JustPaste.it

Komendant Numer Jeden

Jakie jest prawdopodobieństwo, że dotknie nas czyn przestępczy? No raczej wysokie. Wtedy dobrze jest trafić na profesjonalizm i takt policjanta. Jak z tym prawdopodobieństwem?...

Jakie jest prawdopodobieństwo, że dotknie nas czyn przestępczy? No raczej wysokie. Wtedy dobrze jest trafić na profesjonalizm i takt policjanta. Jak z tym prawdopodobieństwem?...

 

Publikację, choć głupkowatą cokolwiek, wszystko, co tętni w mych żyłach i w płucach, każe dedykować Awersowi. Nie tyle za indywidualny, mocno ciosany charakter i patriotyzm - choć zawsze to ceniłem. Za miłość do kotów. Za ich odkrycie. Za pojęcie tajemnicy.
Za dreszcze, których mi przysporzył tym niezwykłym wierszem-kluczem.
Po prawdzie - dziwnym trafem (koincydencja, Janku S.?) - w opowiadaniu jest przecież zawarty silny akcent koci. Zatem z grubsza rzecz dopasowało, można dedykować.
Historia, którą przeczytacie, może zdawać się głupkowatą i jest rzeczywiście taką... Jednak, jeśli pomyśleć o prawdopodobieństwie zawartych tu incydentów... No jednak coś w tym jest. Tak myślę.
I zapraszam do lektury.
PS: Policję, weteranów partyzantki i kosynierów proszę o dystans i odłożenie broni.
Zwłaszcza tej koszącej.

1709662aa710c8aa0c059d027b02cde8.jpg

 

Komendant Numer Jeden

To był cholernie kiepski poranek. Nie dlatego,  że wtorkowy, deszczowy i październik… Choć to ma swoje znaczenie. No ma. Przekłada się na wstawanie lewą nogą.
Wstałem zatem lewą nogą i zacząłem kiepski poranek i w ogóle bardzo dziwny dzień.
Nie będę ukrywał. Szanse na miłe poranki od dwóch lat nie były najwyższe. Żona uciekła do Namibii z przewodnikiem turystycznym, murzyńskim, owszem. Przewodnik,  wyedukowany w Polsce, oprowadzał wycieczki po Szczupłynie, dopóki nie trafił na moją żonę, ugarbioną pod ciężarem sześciu czy siedmiu reklamówek. Współczucie przeszło we wspomożenie, a wspomożenie w silny efekt chemiczny.
No i tyle.
Po tym namibijskim incydencie trochę popiłem, bo miałem wrażenie, że niesie to niezgorsze wsparcie. I niosło, naprawdę.
Bo jakoś nie wtłoczył mnie w podłogę fakt, że taki komornik zrabował mi samochód, przepięknego, czarnego jak noc citroëna DS z lat 60.
Zawsze mi na nim zależało. Długo oszczędzałem. Nie masz bowiem bardziej specyficznego, charakternego w wyrazie auta. To citroënem DS jeździł Louis de Funes. A to był ktoś. Bardzo specyficzny, charakterny w wyrazie aktor.
No, ale ukradziono mi ten unikat.
Komornik.
Owszem, zalegałem z tym i owym, do czorta, ale auto? Takie? Defunesowskie?
Zwykła grabież.
Więc piłem, żeby nie cierpieć za bardzo. Bo ten Namibijczyk też mnie trochę pchnął.
Że o żonie nie wspomnę.
W międzyczasie dom trochę zatęchł. Jakby nieznana siła rzuciła go w jakiś paragwajski ostęp i podgryzła z chemicznych walorów cywilizacji. Chemią już tak nie pachniało. Raczej tym paragwajskim ostępem.
Nie bardzo chciało mi się brać za bary z ostępem po tym, jak straciłem pracę szklarza.
Nie ukrywam: drżące ręce upuszczają więcej szyb niż niedrżące. Szef zrobił rachunek i pożegnał mnie odprawą 600 złotych i prezentem: znanym wam dobrze lusterkiem PRL-owskim – obustronnym, pomarańczowo-żółtym kwiatem z tworzywa. Z lusterkiem dużym i małym.
Piłem więc dalej, by się nie martwić aż tak bardzo.
I to działało.
Po roku dojrzałem do pewnych eksperymentów. Takich jak zerwanie z pomocnym piciem.
I jakoś to idzie.
Pewnie niedługo wezmę się za ten ostęp.
A za citroënem oczywiście tęskniłem. Piękny wóz… Specyficzny i charakterny w wyrazie.
Wróćmy jednak do wtorkowego poranka. Deszczowego, październikowego.
Wstałem i rzuciłem okiem na świat przez blokowe okno.
Padało, brakowało zieleni i w zasadzie okolica wyglądała, jakby dopiero co przejechały po niej czołgi Guderiana.
Otoczenie mojego osiedla zawsze tak się prezentuje w październiku i w niczym to nie pomaga.
- Psiakrew – zauważyłem.
Kiedyś inaczej witałem dzień. Wykonywałem gimnastyczne pozy runiczne i witałem się ze słońcem. Ale to było dawniej. W czasach, gdy miałem żonę, pracę i citroëna.
Zrzuciłem piżamę, wciągnąłem dres, którym z racji przestarzałego fasonu raczej wzgardziłby Piechniczek, i poszedłem do kuchni. Moje trzy koty ruszyły za mną jak wierna obstawa.
To mnie jak zwykle rozczuliło. Ta obstawa – biała Dania, czarna Szwecja i pręgowana Norwegia (której zmrużone oczy zawsze kojarzyły mi się z obliczem odprężonego Stalina i nigdy sobie nie potrafiłem tego uzasadnić) – to było wszystko, co miałem.
Oprócz komórki, telewizora Ametyst, roweru Wigry 3 i… Owszem, miałem też komputer. Stary rupieć, którego żona nie zdążyła zapakować przy nocnej ucieczce.
No i zrobiłem to, co w każdy inny poranek. Codzienny rytuał bezrobotnego. Wytoczyłem trochę sardynek z puszki w kocie miski, zaparzyłem sobie kawę, po czym usiadłem przed komputerem.
Kontrola konta na adoracji.pl była szybka. Miałem tylko zaczepne oczko od kobiety. Niespecjalnie w moim typie. Wyglądała na skoczka spadochronowego, którego wyrzucono nieco przedwcześnie i gdzieś z orbity.
Niekoniecznie ziemskiej.
I wiadomość. Miałem wiadomość, co zawsze budziło nadzieję na przełom.
Przeczytałem wiadomość niezwłocznie, bo uroda nadawczyni była rzeczywiście niezła.
 
Cześć, Kormoran :-)
Piszesz, że lubisz ezoterykę, medytację, hippikę, filozofię Zen, podróże w głąb Azji i że pracujesz nad scenariuszem do filmu. Chyba nie lubisz się nudzić? :-)
Naprawdę jesteś weteranem wojny afrykańskiej? Wow!...
Myślę, że dużo nas łączy! A jestem głęboko wyciszona po medytacji i wyczuwam takie rzeczy. Zresztą sam oceń. Sama medytuję dwa razy dziennie i praktykuję eksterioryzację i bilokację. Możemy spróbować tego razem. Lubię snowboard i narty akrobatyczne. Jeżdżę na łyżwach, tańczę flamenco i mam czarny pas w ju-jitsu. Za miesiąc jadę do Innsbrucku, a potem do Kaszmiru. Możemy jechać razem. Najlepiej Twoim fordem Bronco. To bardzo imponujące auto. Mój ojciec, senator, ma takie.
Jesteś nie tylko wszechstronny, ale przystojny. Powiedziałabym, że wyglądasz jak Colin Farell. Gdybym nie widziała, że to zdjęcie na adoracji.pl, tylko w magazynie, to myślałabym, że to on. :-)
Seksowne! :-) Przepraszam, że tak otwarcie.
Ale jeśli już jestem przy tym, to powiem, że spodziewam się z Tobą doznań transcendentalnych i objawień mistycznych.
Odpisz prędko, bo szkoda życia. :-)
Ja już pakuję walizki. :-) :-) :-) Przyznaj się, że Ty masz takie nesesery, że Cię biorą za kongresmana. :-) :-) :-) :-) plus :-).
Kasjopeja
 
Przez chwilę patrzyłem w monitor z zadumą. Cokolwiek transcendentalną.
- Taa – wymruczałem. – Chyba jeszcze jakiś czas będziesz samotny, Kormoranie. Coś by trzeba zmienić w profilu, bo ściągają same ,,wysokie progi’’.
Wysokie jak szczyty Kaszmiru.
Na myśl o konfrontacji z oczekiwaniami Kasjopei przeszły mnie ciarki.
Ale trochę się przed wami usprawiedliwię. Samotność dokucza. Zgodzicie się. Mnie też dokucza. Od dwóch lat. Więc trochę się niecierpliwię. To oznacza jakiś margines błędu. Na przykład z tworzeniem profilu na koncie randkowym.
Powiecie: przesadziłeś z tą ezoteryką, scenariuszem, fordem Bronco i ze zdjęciem irlandzkiego przystojniaka Farella.  Możliwe. Ale mój poprzedni profil wyglądał tak:
 
Szukam miłości między duszami. Jestem fajnym człowiekiem, ale nie krezusem. Jeżdżę czymś gorszym od bmw i nie wyglądam jak Brad Pitt. Ale jestem fajnym człowiekiem. Spróbujemy? :-)
 
Nie spróbował nikt. Bo dwóch kobiet, które wyglądały, jakby zasiedziały się w okopie pod Verdun, nie mogę raczej liczyć. Przyjąłem ich zaczepkę za kpinę i prowokację. Portale randkowe są pełne zasadzek. Wchodzą tam ludzie z pękniętymi sercami i dostają się pod grad zatrutych strzał.
Tydzień po otwarciu konta puściłem oczko do brunetki, która istotnie wyglądała na taką, co poniżej bmw nie schodzi. Ale czemu nie miałem spróbować? Jej przepiękne, baśniowe oczy przeszyły moje serce i rozsądek wywiało.
Reakcja na oczko była szybka, to muszę przyznać:
 
Ty pojebie wsiowy, zboku, stary dymco.
Jak kolo jezdzisz polonezem to mie nie poniżaj co?
Ja nie dotykam sie takich rzenchów chybaby mie kumpele wyrypały co?
Dupa jesteś dupa i tyle.
Ja mam klase i wymagam!!!
I nie pisz wiencej bo zadzwonie po Sztabe i Robala z osiedla.
Rozumiesz? rozumies? Pojebie cie
 
Trochę się wystraszyłem. Brunetka była z innego województwa, ale Sztaba i Robal byli pewnie jednymi ze stu ex-ów tej dziewczyny, być może pełni zapału wygenerowanego sterydami. Taki zapał pcha na fotele bmw i każe jechać sto czy dwieście kilometrów tylko po to, żeby komuś przeboksować nos na drugą stronę głowy.
Wystraszyłem się.
I zmieniłem nieco profil. Samotność dokucza.
Tak. Tyle że chyba nic z tego nie będzie jednak.
Ford Bronco…
Zamknąłem komputer.
Kolejną poranną czynnością było sprawdzenie wiadomości telefonicznych. Była tylko jedna. Z AA.
 
Opuściłeś dwa mitingi, Witoldzie. Liczymy, że stawisz się dziś po południu, bo zaczynamy żywić podejrzenia.
 
Nie była to jakaś szczególnie miła wiadomość i mój humor skiełbasił się jeszcze bardziej.
Po tej Kasjopei także. Kiedy wstanie się lewą nogą, niewiele trzeba, by kręgosłup trzeszczał od ciosów.
A miało być gorzej.
I było. Już dziesięć minut później.
Ostatnią czynnością domową przed śniadaniem był bilans finansowy. Jest to czynność wysoce pożyteczna w sytuacji, gdy żyje się z zasiłku, który usatysfakcjonowałby może samotnego żbika, ale nie mężczyznę, który rozgląda się za kobietą. Wyszło nie najgorzej. Było mnie stać na dwa trójkątne serki topione, chleb z dłuższą listą E–ów i napój gazowany Huncwot. Z jeszcze dłuższą listą E-ów.
Bywało gorzej.
Miałem fart, że w parterze bloku był sklep spożywczy, w którym pracowała moja była dziewczyna. Dzięki temu miałem otwartą furtkę kupowania towaru ,,na zeszyt’’ – co w sumie było jednak przekleństwem – i otrzymywania darowizny w postaci ścinków wędlin dla kotów.
W gorsze dni dzieliłem z nimi tę strawę.
- Zaraz wracam, leopardy moje – rzuciłem do kotów, które odprowadziły mnie do drzwi.
Były ożywione, bo mój powrót zwykle oznaczał świeżą porcję ścinków.
Dania patrzyła na mnie wrażliwymi, pięknie smutnymi oczami, Szwecja z jakimś ciepłym sprytem, zaś Norwegia jakoś szyderczo i przenikliwie. Jak Stalin.
Kocham moje koty, taka prawda.
Zszedłem do piwnicy, by wydostać rower. Po zakupach zamierzałem jeszcze podskoczyć do kolegi z AA, by przekazał reszcie, że nie przyjdę, że nie jestem w stanie wyjść z domu, bo mnie rozkwasiła grypa żołądkowa i drgam w konwulsjach pod dwiema kołdrami.
Skończyło się na planach.
Wyłamany skobel i kartka przyklejona do drzwi, to było pierwsze, co rzuciło się w oczy.
Zawsze bez ociągania czytam wiadomości, które do mnie przychodzą, więc i tę z marszu przeczytałem:
 
Bujaj się hujku
 
Krótkie, ale ponuro wymowne w przekazie. Zwłaszcza, gdy uchyliłem drzwi i nie ujrzałem roweru.
Mojego skarbu.
Wielkiego skarbu. Wiecie, co znaczy Wigry 3 dla kogoś, komu zrabowano citroëna DS?
Tym rowerem, wiernym, niezłomnym, solidnym, bo ze starej epoki jeszcze, jeździłem po alkohole, a potem na spotkania AA. Był jak życiowy towarzysz.
Teraz przepadł.
Jak moja żona kiedyś.
Dłuższą chwilę stałem w mrokach piwnicy zamyślony – już na pewno nie transcendentalnie.
Chyba, że bulgot opróżnianych w wyobraźni butelek Stołowej miał z tym coś wspólnego.
Otrząsnąłem się jakoś. Nie z gniewu i smutku, ale z tego bulgotu.
Jak widzicie, nie przesadzam, mówiąc, że wtorkowy, październikowy poranek nie układał się szczególnie fartownie.
Zrobiłem zakupy z tak ponurą miną, że Kasia, moja była dziewczyna, dała mi podwójną porcję ścinków i dołożyła gratis dwa przeterminowane kefiry.
- Wszystko w porządku, Witku? – spytała z przejęciem.
- Nie bardzo, kur… – burknąłem, obracając się do wyjścia.
Dołożyłem więc trochę jadła kotom i chcąc-nie chcąc zrobiłem to, co było raczej konieczne.
Poszedłem na komisariat.
 .
To też popsuło mi humor. Zdecydowanie. Bo szedłem na komisariat pierwszy raz w życiu. Są takie rzeczy, które robione po raz pierwszy, rajcują. Są i takie, które krępują i obciążają system nerwowy.
Zwłaszcza już wcześniej rozregulowany.
Mój był rozregulowany od dwóch lat.
Byłem zatem zdenerwowany samym tym faktem, że muszę wejść na komisariat i złożyć doniesienie policjantom.
Do takich rzeczy nigdy mi się nie spieszyło.
Miałem nawet paradoksalne poczucie winy, jakby samo stanięcie przed policyjnym funkcjonariuszem czyniło winowajcą, a co najmniej człowiekiem szemranym.
To też mnie wkurzało.
Nie pomógł rozwiać tego wkurzenia deszcz i chłód, ani żółty wartburg kombi, który z wyraźną intencją kierowcy chlapnął na mnie falą wody spod krawężnika.
Cały czas myślałem o rowerze i ściskało mi to tak krtań, jak pięści.
Szedłem na komisariat, co budziło też tremę.
Jak wtedy, gdy miałem jedenaście lat i w szkolnym teatrzyku zagrałem knechta Zakonu, który zrywa odzież na litewskiej rolniczce.
To chyba przez tę tremę zerwałem wtedy zbyt dużo.
Więcej nie zagrałem.
No i tak to wyglądało. Marsz na komisariat już sam w sobie był dręczący i przynosił niepokojące wyobrażenia.
Ale były i plusy.
Od pół roku szczupłyński komisariat objął nowy komendant– inspektor Prońko.
Jego reputacja szybko wyszła poza miasto i uczyniła sławnym jego – w rezultacie szczupłyńską policję – w całym kraju.
W którym o policji mówi się różnie.
Inspektor Prońko okazał się nad wyraz pracowity. W miarę możliwości sam przyjmował wszystkie ofiary przestępstw. Częstował kawą Jacobs lub herbatą Twinings. Obejmował ramieniem, dzielił żal, a nawet – to było szokujące – łzy. I przemawiał hipnotycznym barytonem, który pokrzepiał nawet najbardziej poszkodowanych.
Komendant Prońko zadziwiał. Żaden policyjny szef nie był znany ani z takiego zaangażowania, ani z nadzwyczajnego psychologicznego zmysłu. Odkąd pojawił się na komisariacie, nikt go nie widział już na ulicy. Nikt nawet nie wiedział, skąd przybył ku glorii naszego miasta. Siedział za biurkiem i przesłuchiwał, pocieszał, doradzał. Przeglądał stare akta i czytał kryminały Chmielewskiej i Minickiej, by pogłębić wiedzę. Tkwił za biurkiem z niezłomnością golema, dniami i nocami.
No i posypały się nagrody; od Szczupłynian, naszego burmistrza, Komendy Głównej, a nawet od ministra sprawiedliwości.
I była wysoka szansa, że to właśnie inspektor Prońko mnie wysłucha.
To było coś.
Bo on na pewno zrozumiałby, ile znaczy rower Wigry 3.
Nieco pokrzepiony tą myślą przyspieszyłem kroku i po kilku minutach znalazłem się już w komisariacie.
W przeszklonej dyżurce nie było nikogo. Nacisnąłem więc zielony guzik widoczny na ścianie i zachęcający napisem WZYWAĆ.
- Kto tam? – wybrzęczało z głośnika męskim głosem.
- Petent – wypaliłem odruchowo.
- Kto?
- No, ten, chciałem zgłosić przestępstwo.
- Jako ofiara? – zaciekawił się głos.
- No tak…
- Proszę skręcić za dyżurką w korytarz i wejść w drugie drzwi z napisem Fotoplastykon. Komandor pana przyjmie.
Zbaraniałem na kilka sekund.
- Komandor?
W głośniku coś zabulgotało, jakby przeniesiono mikrofon nad garem gotującej się zupy. Choć raczej było to tłumienie śmiechu. Ktoś tam w tle jednak zachichotał.
- Przepraszam – zasapał głos. – Mam na myśli komendanta. Pokój numer 5.
- Fotoplastykon?
- To zmyłka dla napastników.
- Dla napastników? – powtórzyłem zdumiony.
Może za bardzo się dziwiłem przy tej wymianie zdań, ale przypomnę, że poranek był feralny i miałem lekkie pomieszanie nastrojów.
Jeśli nie zmysłów.
- Oglądał pan Atak na posterunek 13? – zapytał głos z wyraźną przyganą.
- Tak.
- No. To chyba pan rozumie, że nie żyjemy w Stumilowym Lesie, tylko w mieście, gdzie ućpani bandyci mogą zaatakować posterunki w każdej chwili.
Przypomniało mi się o Sztabie i Robalu, i poczułem znużenie.
- To ja idę – rzekłem grzecznie.
I rzeczywiście ruszyłem.
- No nareszcie – zabrzęczało za mną.
Być może po incydencie namibijskim stałem się nadwrażliwy, bo odkryłem, że wszelkie w istocie drobiazgowe zgrzyty poważnie wytrącają mnie z równowagi. Ta dziwna rozmowa też mnie kopnęła.
Przestałem już liczyć kopniaki tego wtorku.
Skręciłem w korytarz, bo brzęczyk z kolejnego głośnika pozwolił mi pchnąć drzwi za dyżurką. Zaraz też stanąłem przed właściwymi drzwiami, które miały niezwykłą urodę. Wszystkie drzwi w korytarzu zresztą.
Wszystkie były pałacowe. Niezwykłe ornamenty w drewnie oblanym platyną i klamki z chalcedonu. Ich historię znał każdy w Szczupłynie. W 45-tym sowiecka piechota splądrowała podmiejski pałac. Jeden z generałów zapakował dziewięć furmanek samymi tylko drzwiami. Ponieważ nie kwapił się tego zgłaszać innym oficerom i dzielić łupu, poszedł na Sowiety przez las i błoto. I tam został. On i setka żołnierzy. Wpadli w kocioł AK-owców. Dwa dni później AK-owców osaczyły trzy Bataliony Chłopskie.
Tydzień później drzwi pojawiły się na komendzie.
I w kilku prominentnych domach.
Chłopskich.
Pierwszy raz widziałem te drzwi, więc przez minutę przyglądałem się im z fascynacją. Przyniosło to zaskakujące odprężenie, toteż śmiało zapukałem.
- Proszę – rozległ się słynny, terapeutyczny baryton inspektora Prońki.
A jednak masz i jakiś przydział fartu dzisiaj – pomyślałem prawie z humorem i nacisnąłem klamkę.
To był spory w istocie przydział, bo zazwyczaj w komisariacie kłębiło się od ,,petentów'' głodnych magnetyzmu Prońki.
Rzeczywiście Fotoplastykon był zwodniczym chwytem, który na kilka sekund mógł pomieszać szyki ,,ućpanych bandytów’’.
Pokój wyglądał raczej jak czytelnia. Regały po lewej wypchane były książkami, po prawej – aktami.
Na środku stało biurko z dużym komputerem, który nieomal zasłaniał komendanta, siedzącego przodem do mnie. Za nim były jeszcze jakieś drzwi, oczywiście pałacowe, więc pokój wyglądał raczej jak pomieszczenie przejściowe.
- Proszę, proszę – zachęcił mnie Prońko.
Poczułem ciepłą strugę spływającą płucami. Tak, prawda nad prawdy. Komendant samym głosem prostował kręgosłup.
Czy można się było dziwić, że bywały dni, kiedy w kolejce do niego tłoczyły się dwa lub i trzy tuziny kobiet, by zgłosić przestępstwo?
Jako ofiara lub świadek.
Lub sprawca.
Tak, owszem, zdarzyło się kilka razy. Prońko przyciągał. Niejedna kobieta w determinacji kradła lub rozbijała auto, byle tylko stanąć przed magnetycznym inspektorem.
Dziennikarzy krajowych frapował fakt, że reputacja policji i komendanta szczupłyńskiego wzrosła niebotycznie… tak samo jak przestępczość. Ale to by się dało chyba wytłumaczyć. Te zauroczone kobiety…
Natomiast brwi marszczyło coś istotnie dziwnego. Przy całym tym niecodziennym zaangażowaniu policji i osobistych akcjach komendanta, wydawałoby się, że wykrywalność przestępstw powinna wyraźnie wzrosnąć.
Nic z tych rzeczy.
Ona wyraźnie spadła.
Dlatego w ogóle nie liczyłem na odzyskanie roweru. Było jednak warto zgłosić stratę dla samej obywatelskiej zasady.
I dla lojalnego salutu wiernemu towarzyszowi Wigry.
No i dla seansu terapeutycznego, po którym coś istotnie sobie obiecywałem.
Tak. Wchodząc na komisariat na to właśnie liczyłem i wierzyłem w ten jeden przydział fartu.
Komendant wychylił twarz zza komputera i uśmiechnął się. Ja zaś zrozumiałem wszystko.
Zdjęcia w gazetach nie oddawały czaru pałacowych drzwi, magnetyzmu komisarza tym bardziej nie.
On był wprost anielsko urodziwy. Twarz była jasna, wręcz promienna i gładka jak… no jak chalcedon chyba.
Włosy lśniące, nie wiedziałem, czy do ich pielęgnacji nie stosował Prońko metod z jakichś starogreckich świątyń odnowy, bo musiałem odeprzeć pokusę, aby zanurzyć w nich twarz i pomruczeć błogo.
Oczy? Coś jak małe kule z chalcedonu cięte. Przejrzyste, błyszczące błękitem, magnetyczne tak, że… Że…
Że pomyślałem, iż ta zmyłka z napisem ,,Fotoplastykon'' jest zupełnie zbędna, bo każdy oddział napastników musiał zostać zneutralizowany, jeśli nie zdematerializowany pod spojrzeniem tych chalcedonowych oczu.
Ja sam prawie się zdematerializowałem.
I nie dziwiłem się już kobietom, które kradły batony i napoje, byle tylko mieć co zgłosić Prońce…
Gdyby Colin Farell stanął przy komisarzu Prońko, musiałby zdawać się usmolonym diabłem, co drewniane kościółki podpala.
Tak, byłem pod dużym wrażeniem. Tak, zauroczony. Nie chcę się z tego tłumaczyć, zrozumiecie to później.
A stan zauroczenia przeminął zresztą w ciągu kilku minut.
Definitywnie i bezpowrotnie.
- Proszę usiąść – zachęcił uśmiechnięty inspektor.
Od mojej strony biurka stało wygodne pluszowe krzesło. Z przyjemnością się w nim rozsiadłem. U mnie w mieszkaniu nie było żadnego pluszu. Dawno wyginął pod wilgotnym naporem paragwajskiego ostępu.
Chrząknąłem, zmieszany własnymi myślami, niestosownie zuchwałymi. Czy Prońko, bohater Szczupłyna, idol kobiet, Komendant Numer Jeden w Polsce (jak głosiły zgodnie media), mógł poddawać się liftingom i zabiegom chirurgów plastycznych?
A może rytuałom voodoo?
Bo istotnie jego twarz była zbyt gładka, zbyt piękna. Zbyt anielska.
Gdyby to jeszcze był kaznodzieją nasyłanym przez jezuitów. Ale on był pancerną ręką sprawiedliwości!
Dziwne to było dla mnie i znów chrząknąłem.
Ja sam nie promieniowałem tak z twarzy nawet mając piętnaście lat. To właśnie wtedy po raz pierwszy, i niestety nie ostatni, usłyszałem, że przypominam ,,Ludwika Pasteura w końcówce’’.
Nadal z urzeczeniem wpatrywałem się w oczy komendanta.
- Herbaty? Kawy? – zaproponował życzliwie. – Mam herbatniki Jeżyki  i Rafaello, jeśli pan preferuje.
Bezrobotny, któremu przychodzi jeść ścinki z kotami, preferuje prawie wszystko. W każdym razie na pewno wszystko z cukrem.
- Bardzo mi miło – odwzajemniłem uśmiech. – To znaczy: poproszę kawę i ciasteczka. I co tam można – dodałem nietaktownie.
Nie panowałem nad instynktami, taka prawda.
Obwiniam o to Namibię w dużym stopniu.
Prońko, nie podnosząc się z fotela, lekko wychylił się do ściany po swej lewej stronie i sięgnął po czajnik widoczny na półce. Nie ponaglał, nie okazywał pośpiechu, tylko roztaczał swój magnetyzm.
Zaczynałem nie tylko się pokrzepiać, lecz nawet odczuwać słabnięcie żalu za rowerem.
Ale to też było chwilowe.
W oczekiwaniu na poczęstunek przyglądałem się pokaźnej, trzydziestocentymetrowej figurce z mosiądzu, która stała na biurku. Przedstawiała kosyniera stojącego nad ciałem pozbawionym głowy. Ciekawe, ile głów rosyjskich strącili kosynierzy – zacząłem się zastanawiać.
Dopiero, gdy szklanka kawy i półmisek słodyczy stanęły przede mną, inspektor Prońko złożył ręce i spojrzał na mnie z uwagą.
- Nazwisko i charakter doniesienia?
Odetchnąłem głęboko.
- Kniaź Witold… To znaczy, przepraszam, Witold Kniaź. Tydzień temu  oglądałem Krzyżaków i mi się od tamtego czasu plącze… Ykhm. Zgłaszam grabież roweru.
- Witold Kniaź – wymruczał inspektor, przesunąwszy chalcedonowy wzrok na monitor komputera. Tym samym straciłem z nim kontakt nie tylko wzrokowy, ale i ogólnotwarzowy, że tak to określę, bo komputer był duży i stał dokładnie miedzy nami. Odczułem utratę tego łącza twarzowego nieomal tak samo smętnie jak utratę roweru. – Grabież… Grabież?
- …roweru. Wigry 3.
Prońko postukał klawiszami. Zrobił to naprawdę prędko. Jakby napisał raptem dwa słowa. Więc na wszelki wypadek powtórzyłem:
- Grabież roweru. Wigry 3. Kolor zielony.
Komendant nie zareagował. Nieznacznie pochylony wpatrywał się w ekran monitora.
Nie chciałem być niegrzeczny, więc przez chwilę też milczałem, ochoczo skupiony na konsumpcji. Przedłużające się zeznawanie było mi na rękę, bo mogłem zjeść więcej.
Jednak w końcu zjadłem na tyle więcej, że wszystko. Więc ośmieliłem się odezwać:
- Grabież miała miejsce wieczorem, w nocy albo rano.
Inspektor drgnął nieznacznie.
- Nazwisko i charakter doniesienia? – powiedział tym samym, co uprzednio, życzliwym tonem.
Moje oczy nie miały nic wspólnego z chalcedonem, ale myślę, że w tym momencie trochę się powiększyły i zaszkliły.
Nadwrażliwość, przypominam. Namibia, defunesowski citroën, rower, Sztaba i Robal, i takie tam rzeczy.

 

66cc5efadcf30df3c1169d27d152bb0f.jpg

 

- Witold Kniaź. Zgłaszam grabież dokonaną na mojej osobie. Roweru Wigry 3. Kolor zielony.
- Zgłasza pan jako ofiara czy świadek?
- No przecież… Jako ofiara.
- No właśnie – skwitował ciepło. Po czym znów zamilkł, schowany za komputerem.
Bezskutecznie szukałem go wzrokiem cokolwiek głupkowatym.
- Co jeszcze podać? – zapytałem, przemycając w ten sposób ponaglenie.
- Ach, tak.
Przez chwilę znów milczeliśmy. Zaczynałem czuć się już bardzo nieswojo. Amerykanie o pewnym typie człowieka mówią loser. Zastanawiałem się, czy polski wyraz nieszczęśnik odpowiednio oddaje znaczenie losera, czyli człowieka, na którego zewsząd padają kopy z butów narciarskich i który traci wszystko nie tylko dlatego, że mu los nie sprzyja, lecz także z tej przyczyny, że jest straszliwym nieudacznikiem.
Właśnie… Nieudacznik.
A jednak chyba byłem loserem. To jakoś dobitniej wyrażało mój status.
Tak to czułem, gdy nawet Komendant Numer Jeden przywalił mi z buta narciarskiego w czoło.
Zwyczajnie mnie lekceważył.
Nigdy wcześniej nikomu tego nie zrobił.
Owszem, ugościł mnie rarytasami, ale…
Czułem się bezradnie. Jak to loser.
Jednak miałem oddać salut towarzyszowi. Jednemu z nielicznych, którzy opuścili mnie nie z własnej woli.
- Mam list – powiedziałem nieco twardszym tonem.
- Ma pan list – powtórzył. I nareszcie wychylił się do mnie z tym swoim chalcedonowym urokiem. – List do mnie?
- No nie. List do mnie.
- Ode mnie?
Stłumiłem smętne westchnienie.
- Panie komendancie. To list od grabieżcy. Jednego czy dwudziestu, bo skąd to wiedzieć.
- List? – Nadal wpatrywał się we mnie jak w anielski sposób, lecz przestawało mnie to już rozczulać. Narastało znużenie, rezygnacja i złość.
- List-anonim. Proszę – wysunąłem rękę.
Przez kilka sekund wpatrywał się w kartkę z namysłem, jakby podejrzewał mnie o jakiś nieuczciwy numer. Na przykład o sprzedanie własnego roweru – lub zatopienie go w rzece – po to, by dostać się do niego i czerpać z uroku.
Wreszcie odebrał list, choć zaskoczyło mnie, że przeczytał go głośno.
- ,,Bujaj się hujku’’… ,,Bujaj się hujku’’… - Podniósł na mnie oczy. – To nam pomoże.
- Tak? – ożywiłem się nieco. – Charakter pisma?
- I linie papilarne.
- Cholera… Obawiam się, że już są tam tylko moje… I pańskie, panie komendancie – dodałem.
- Moje? – Zaskoczony zerknął na anonim. – No rzeczywiście. Dowód przepadł.
- Przepadł? A charakter pisma?
Nie odpowiedział. Zniknął za komputerem.
Splotłem dłonie i popadłem w zadumę. Zadumanie ratuje skórę raptusa i osób w jego otoczeniu. Nikt zadumany nie wpada w amok, który wprowadza w ruch pięści albo narzędzia ciesielskie.
I udało mi się. Co prawda za cenę smutku. Bo myślałem o pewnym pikniku, na który wybrałem się  żoną czarnym citroënem. Posmutniałem, ale zagrożenie wybuchem odeszło.
Co prawda na niezbyt długo.
Dopiłem kawę z siorbaniem, którego nie powstydziliby się sołdaci plądrujący pałace.
Niewiele to dało. Prońko z jakimś nabożeństwem wpatrywał się w komputer.
- Ciekawe, ciekawe…  - wymruczał.
- Panie komendancie…
- ,,Bujaj sie hujku’’… ,,Bujaj sie hujku’’…
Nie potrafiłem znaleźć żadnego wytłumaczenia dla tego, by odczytywać ten anonim głośno. Raz za razem. Miałem nadzieję, że nie sprowadzało się to do barbarzyńskiego upajania się zaznanym przeze mnie upokorzeniem.
Że to jednak jakieś szukanie klucza.
Słaba to była nadzieja.
- Panie komendancie…
- Tak? – spytał machinalnie.
- Nazywam się Witold Kniaź. Zgłaszam grabież roweru Wigry 3, kolor zielony. Z piwnicy bloku przy ulicy Marie-Claude Vaillant-Couturier 10A.   
- Nazwisko?
- Książę Witold – odparłem z bardzo surowym wyrazem twarzy.
Wysunął się zza komputera, co przyjąłem jako medjugorjeński cud.
- Książę? Czy pan zgłasza pretensje do drzwi?
- Zgłaszam pretensje do roweru.
- Do roweru.
- Wigry 3. Zielony. Kiedyś jeździłem z nim po wódkę i denaturat. Potem na mitingi Anonimowych Alkoholików.
- Pan jest alkoholikiem?
- Anonimowym. Czyli jakby nie jestem. To znaczy jestem abstynentem.
- No więc jest pan alkoholikiem czy abstynentem ostatecznie?
- Jestem niepijącym alkoholikiem – wyjaśniłem cierpliwie.
Była to trochę fałszywa cierpliwość, taka zewnętrzna, bo w głębi umysłu dokonywałem już na komendancie zabiegów zmieniających urodę twarzy.
Tak, przy pomocy narzędzi ciesielskich.
- Czy w chwili popełnienia przestępstwa był pan trzeźwy? – Prońko zmierzył mnie nagle karcącym spojrzeniem i poczułem się słabo.
Loser.
- To nie ja popełniłem przestępstwo, panie komendancie. I tak, byłem trzeźwy. Brzydzę się alkoholem.
To też był fałsz. W myślach z dużą ochotą dobierałem się do Stołowej.
Nie wyglądało to wszystko zbyt dobrze. Cholerny wtorek październikowy.
Co się działo z komendantem, który objął ramieniem nawet kloszarda cuchnącego ławicą ryb zabitych mazutem? Kloszard zgłosił kradzież cholew z butów, które nieznany sprawca odciął nożem. Nigdy go nie znaleziono, ale Prońko objął ofiarę i pocieszył.
Kloszarda.
A mnie walił na odlew.
Zagryzłem wargi i zacisnąłem pięści. Nigdy tak prawdziwie nie odreagowałem incydentu namibijskiego. Owszem, wypiłem dobrą Biebrzę wódki, zgnoiłem mieszkanie i swój zawodowy dorobek – ale to nie jest to właściwe odreagowanie, prawda?
Tu rzecz sprowadza się do czegoś bardziej terapeutycznego.
Wyrżnięcia tuzina drzew w parku pałacowym.
Albo wywrócenia komuś Malucha na parkingu.
A najlepiej stłuczenia, przeboksowania nosa na drugą stronę głowy.
Jeśli nie Namibijczykowi, to jakiemuś zamiennikowi, co się we własnym niefarcie nasunie.
I nasuwał się właśnie.
Gdybym stłukł Komendanta Numer Jeden, stałbym się celebrytą szczególnej rangi.
I osierociłbym koty… Nie daliby mi ich do celi. Dania nie patrzyłaby już na mnie wrażliwymi, pięknie smutnymi oczami, Szwecja z ciepłym sprytem, zaś Norwegia szyderczo i przenikliwie. Nawet tej chytrości stalinowskiej w oczach oddanej bądź co bądź Norwegii bardzo by mi brakowało.
Otrząsnąłem się z bokserskich zakusów.
I nawet poszedłbym do domu. Ale nie chciałem zdradzić Wigry 3.
Ani być tym loserem.
Takich tłuką Sztaby i Robale.
I Namibijczycy.
Nie chciałem być loserem.
- Dziękuję za kawę – powiedziałem głośno i serdecznie. – Jest pan bardzo gościnnym komendantem, panie inspektorze.
- Dziękuję! – rozpromieniał gwałtownie. – Na czym stanęliśmy?
- Na grabieży.
- Grabieży, grabieży… - Zmarszczył brwi.
- Ukradziono mi rower. Wigry 3.
- No tak! – prawie się poderwał i odniosłem wrażenie, że jego kręgosłup zachrobotał. – Przecież zanotowałem. Przy ulicy Wiśniowej 133?
- Nie. Przy ulicy Marie-Claude Vaillant-Couturier 10A.  
- Mamy taką? – zdziwił się. – Nazwa brzmi szkocko.
- Raczej francusko.
- Nie ma sprawy. Odnajdziemy rower. Szansa jest wielka.
- Dlaczego wielka? – spytałem nieufnie. Mówiłem już wam, jak wyglądała skuteczność policji szczupłyńskiej.
- Tylko w tym roku zgłoszono nam kradzież jedenastu aut, czterech motocykli, jednej ciężarówki, jednego autobusu z kierowcą…
- Z kierowcą? – przejąłem się. – Nie słyszałem. Co za czasy…
- Kierowca się znalazł.
- Dobre i to.
- Wykopali go pod żłobkiem.
- …
- No i jeszcze czołg ukradli nam.
- Co za czołg? – wykrztusiłem.
- Brytyjski. Flying Elephant.
- Pan żartuje, panie komendancie.
- Oczywiście mam na myśli makietę 1:1 z muzeum na Ojców Barbituranów.
- Makietę… No i ile odnaleźliście tych pojazdów? – zapytałem z nadzieją.
- Nic. Ani jednego – odrzekł swobodnie.
- Ani jednego? – Uniosłem ręce w geście rezygnacji. – I w tym mam upatrywać szansy, że znajdziecie mój rower? Nawet czołgu z I Wojny, wielkiego jak słoń, nie znaleźliście!...
- Ale stoi za nami rachunek prawdopodobieństwa – uśmiechnął się inspektor Prońko. – Skoro nic się w tym roku nie znalazło, tak długo, to logika mówi, że wkrótce nastąpi przełom. Każda seria się kończy…
Zamyśliłem się. Każda seria… Czy i seria moich nieszczęść miała się skończyć?
Wkrótce?
Kiedykolwiek?
Ale zdaje się, komendant skończył z pokpiwaniem ze mnie i sprężył się do działania. To mnie nieco pokrzepiło, mimo że nieodszukanie Flying Elephanta zakrawało na straszną klęskę.
- No to dobrze – skwitowałem ogólnikowo i trochę z głupia frant. – To powtórzę może zeznanie, a pan komendant zanotuje?
- Kawy?
- Już nie. Dziękuję bardzo. Chciałbym złożyć doniesienie o popełnieniu przestępstwa.
- Proszę składać.
- Zgłaszam grabież.
- Grabież? – znowu się zamyślił. Co więcej, dość dziwnie przechylił głowę. Jakoś tak sowio. Albo puchaczowo.
- Grabież roweru. Zielonego Wigry 3. Włamano się do mojej piwnicy przy ulicy Marie-Claude Vaillant-Couturier 10A…
Zamilkłem, bo inspektor znów wrócił do komputera, schodząc z mych trochę chyba już przekrwionych oczu. Ale poczułem ulgę, bo trzasnęły klawisze.
Dobrych dziesięć słów.
- Nazwisko?
- Witold Kniaź.
- Płeć?
- Proszę?
- Płeć.
- Męska – wycedziłem.
- No i dobrze, bardzo dobrze – wymruczał, stukając w klawiaturę. – Czy rozpoznałaby pani gwałciciela?
Rozdziawiłem pysk jak gibbon osaczony przez kłusowników. Czy to były kpiny czy jednak silne roztargnienie? Każdy może mieć zły dzień… Albo dwulecie. Znamy takich.
- Twarz, głos, kolor włosów – wymieniał cierpliwie – owłosione ręce… Miał owłosione ręce?
- Ale kto? – wykrztusiłem.
- Gwałciciel.
- Nie zostałem zgwałcony. – Rzuciłem po ścianach pokoju spojrzeniem wzywającym pomocy.
Gdybyż oddano w kierunku komendanta strzał z Flaying Elephanta, może by otrzeźwiał…

 

4131b9bd0b4a5eae5f5d29e0b881b459.jpg

 

WŁAŚNIE. Może Prońko, wzór wzorów, był podpity zwyczajnie jak taki knajpiany obwieś?
To też każdemu się może zdarzyć… Nawet bohaterowi polskiej policji.
Przechyliłem się mocniej w lewo, już bez ceregieli, i zmierzyłem go wzrokiem badawczym i raczej niepokornym.
- Panie inspektorze. Czy pan mnie widzi?
Na jego anielskiej twarzy jawił się błękit z monitora i to czyniło oblicze jeszcze bardziej niebiańskim.
- Ho, ho – wymruczał do czegoś w komputerze. – Ho, ho…
- Halo, do cholery! – krzyknąłem.
No i stało się. Nerwy mnie poniosło. Jeśli zważyć, jak mi się układał ten dzień, i jak wiele obiecywałem sobie po komendancie, doszło po prostu do nieuchronnego.
I w rezultacie do czegoś dziwnego. Inspektor Prońko zatrząsł się nagle, po czym całkiem mocno wessał policzki. Z tym osobliwym i w sumie strasznym dla oczu wessaniem popatrzył na mnie.
Delirium – pomyślałem z przerażeniem. – Dlaczego mnie wciąż przytrafiają się takie rzeczy…
Policzki komendanta z kolei wybrzuszyły się. W gwałtowny sposób. Z jego krtani doszedł ni to charkot ni warkot.
A po tym wrócił już do normalnej twarzy. Czy może raczej nienormalnej, bo anielskiej.
- Kto zalał mieszkanie? – zapytał.
- Jakie mieszkanie??
- Przytulę panią. Proszę się pochylić i udostępnić popiersie.
- Popiersie?
Poczułem, że kula nieszczęśliwości, którą niczym breloczek pożegnalny, żona powiesiła mi na szyi swoim odejściem, urosła i nabrała wagi całkiem czołgowej.
Nie potrafiłem nawet zrozumieć tego, co mnie spotykało. Nic gorszego już raczej nie ma niż niefart, którego natłoczenie i charakter nie dają się wytłumaczyć.
- Nie chcę być przytulony – wydusiłem z desperacją. – Chcę odzyskać mój czołg – przejęzyczyłem się .
- Czołg? – zaciekawił się Prońko.
- Tak – potwierdziłem z zimną złością. – Flying Elephant. Ukradziono mi go.
- Przecież to własność muzeum. Na Ojców Barbituranów.
- Ja jestem jednym z nich.
- Z których? – pogubił się, co sprawiło mi satysfakcję.
- Z Ojców Barbituranów.
- Ależ to nazwa placu. Pani nie może być Ojcem.
- Komendancie!! – wrzasnąłem. I uderzyłem pięścią w biurko.
Inspektor przyjął to w niezwykły sposób. Teraz jego głowa opadła mocno na prawy bark, zaś wpatrzone we mnie oczy zaczęły mrugać w znacznym przyspieszeniu.
Oblał mnie pot, bo był to widok straszny, taki z Egzorcysty trochę.
Jeśli ten słynny oficer dozna obłędu czy apopleksji w mojej obecności, zostanę w to wrobiony. Kraj mi nie wybaczy.
Osierocę koty…
- Dziękuję za pomoc, panie inspektorze – wybełkotałem. – To ja już pójdę.
Nim jednak się podniosłem, komendant Prońko powiedział:
- Aczkolwiek nadal rekomendowane jest obuwie z paleolitu: podeszwa z niedźwiedziej skóry, siatka ze sznurka i wypełnienie z siana.
Zdębiałem. I chyba trochę podniósł mi się włos. Kiedy miałem sześć lat, na ulicy poszarpał mnie uciekinier ze szpitala psychiatrycznego. Krzyczał coś o Ostrogotach wysadzających mosty kolejowe. Uraz był spory i nie do końca przeszedł. Od tamtej pory źle znoszę nawet słabsze objawy dziwnego zachowania.
Tymczasem oczy inspektora przeniosły swój magnetyczny, chalcedonowo błękitny wzrok na jakiś nieistniejący obiekt w pobliżu mojego ucha.
- Widzę panią – zaznaczył komendant.
Spojrzałem w lewo odruchowo. Jeśli wykluczyć, że skojarzenie z Egzorcystą było słuszne i ktoś lub coś weszło do ,,fotoplastykonu’’ wraz ze mną, to trzeba było uznać, że inspektor Prońko rzeczywiście wierzył w to, że patrzył na mnie.
Sęk w tym, że nie patrzył. A położenie jego głowy nasuwało natrętną myśl o potężnym ciosie kafarem, który na nią spadł.
Bo w rzeczy samej nie podobała mi się elastyczność szyi, która pozwalała głowę złożyć tak dalece na barku. Anatomia, z którą zapoznano mnie w szkole, nie przygotowywała na takie widoki. I nie uzasadniała ich.
Cios kafarem prędzej.
Znów przeszły mnie dreszcze. Coś było tu nie tak.
Zatęskniłem za sielankowym mieszkaniem z paragwajskim klimatem.
W jakimś dynamicznym przypływie zebrałem się w sobie i podniosłem z fotela.
- Widzę panią – powtórzył tępo komendant, ale nadal patrzył w ten pusty punkt. – Pani ocieka mlekiem. I serwatką.
- Serwatką?... – Ze zgrozą dostrzegłem, że coś dziwnego zaczęło się dziać z prawym okiem oficera. Gałka, która przecież miała w obowiązku utrzymywać swoją pozycję i magnetyzować ofiary przestępstw, zaczęła jakby się wysuwać, spływać ku dołowi policzka.
- O Jezu – wyszeptałem.
To było coś więcej niż przeziębienie, pewnie współczesna, drapieżniejsza mutacja trądu, a skoro tak, to byłem śmiertelnie zagrożony.
- Wszystko w porządku – uśmiechnął się Prońko. – Dwa razy wysypali węgiel, ale w Jeleniej Górze trzej luteranie się spotkali.
Przepraszam, Wigry – pomyślałem i odwróciłem się. Cały drżałem – miałem nadzieję, że z trwogi, a nie z infekcji.
- Купили смо тракторе да помогнемо дабровима. – powiedział inspektor monotonnym głosem.
Być może do mnie, ale udałem, że dotyczyło to tej zgwałconej pani, którą tak koniecznie chciał pokrzepić. Zrobiłem krok w stronę pałacowych drzwi, obiecujących wolność i bezpieczeństwo, i byłbym zrobił drugi, kiedy sparaliżował mnie dziwny dźwięk.
Coś między chrzęstem gąsienicy czołgowej Guderiana, a brzdękiem wyszarpywanych trzewi ściennego zegara.
Nie chciałem tego rozwikłać, ale loserem też nie chciałem być, więc z wysiłkiem obróciłem się, by ustalić mroczne źródło dźwięku.
Bo jakoś od razu wiedziałem, że będzie mroczne – i nie pomyliłem się.
Inspektor Prońko nie patrzył na mnie, tylko na drzwi z drugiej strony biurka. Sęk w tym, że jego ciało nadal skierowane było piersią do mnie. Głowa zaś w sposób wyszydzający prawo anatomiczne, obrócona była wprost do drzwi tylnych. Zresztą dwukrotnie, a może i trzykrotnie nawet… Bo szyja skręciła się jak powróz szykowany skazańcowi.
To już było na pewno silnie związane z Egzorcystą.
Dlatego to ja poczułem się tym skazańcem.
I może z tego powodu, zamiast uciec, zrobiłem rzecz, której nie poprzedził ani plan rozpisany w notatniku, ani nawet jedna przytomna myśl.
Chwyciłem mosiężną figurę kosyniera i cisnąłem nią w głowę anielskiego komendanta.
Odruch samoobrony, nie muszę tego tłumaczyć.
Odruch samoobrony.
Przed trądem i demonem.
Kosynier dobra rzecz.
Figura uderzyła w cel i wtedy odsłoniła się cała, w istocie mroczna, prawda o Komendancie Numer Jeden - i o policji szczupłyńskiej zresztą.
Głowa rozpadła się jak twór z tworzywa i blachy, którym była. W środku brzęczały tryby i iskrzyły zwoje, bynajmniej nie mózgowe, raczej jakieś przeszczepy z Jawy lub Rometu.
Rozłupany inspektor Prońko nie miał już błękitnych oczu, choć niewątpliwie wciąż – albo dopiero teraz – były one kulami z chalcedonu.
Zapewne wcześniej pełniącymi rolę gałek przy pałacowym łożu.
Nie bardziej ruchomy niż kosynier, patrzyłem na kukłę.
- Trzej luteranie spotkali się… – wymamrotałem półprzytomnie.
Drzwi za sztucznym inspektorem rozwarły się z hukiem i przeniosłem wzrok na to, co się za nimi kryło.
Najpierw ujrzałem policjanta z wąsem á la milicyjny polonez LSI 1500. Równie wstrząśniętego jak ja.
Dalej jeszcze grupkę policjantów, w tym dwie kobiety. Pochylonych nad stołem bilardowym, zamarłych w groteskowych pozach i wpatrujących się we mnie w oszołomieniu.
Stół do piłkarzyków, mini-kręgielnia, dart, maszyny do gier telewizyjnych, ruletka, przeszklone drzwi do basenu i jacuzzi – oto, co jeszcze odsłoniło otwarcie tych drzwi.
- Co się stało? – wydusił policjant z wąsem polonezowym.
- Komendant… zakrztusił się serwatką – wybełkotałem.
 .
Czy pamiętacie, co pisałem na początku? Że był to ,,cholernie kiepski poranek i bardzo dziwny dzień”. Napisałem tak, bo całego dnia nie mogę nazwać kiepskim. Absolutnie. Minęło już kilka tygodni od tamtego wtorku deszczowego. Zaszło kilka zmian.
Kiedy inspektor Prońko ,,zakrztusił się serwatką’’ i moim oczom odsłonił się ów tajny pokój, zapadło krótkie milczenie po obu stronach. Było to milczenie zrozumiałe i pożyteczne, bo dało wszystkim czas na przyjrzenie się okolicznościom i właściwą ocenę sytuacji.
Oceniliśmy ją wszyscy, ja i policjanci, po czym przystąpiliśmy do rozmów. One też nie były szczególnie długie, bo wobec uświadomienia sobie, na czym stoimy, do pełni obrazu niewiele już było trzeba.
I każda ze stron postawiła sprawę otwarcie i uczciwie. Starszy aspirant Szemrzeń, ten z wąsem polonezowym, przyznał, że Komendant Numer Jeden w Polsce nigdy nie istniał. Komenda w Szczupłynie rozpoczęła tajny eksperyment z wprowadzaniem komendanta ,,anielsko cierpliwego, ujmującego i urodziwego’’. Obezwładniającego przestępców i kobiety. Mistrza psychologii i analizy.
Co potrafi oprogramowanie powstałe na doświadczeniach Rometu.
Kukłę inspektora Prońko stworzono zresztą ze starych części rometowych.
Ale też – owszem – ze starych części pałacowych.
Gałki i takie tam.
Mózgiem zarządzał niezwyczajny, polsko-serbski komputer Motor- Mотор.
Twarzą Prońki zajęli się szczupłyńscy plastycy, wtajemniczeni i sowicie opłaceni. Na pewno sowicie, bo postarali się bardzo… Mogliby nanieść poprawki w Kaplicy Sykstyńskiej.
Eksperyment spełnił pokładane oczekiwania. Renoma komisariatu i jego szefa prędko rozeszła się po kraju. W efekcie – o taki ,,również'' chodziło – posypały się premie, bonusy, gratyfikacje… Pensje funkcjonariuszy znacznie wzrosły.
A ów kiks? No cóż, małe niedopracowanie informatyków niestroniących od śliwowicy. System ugiął się przeciążony popularnością – liczbę ,,petentów’’ pukających do drzwi ,,fotoplastykonu’’ szacowano na czterokrotnie mniejszą. No cóż, wyraźnie zbyt pięknym i magnetycznym okazał się inspektor Prońko. Trzeba było poprzestać na przyzwoitym wizerunku a la Colin Farell.
Albo Kirk Douglas.
Tak więc system się przeciążył, ale bezpośredni zapłon destrukcji komputera, jak to cierpko orzekł aspirant Szemrzeń, wywołałem ja. Czym? Ano tym, że zgłaszając przestępstwo, użyłem nie słowa kradzież, lecz jakiegoś nieznanego programowi, ,, modnego w czasach Wiktora Hugenota słowa grabież’’. Które powtórzyłem kilka razy, konfundując i przegrzewając komputerowy mózg Prońki,  doprowadzając ostatecznie do zwarcia.
I jeszcze napuściłem na niego kosyniera.
Co jeszcze? Stała się jasna sprawa niższej wykrywalności sprawców przestępstw. Komendant harował – i tylko za biurkiem z racji swej kukłowej formy – a jego funkcjonariusze rzucali strzałkami, strzelali gole, przewracali kręgle i masowali ciało gorącymi bąblami.
Nie jest to szczególnie pomocne w łapaniu bandytów.
Jak powiedziałem, postawiliśmy sobie sprawę jasno. Starszy aspirant Szemrzeń był do bólu szczery i za to go cenię.
- Poznał pan tajemnicę policji szczupłyńskiej – rzekł głosem, który był nieomal tak anielski, jak głos komendanta Prońko. – Oczywiście nigdy jej pan nie wyjawi. To kwestia reputacji i naszej, i miasta.
- No tak – wymruczałem.
- Jestem pewien, że pan dochowa dyskrecji. Komendant wkrótce wróci do pracy. Dzwoniliśmy już do Serbów. Będzie nawet zmodyfikowany. Nauczy się słów z epoki Wiktora Hugenota i pozyska zdolność biegania.
- To pięknie.
- A co do wyjawiania tajemnic…
- Nikt żadnych nie ujawni – uniosłem brwi, co miało oddać zdumienie w rodzaju ,,Ja miałbym…? To nie do pomyślenia nawet’’.
- No pewnie, że nie. Ufam w pański rozsądek i patriotyzm lokalny.
- Ufa mi pan, panie aspirancie. I dobrze pan robi.
- Owszem. – Nie odrywał ode mnie wzroku. Wzrok był ciepły i nawet głos brzmiał ojcowskim ciepłem, kiedy dodał: - Targowiczan wykopuje się pod żłobkami.
I tu przyznam się wam do dwóch rzeczy. Po pierwsze – oczywistość – zimny dreszcz przepełznął przez moje jelita, szarpiąc nimi i zwijając w jakieś rometowe łącza. Kto by się nie wystraszył tak jasno określonej pogróżki.
Wypowiedzianej krzepiącym tonem, co jakoś niewiele zmieniło.
Po drugie: szybko pojąłem, że pozyskałem właśnie cenną szansę, by oddalić od siebie widmo losera.
Kolejna mogła przyjść za następne dwa lata lub nigdy.
Dlatego, choć strach poplątał mi jelita, nie dałem tego po sobie poznać. Zachowałem niewzruszoną twarz pokerzysty. I z taką twarzą, z niezgorszym opanowaniem, oświadczyłem otaczającym mnie policjantom:
- Nigdy nie zdradzę tajemnicy Komendanta Numer Jeden.
- Jest pan wzorowym obywatelem – rozpromieniła się policjantka o pięknych, czarnych włosach.
- …i na pewno tak będzie, jeśli uzyskam gwarancje opieki policji odpowiednio wyrażone.
- Czyli jak? – zmarszczył brwi Szemrzeń.
W owej chwili z najwyższym pożytkiem wykorzystałem narzędzia ciesielskie, które z łoskotem przetaczały się po mojej głowie, szukając ujścia. I znalazły je – bo stłukłem nimi w drobny pył widmo losera, które od dwóch lat trzymało się kurczowo mojej nogawki.
Rozbiłem w drobny pył. W całym tym spiętrzonym niefarcie los podsunął mi zaledwie jedną porcję fartu. I ja tego poczęstunku nie zmarnowałem.
Wiedziałem, naturalnie, że wykrywalność sprawców przestępstw nie wzrośnie. Nie z komendantem patrzącym na świat gałkami chalcedonowym, wymontowanymi ze szlacheckiego łoża, nie z policją wydającą premie i nagrody na kolejne przedmioty rozrywki i hazardu.
Dlatego nawet nie wspomniałem o rowerze Wigry 3. Było to trochę smutne, lecz jako realista ostatecznie pożegnałem go we wdzięcznej myśli.
Być może pewnego dnia ludzie starszego aspiranta Szemrzenia znajdą wielkiego bądź co bądź Flying Elephanta – wszak zdarza im się przerywać rozgrywki i wyjeżdżać w teren – lecz raczej nie trafią na mój rower.
Ale upomniałem się o coś innego. Coś jak najbardziej w zasięgu moim i policji.
Coś, co zmieniło moje życie.
Bo starszy aspirant Szemrzeń wszystko to mi dał. W ramach tych gwarancji. Bardzo się postarał.
I dzięki temu mogłem nareszcie zamieścić na adoracji.pl mój nowy, zupełnie pozbawiony fałszu profil.
 .
Jeśli szukasz zaradnego, niepijącego, ciepłego, kochającego zwierzęta i komedie francuskie mężczyzny, to oto jestem. :-)
I kto wie – czy nie Ciebie właśnie wypatruję?...
Jestem człowiekiem pracującym w mundurze niebiańskiej barwy. Jeżdżę samochodem, w którym widziałaś de Funesa. Planuję dwumiesieczną podróż po Azji.
I kocham koty. Mam trzy, lecz myślę o dziesięciu.
Taki jestem. Zwariowany, jakby mi łącze rometowe służyło za rozum.  :-) :-) :-)
Napisz!...
Książę Witold
 

:-)KONIEC:-)