik wystawił trochę swoich pasażerów.
    Ale to nie on podłożył pod nich ogień.
    Nie wszystko da się uzasadnić czuwaniem nad suwerennością Idaho.
    Byłem zrezygnowany i miałem głupią minę.
    Co nie musi oznaczać chęci porzucenia wolnego życia, farmy i pięknej żony.
    Dlatego zacząłem działać.
    Całkowicie zwiotczały i odessany z życiowych chęci tłumacz nie stawiał oporu, gdy podniosłem go na ręce i wrzuciłem do korwety. Zamknąłem trap przy pomocy kopnięć, po czym odszedłem energicznym krokiem.
    Wróciłem traktorem, którego energia także mnie nie zawiodła. Umocowany do ciągnika statek został zawleczony nad pobliskie urwisko i zepchnięty w rozlewające się pod nim jezioro.
    Tym samym zabiłem tłumacza, ale nie byłem skłonny popadać w zgryzotę nad zatopieniem istoty okazującej charyzmę i wolę oporu mniejszą od balonu skłutego szydłem.
    Nie po tym, gdy skarbonizowałem stu Syriańczyków.
    Trochę było mi ich szkoda, ale dachówek i Golfa niewiele mniej.
    I może rozejdzie się po kilku układach, że Idaho to nie najlepszy przyczółek do inwazji na Ziemię.
    Zapytacie pewnie jeszcze o ten IV stopień kontaktu. Wszak zawsze mówiło się o trzech.
    Bliskie Spotkanie I Stopnia to kontakt wizualny z obiektem pozaziemskim. Bliskie Spotkanie II Stopnia zostawia po sobie coś materialnego, ot, dowód dla niedowiarków, szyderców, wyznawców balonów meteorologicznych: wypaloną silnikami trawę, porzucony hełm marsjański, ciało krowy obrabowanej z zadu i płuc... Spotkanie III Stopnia to kontakt z Obcymi.
    Mniej lub bardziej nieprzyjemny. Rozmowa, wspólne opróżnienie termosu z kawą, rtęcią (jeśli termos podają przybysze)... albo to nieszczęsne badanie strefy wydalniczej pochwyconego autochtona. Najczęściej właśnie to badanie.
    Jestem pierwszym Ziemianinem, który zaznał Bliskiego Spotkania IV Stopnia.
    IV Stopień oznacza kontakt zwieńczony ludobójstwem dokonanym na grupie turystycznej.
    I utratą szacunku żony. Jej nieskończoną serią szyderstw i wypomnień.
    - Czy oni odwiedzą cię tej nocy? - pyta często.
    I dodaje o tych cholernych beczkach Heinekena.
    Rozumiecie. Miranda do dziś jest przekonana, że owej nocy odwiedzili mnie kumple z lat szkolnych.

 

___________________________________________________________