JustPaste.it

Wojna, która trwała o rok za długo

Wojna, która trwała o rok za długo

 

Czy przeznaczeniem człowieka są jedynie wojny, mordy i pożogi?

Na pewno wielu ludzi zadaje sobie pytanie, czy przeszedłszy przez życie, jest możliwe zachować czyste serce mimo wszystko. Może na to pytanie odpowiedzą dwa obrazy, jakie naszkicowałem poniżej. Po ich zestawieniu wielu z nas dojdzie być może do własnych przemyśleń i odpowiedzi, czy możliwa jest doskonałość lub być może świętość nawet, dla przeciętnego człowieka?

 

Oto obraz pierwszy

 

Jest koniec pierwszej połowy stycznia 1945 roku. Prusy Wschodnie zostały zaatakowane przez wojska dwóch frontów radzieckich. Nadeszła chwila, gdy po raz pierwszy zwykli niemieccy obywatele mieli na własnej skórze odczuć, czym tak naprawdę jest wojna. Ze zdumieniem zauważyli, że jest to najprawdziwsze przedpiekle lub nawet piekło, o którym nie mieli wyobrażenia nawet w najbardziej koszmarnych snach. Gdzieś tam, daleko, na bezkresnych przestrzeniach Rosji, może w Polsce, śmierć towarzyszyła podludziom, ale to było normalne. Tak miało być. Potrzebna była przecież przestrzeń życiowa dla szlachetnej części ludzkości. Zresztą, ci podludzie nadawali się tylko do eksterminacji, co najwyżej do pracy niewolniczej. Oni, Niemcy zajmą należne im miejsce po dzikich watahach brudnych i leniwych Słowian. Tutaj w Prusach jest tak miło, ciepło i bezpiecznie. Nigdy żaden plugawy Słowianin nie przekroczy granicy Tysiącletniej Rzeszy, a gdyby nawet, to dostanie taką odprawę, że umknie strwożony do Azji. Mamy silne fortyfikacje, które są nie do zdobycia.

 

Dowódca 3 Frontu Białoruskiego generał Iwan Czerniachowski 13 stycznia pisze w rozkazie między innymi: „Teraz stoimy przed jaskinią, z której napadł nas faszystowski agresor. Zatrzymamy się dopiero, gdy zrobimy porządek. Nie będzie litości dla nikogo. Kraj faszystów musi przemienić się w pustynię”.

 

Upojone zwycięstwami i samogonem fale rosyjskich żołnierzy przetoczyły się z furią przez fortyfikacje pruskie – tak pieczołowicie budowane – które wcale nawet nie były bronione. Paląc, gwałcąc i mordując głównie starców, kobiety i dzieci, gdyż niemieccy mężczyźni na ogół byli w wojsku. Szybkie rosyjskie czołgi dopadały ciche jeszcze i zdawałoby się bezpieczne miasta i w jednej chwili rozpętywało się piekło. Na złamanie karku rozbite oddziały Wehrmachtu uciekały drogami zawalonymi tłumami uciekinierów cywilnych. Panika, rozprzężenie, piekielny strach. Kobiety zabijają własne dzieci i popełniają samobójstwa. Na drogach zamarznięte trupy uciekinierów. Ranni na próżno wyglądający pomocy. Alianci bombardują Królewiec zamieniając piękne miasto w stertę bezładnie porozrzucanych kamieni. Setki tysięcy ludzi z tobołkami, na wózkach, pieszo, pociągami, przedzierali się do Wiślanej Mierzei, gdyż tam spodziewali się ratunku. Szczęśliwcy, którym udało się jako tako cało dojść do Zalewu wiślanego, głodni i przemarznięci do szpiku kości rzucają się na lód i pędzą na Hel. Tam będzie statek, który zabierze ich pod zbawcze ramiona kochanego Wodza. On nie da im zginąć.

Wzdłuż całej drogi zostawili wielu drogich krewnych i przyjaciół. Rosyjskie samoloty wyrywały z szeregów uciekinierów ofiary. Ranni pozostawali i zamarzali w temperaturze nierzadko minus 30 stopni Celsjusza. Pozbawieni rąk, nóg, z rozprutymi brzuchami mogli tylko płakać, przeklinać lub modlić się. Nawet w obliczu śmierci człowiek ma tyle możliwości.

Twarda powłoka lodu dzielnie utrzymuje tłumy, lecz nie jest aż tak twarda, by nie popękać pod uderzeniami bomb. Samoloty radzieckie i tutaj wiernie wypełniają rozkaz dowódcy frontu „...nie będzie litości dla nikogo, kraj faszystów musi zamienić się w pustynię...”

Zapewne nikt spośród tych nieszczęśników nie pomyślał o innym czasie, o gorących dniach wrześniowych, gdy wyjące stukasy bombami rozrywały ludzkie wnętrzności i seriami z broni maszynowej dziesiątkowały masy uciekinierów, którzy z tobołkami, pierzynami i z plączącym się pod nogami płaczącym i bezradnym drobiazgiem, zasłanianym przez matki własnymi plecami w nadziei, że choć je uratuje, blokowały drogi wojsku. Nie pomyślał także nikt o spalonych żywcem w wiejskich stodołach rosyjskich bab i starych mużyków, o setkach tysięcy zgwałconych i zamordowanych dziewcząt rosyjskich, których jedynym pragnieniem było śpiewać piosenki o miłości, oddać się ukochanemu mężczyźnie i urodzić mu dorodnego syna. Nie myśleli też o milionach gnijących w obozach jeńców, dla których życie od dawna stało się przekleństwem, o milionach rosyjskich żołnierzy zalegających tłumnie metr pod umęczoną Ziemią. Myśleli tylko o swoim upokorzeniu rasy panów. Co innego zakatrupić rosyjskiego chłopa, przecież to niewolnik. Ale żeby zabijać Niemca? Toż to świętokradztwo! Jacy okrutni są ci Rosjanie!

Pęka więc lód pod stopami ludziom. Biedne koniska ciągnące sanie z notablami... Ich szkoda najwięcej. Wszak to ludzie posiali wiatr, zbierają więc burzę. Dlaczego zwierzęta płacą cenę życia za ludzkie szaleństwo?

Jest już statek. Wielki wycieczkowiec przerobiony na potrzeby wojny. Tysiące pcha się na zbawczy pokład. Oficerowie razem z cywilami i ranni żołnierze. Na nabrzeżu zostają tylko jakieś śmieszne wózki, resztki dobytku i... samotna koza.

Tak zaczęły się rejsy rozpaczy.

Udało się: jednym uciec w śmierć od męki, strachu i cierpienia, innym od koszmaru wojny, jeszcze innym przed odpowiedzialnością. Do Waterlandu docierają jednak nieliczni, podjęci przez kutry torpedowe z lodowatej wody, do której skwapliwie skakali rozbitkowie storpedowanych statków.

Wilhelm Gustloff, Andros, Steuben, żaden z tych okrętów nie dotarł do celu. Dziesiątki tysięcy rozpaczliwie pragnących się wyrwać z piekła wojny ludzi, stłoczonych na pokładach jak sardynki, patrzyło z przerażeniem jak spieniona woda pochłaniając statek jest coraz bliżej, nim znalazło swój grób w lodowatych wodach zimowego Bałtyku.

Polacy ginęli w upale, oni w mroźne dni stycznia.

Czy można się dziwić wyjątkowej determinacji Rosjan w wyniszczaniu ludzi, którym zawdzięczali sieroctwo, utratę żon, matek, ojców, zniszczenie ich ukochanego kraju, który jaki by nie był, był przecież ich Ojczyzną. Od wieków zwali ją przecież Świętą Rusią. Dumni ze swojej historii doznali tylu upokorzeń.

Nim radzieccy żołnierze otrzymali rozkaz wkroczenia do „Łagowa Zwieria” (legowiska bestii)poinstruowano ich: "nie tylko można, ale trzeba gwałcić, zabijać, palić, znęcać się, niszczyć dobra kultury i dzieła sztuki, zabytki".

Posiali wiatr, zebrali burzę”. Nic dodać nic ująć.

 

Obraz drugi

 

Piaski Sahary. Pod rozpalonym słońcem płótnem namiotu młody, niemiecki oficer gorączkowo kreśli ołówkiem w zeszycie słowa rozpaczy: „Jeżeli doprowadzę do tego, że zostanie unicestwiona bestia, zostanę okrzyknięty zdrajcą narodu. Jeśli jednak nie uczynię tego, zostanę zdrajcą własnego sumienia”. Dalsze notatki przerywa charakterystyczny warkot nadlatujących samolotów. W chwilę potem w powietrzu rozlega się narastający wizg spadających bomb i potężne detonacje wzniecają gejzery gorącego piachu. Oficer wybiega z namiotu i pędzi do stojącego w pobliżu samochodu. Po drodze wydaje gorączkowe rozkazy swoim żołnierzom. Samochód rusza z miejsca i... znika na chwile w tumanie wybuchu. Sylwetki żołnierzy wylatują w powietrze wykonując groteskowy taniec, nim spadną na ziemię. Ciało oficera do połowy przysypane piachem wydaje się martwe.

 

Ten młody oficer to Claus Schenk hrabia von Stauffenberg. Cudem uchodzi z życiem. Ten cud zakrawa na ironię jeśli zważy się historię wypadków, które nastąpiły później. Bodaj by zginął tam, na Saharze, w tej bezsensownej wojnie wznieconej przez diabolicznie szalonych kacyków, niż przeżywał upokorzenie porażki, prześladowania jego rodziny, piętna zdrajcy i haniebnej śmierci.

Stauffenberg traci w nalocie alianckim prawą rękę i dwa palce u lewej dłoni. Pozostaje jednak w wojsku i w randze pułkownika pełni rolę szefa sztabu Armii Rezerwowej. Dobrze maskuje swoje uczucia. Ma opinię odważnego oficera, służbisty i zwolennika nazizmu. Cieszy się dobrą opinią u Hitlera. Staje się nawet jego doradcą.

Nie sposób nie wspomnieć tu mickiewiczowskiej postaci Konrada Wallenroda, który dzięki swemu zaangażowaniu zyskał całkowite zaufanie Zakonu Krzyżackiego.

Stauffenberg należy do spisku antyhitlerowskiego. Spisek ten zatacza szerokie kręgi. Należą do niego najwartościowsi ludzie w Rzeszy ze wszystkich środowisk i warstw społecznych. Nie jest to – jak sądzili naziści – wąska grupka sfrustrowanych i niezadowolonych. Był to ruch, a nie grupa spiskująca. Ponadto miał on poparcie w szerokich kręgach inteligencji i szlachty. Popierali go nawet komuniści. W razie powodzenia zamachu na Hitlera, przewrót odbyłby się błyskawicznie. Okazałoby się wtedy, że tak naprawdę prawdziwych nazistów jest niewielu. Totalitarny aparat władzy zawsze sprawia wrażenie jednomyślności społeczeństwa. Jest to złudzenie mające swoje źródło w strachu. W strachu nie tyle o siebie, ile o najbliższych.

Wiadomo, że zamach na Hitlera nie mógł się odbyć frontalnym atakiem, czy desantem na „Gniazdo Wilkołaka”. Mógł dokonać tego tylko jeden człowiek. Tylko „On”, Stauffenberg. Miał wystarczającą dozę samozaparcia i odwagi. Ponadto jego intencje były czyste jak kryształ. Wierzył, że wraz ze śmiercią Hitlera ustanie bestialskie mordowanie i unicestwianie całych narodów.

Wierzył, że oprycznicy Hitlera i jego czyścibuty zostaną postawieni przez naród przed sądem za zbrodnie przeciwko ludzkości, gdy tylko w Niemczech zatriumfuje na powrót demokracja. Wierzył także, że przerwana zostanie natychmiast wojna na wszystkich frontach, gdy tylko mordercom zabraknie prowodyra. Wierzył także głęboko, że zabicie bestii nie jest grzechem, lecz aktem miłosierdzia dla tych, którzy jeszcze nie zostali zamordowani. Nie jest grzechem, lecz powinnością.

Jednocześnie wiedział, że to on musi tego dokonać. Wierzył, że mu się uda. Chciał tego dokonać z miłości do rodzaju ludzkiego.

Przed nim próbowali inni. Lecz bez rezultatu. Kilka razy Stauffenbergowi nie udało się przeprowadzić swego zamiaru. Hitler zmienił plany lub spotkanie trwało zbyt krótko.

 

Od momentu, gdy nadarza się sprzyjająca sytuacja, jakaś siła, czy moc, zaczyna czuwać nad „Wilkołakiem”, jakby miał po swojej stronie całe tabuny demonów, o których poparcie bardzo starał się przez cały okres swej piekielnej kariery, a to poprzez okultystyczne symbole, a to poprzez czerpanie ze źródeł neopogaństwa i otaczanie się magami różnej maści. Jak skuteczna to była ochrona, Stauffenberg przekonał się niebawem.

Kalectwo Stauffenberga zadecydowało, że nie zdążył uzbroić dwóch kostek plastiku. Miał tylko trzy palce u lewej ręki. Uzbroił tylko jedną i schował do teczki, gdyż w tej chwili do pomieszczenia wszedł podoficer wzywając go do telefonu. W ten sposób moc bomby została zmniejszona o połowę.

Ta i jeszcze kilka innych okoliczności uratowały Hitlerowi życie.

Była godzina 12.42. Wybuch pozbawia przytomności wszystkich obecnych. Gdy ją odzyskują, widzą kupę połamanego drewna, odłamki szkła i kolegów krwawiących, wstających, padających, kręcących się w kółko, jęczących. Widzą także Hitlera. Mundur w strzępach, lecz „lezie” prosto, lekko tylko podtrzymywany przez Keitla, któremu nic nie jest. Parę drzazg dębowych w nodze Hitlera, no i prawa ręka trochę bezwładna, gdyż wymachiwał nią zapalczywie przed wybuchem, żeby przydać ekspresji swoim słowom. Parę drzazg w nodze i otarcie na twarzy. To wszystko!

Po całym zajściu została mu trzęsąca się prawa ręka, którą zmuszony był chować za siebie, gdy występował publicznie. Złośliwi twierdzili, że to od samogwałtu.

 

  • Gdyby Stauffenberg, tam na pustyni, nie stracił prawej ręki i dwóch palców lewej dłoni, mógłby błyskawicznie uzbroić obie kostki plastiku. Siła wybuchu nie dałaby szans Hitlerowi.

  • Gdyby narada odbyła się w bunkrze, wybuch zmiażdżyłby wszystkich obecnych. Hydra za jednym zamachem straciłaby wszystkie swoje głowy i by sczezła natychmiast, a operacja „Walkiria” rozpoczęta tuż po zamachu doprowadziłaby do przejęcia władzy przez ludzi miłujących pokój, ludobójców natomiast postawiono by przed sądem.

  • Gdyby pułkownik Heinz Brandt nie zawadził nogą o teczkę Stauffenberga i nie przestawił ją, Hitler by zginął i wypadki mogłyby się potoczyć podobnie.

  • Gdyby spiskowcy wobec niepowodzenia zamachu nie popadli w panikę, być może przewrót byłby się udał dzięki operacji „Walkiria”, mimo niepowodzenia zamachu.

 

Oto skutki nieudanego zamachu: Setki bestialsko zakatowanych, powieszonych i rozstrzelanych spiskowców i członków ich rodzin. Setki także tych, co nie mieli nic wspólnego ze spiskowcami, pominąwszy to, że byli ich przyjaciółmi lub spowinowaconymi. Setki, a może tysiące uwięzionych w obozach, między innymi w Stutchofie.

Hitler kazał filmować egzekucje ofiar i zaśmiewał się do rozpuku każąc sobie pokazywać te same filmy po wiele razy. Okrucieństwo tych kaźni było tak wielkie, że po wojnie eksperci przeglądający filmy... mdleli.

Czy trzeba wspominać, co się stało ze Stauffenbergiem i jego rodziną?

 

Czy tylko takie skutki przyniósł nieudany zamach?

 

Gdyby wtedy: 20 lipca 1944 roku hydrze urwano przynajmniej jeden łeb, ten z przedziałkiem i chaplinowskim wąsikiem, być może wojna skończyłaby się jeszcze przed rozpoczęciem operacji Cobra” (25 lipca 1944 roku.), a rosyjscy żołnierze być może nie mieliby okazji „pokosztować” niemieckich (i nie tylko) dziewcząt i nie wzięliby na swoje sumienie milionów bezbronnych cywilów. Rosja nie miałaby pretekstu, by przekroczyć Bug. Pruskie urocze miasta nie ległyby by w gruzach i nie uległy zniszczeniu i wyszabrowaniu ogromne ilości bezcennych zabytków dzieł sztuki i piśmiennictwa, za którymi Europa boleje do dziś i nie ustaje w daremnych poszukiwaniach, eksplorując wszelkie prawdopodobne i nieprawdopodobne miejsca.

Wojna trwałaby prawie rok krócej, a przecież w ciągu ostatnich dziesięciu miesięcy wojny Niemcy straciły dwa miliony sześćset tysięcy żołnierzy. Ilu z dwóch i pół miliona cywilnych uchodźców z Prus Wschodnich utonęło w Zalewie Wiślanym, ilu zamarzło podczas ucieczki lub zginęło pod rosyjskimi bombami, ilu utonęło w Bałtyku skacząc z tonących okrętów? Ile kobiet zamordowało swoje dzieci i popełniło samobójstwo (które jest największym grzechem), aby nie zostać zgwałconymi i w następstwie bestialsko zamordowanymi? Ile zgwałconych dziewcząt i dzieci popełniło samobójstwo?

Czy ten, kto sprowokował samobójstwo

będzie potępiony na równi ze swoją ofiarą?

Czy w piekle może być gorzej lub lepiej?

Wszak wszystko jedno, czy krótki, czy długi łańcuch.

 

"Jeśli zabiłeś jednego Niemca, zabij jeszcze jednego - dla nas nie ma lepszego widoku niż niemieckie trupy. Nie licz kilometrów! Licz tylko zabitych przez ciebie Niemców!"

Tak apelował do czerwonoarmistów pisarz Ilja Erenburg w ulotce wręczanej żołnierzom przed atakiem na Prusy Wschodnie. I zabijali.

Zemsta Rosjan trafiała w tych, którzy nie chcieli lub nie zdążyli uciec, głównie w kobiety, starców i dzieci, a także w rannych żołnierzy i tych, którzy oddali się do niewoli.

Wypadało by doliczyć śmierć naszych żołnierzy z obu armii w Polsce i dwieście tysięcy Warszawiaków, tych wszystkich, którzy zginęli od sierpnia 1944 do maja 1945 i ofiar wojny domowej, która była następstwem komunizmu w Polsce. A setki tysięcy Amerykanów, Anglików, Francuzów? A te setki tysięcy poupychane po różnych łagrach i obozach koncentracyjnych zmuszone czekać na oswobodzicieli jeszcze rok? Ilu ich zmarło przez ten czas, ilu poszło dobrowolnie na druty?

Czy młoda Żydówka, której dziecko zostało zamordowane na jej oczach przez hitlerowską lekarkę obroniłaby swoje człowieczeństwo, gdyby los skrócił o cały rok jej pobyt w esesmańskim burdelu, gdzie była gwałcona kilkadziesiąt razy dziennie? Nie musiałaby przez ten okrągły rok wojny śnić każdej nocy o tym, że dusi, morduje i podtapia setki esesmanek, a przy życiu utrzymywała ją jedynie myśl, że po wojnie wyruszy w świat tropiąc swoich oprawców i mordując ich w sposób, w jaki oni mordowali na jej oczach. Wypadałoby wymienić tu jeszcze setki tysięcy hektarów lasów barbarzyńsko wyrąbanych w celu pozyskania drewna do krematoriów. Drzewa wszak same nie będą dopominać się pamięci.

A wszystko to przez nieudany zamach!

 

Kto stoi za tym wszystkim. Czy naprawdę tylko egoizm człowieka ponosi odpowiedzialność za tysiącletnie zbrodnie, jakich się dopuszcza? Czyż nie modlimy się codziennie: „...i nie wódź nas na pokuszenie, ale nas zbaw od złego, albowiem Twoje jest Królestwo i Potęga, i Chwała na wieki?” Czyż nie pokładamy nadziei w Bogu i przez pokolenia błagamy Go o Pokój? Czyż każdy z nas z osobna nie pragnie pokoju? Dlaczego więc ludzie pędzą na złamanie karku za kimś, który przekonał ich, że ma „heil”, czyli po polsku „charyzmę” i każe im uzbroić się w widły i cepy i rzucać się z nienawiścią i zaciekłością na brata, który może jest trochę inny lub różni się mową, czy kolorem skóry, ale ten co ma „heil” przekonał swoich, że tamci są gorsi, a oni lepsi.

Zanim jednak uzbrojone watahy rozpoczną uświęconą tysiącletnią tradycją rzeź, to pójdą, każda do swoich świątyń i w nabożnym skupieniu wysłuchają mów i błogosławieństw swoich kapłanów i tak podbudowani rzucą się w bój, wznosząc wysoko swoje sztandary z napisami „Gott mit uns”, czy może jeszcze inaczej!

Czyż można przy tym wszystkim zachować czyste serce?