JustPaste.it

Telefon po północy

Raymondowi Chandlerowi, którego metafory obezwładniają jak gaz łzawiący i który uczynił kryminał czarną perłą literatury.

Raymondowi Chandlerowi, którego metafory obezwładniają jak gaz łzawiący i który uczynił kryminał czarną perłą literatury.

 

Musiało być już dobrze po północy, bo sen o spadaniu w przepaść przechodził właśnie w koszmar szukania wody na pustyni, gdy zadzwonił telefon. Głos w słuchawce nie grzeszył przesadną elegancją - należał do kobiety, którą stać na norki, ale nigdy na litość.

- Potrzebuję pana, Malesky. Za dziesięć minut na rogu Kingsbury i Stradfield, koło parku - poinformowała mnie rzeczowo i odłożyła słuchawkę. Podziękowałem uprzejmie za krzepiącą wiadomość, że mogę w nocy być potrzebny kobiecie i przewróciłem się na drugi bok.

Kiedy kwadrans później zatrzymałem wóz przy wejściu do parku przekonałem się, że faktycznie nosi krótką pelerynkę z norek zarzuconą na sukienkę bez ramion. Otworzyła drzwi silnym szarpnięciem i zgrabnie wskoczyła na siedzenie.

- Gnaj pan szybko do Tagali, bo i tak jesteśmy spóźnieni - wydała polecenie i sięgnęła po papierosa. - Jestem Margot Courtier. Miło panu, prawda?

- Cholernie - odpowiedziałem ruszając ostro z miejsca. - Czemu zawdzięczam...?

- Jeszcze nic pan nie zawdzięcza - przerwała. - I bez zbędnego gadania, bo tracimy czas. Słuchaj pan teraz uważnie. Byłam na przyjęciu u znajomych w Tagali, gdy zadzwonił mój mąż grożąc, że się zabije. Powiedziałam okay, ale jak usłyszałam w słuchawce wystrzał, wybiegłam z przyjęcia i pojechałam do domu. Podwiózł mnie jakiś komiwojażer, czy ktoś taki. Niech pan sobie wyobrazi, że ten bezczelny idiota zastrzelił się naprawdę, ale dopiero wtedy, gdy wchodziłam do jego gabinetu. Na broni są, niestety, moje odciski palców, bo odruchowo podbiegłam do biurka i złapałam pistolet, który wysunął mu się z dłoni.

- I co? Myśli pani, że ja pokropię go wodą święconą, a on wstanie i pójdzie z nami na drinka?

- Pan jesteś głupi, jak potrzeba. Akurat tak właśnie sobie wykombinowałam. Słuchaj więc pan dalej! Jedziemy teraz do Tagali i bawimy się do oporu. A gdyby co, to trzy kwadranse byliśmy w krzakach w ogrodzie. Pan jesteś moje alibi. Jasne?

- Jasne. Tylko skąd, do cholery, wzięła pani mój telefon i dlaczego właśnie mam pakować się w jakiś podejrzany układ z cizią, która dzwoni do mnie po nocy.

- Za cizię ma pan u mnie po mordzie - powiedziała bez cienia obrazy - a telefon zapisał mi krupier w kasynie w Vegas, który jest pańskim suchym szwagrem. Zgoda? Na pana konto wpłynie jutro dziesięć kawałków, to może będzie pan mniej dociekliwy.

- Myli się pani, missis Courtier, sądząc, że można mnie nastraszyć dziesięcioma kawałkami. W dzieciństwie jeden pastor wykorzystał mnie erotycznie obiecując lody bakaliowe, a później powiedział, że to szkodzi na migdałki. Od tamtej pory nie nadstawiam dupy, gdy ryzykuję gardłem.

To, co powiedziałem, nie zabrzmiało może zbyt przekonująco, wystarczyło jednak abym przez chwilę przyjrzał się uważnie pani Courtier, gdy końcem pantofelka gasiła papierosa na podłodze samochodu. Należała do tych, którym natura zafundowała wygląd dziewicy, ale pieniądze nadwerężyły dzieło przyrody dodając pewności siebie i nonszalancji.

- Słuchaj pan - odezwała się po chwili. - Tak czy inaczej jest pan moim alibi, a ja pańskim.

- Interesujące, niech pani rozwinie tę koncepcję - powiedziałem hamując dość gwałtownie przed skrzyżowaniem z drogą do Tagali.

- Proszę bardzo. Te dziesięć kawałków odpalę panu na konto tak czy owak, a potem, w razie czego, postaram się o przeciek do policji.

- A ja, oczywiście, będę robił na drutach i czekał aż chłopcy z wydziału zabójstw przyjadą przymierzyć mi obrączki. Czy nie zechciałaby pani wyobrazić sobie, że mogę w tej chwili zawrócić i pojechać prosto do dyżurnego prokuratora w New Port Richey? Powiedzmy jednak, że mam akurat ochotę na parę drinków i wycieczkę po krzakach. Jak masz właściwie na imię?

- Margot, ale możesz mówić do mnie Maggie.

- Okay. Umówmy się więc, że ja nie obrażę się za budzenie mnie po nocy i nie naskarżę do szeryfa, a ty za to opowiesz mi dokładnie co to za afera i dlaczego trzeba było przy okazji załatwić jednego faceta.

Spojrzała na mnie z wyrzutem, jakbym przez nieuwagę wylał jej koktajl owocowy na sukienkę. Trwało to ledwie ułamek sekundy, bo zaraz potem rzuciła się nagle w moją stronę łapiąc mnie obiema rękami za głowę z siłą zapaśnika i wbijając zęby w moje wargi. Zaskoczony, szarpnąłem odruchowo kierownicą i walcząc z wozem, który nieuchronnie zjeżdżał na pobocze, usiłowałem wyswobodzić się z uścisku.

Łatwiej poszło z samochodem. Szorując podwoziem o brzeg rowu przejechał jeszcze kilkanaście metrów, podskoczył ścinając po drodze jakiś rachityczny krzak aby - gibnąwszy się do przodu i łapiąc przechył na prawy bok - wreszcie znieruchomieć.

Zęby Maggie wciąż tkwiły w moich wargach. Zwierzęca siła, z jaką zaatakowała mnie dwoma rzędami swych białych sztyletów zelżała jednak, a żelazny nelson na szyi nieco złagodniał. Jakby boa dusiciel ustąpił miejsca anakondzie.

Puściła mnie niemal równie gwałtownie, jak chwyciła i zaniosła się płytkim nerwowym szlochem uderzając głową w moją pierś w okolicy spinki od krawata.

- Błagam, niech mnie pan ratuje, bo posadzą mnie na krześle i przepuszczą przeze mnie prąd. To okropne, okropne...

Oswobodzony z uścisku uwolniłem prawą rękę, która dotąd ściskała kierownicę, objąłem jej otulone w norki plecy i położyłem dłoń na jej głowie. Włosy miała miękkie i puszyste, pozbawione skorupy z lakieru, która z większości prowincjonalnych elegantek robi babę w kasku. Poczułem też subtelny zapach drogich perfum. O mało co bym się wzruszył.

- Uspokój się i powiedz wreszcie o co chodzi - odezwałem się dość stanowczo. - Kto niby czyha na Ciebie i dlaczego? Najlepiej będzie jak zabiorę cię teraz do mnie do domu i wszystko mi opowiesz.

- Nigdy! - zerwała się znów jak dzika kotka i natychmiast opadła na oparcie siedzenia. - Musimy koniecznie pokazać się u Turnerów w Tagali, bo inaczej po mnie! Zostawiłam tam zresztą coś, co muszę mieć z powrotem.

To ostatnie powiedziała już całkiem spokojnie, a nawet stanowczo, co świadczyło, że  odzyskała już równowagę. Zaczęła też poprawiać włosy i sięgnęła do malutkiej torebeczki po lusterko.

- Jedźmy! Prędzej!

To ostatnie, skierowane było najwyraźniej do służbowego szofera, który tym razem nazywał się przypadkowo John Malesky, miał w kieszeni licencję prywatnego detektywa, pod pachą Lugera kaliber 45, a w portfelu pustkę. W głowie - to samo.

* * *

Przyjęcie u Turnerów chyliło się powoli ku upadkowi, nie na tyle jednak abyśmy, wchodząc na werandę obszernego parterowego domu, nie dostali po drinku. Odwróciwszy się na chwilę do tyłu, w stronę ogrodu, wychyliłem swojego drinka jednym duszkiem, aby - trzymając w ręku pełną szklankę - nie sprawiać wrażenia nowoprzybyłego gościa.

W tym samym momencie jakiś dobrze wstawiony facet w ciemnoniebieskim garniturze trzepnął mnie w plecy i plącząc nieco językiem wywalił z pretensją:

- Gdzie byłeś, chłopie? Szukam cię od godziny! Nie dokończyłeś mi tej historii o kopalni w Meksyku!

- Daj spokój, Victor - usłyszałem za sobą głos Maggie. - Mieliśmy z Johnem trochę do pogadania.

- Aaaa, rozumiem - podcięty gość zrobił do mnie znaczące oko i pufnął dymem z cygara w stronę czarnego nieba.

- Nie wiedziałem, że jesteś z Maggie. Też bym chętnie pogawędził z nią gdzieś na stronie. No, dobra, opowiesz mi następnym razem - machnął ręką i obróciwszy się chwiejnie na jednej nodze ruszył w stronę kręcącego się po salonie kelnera. Dogoniłem go w połowie drogi.

- Poczekaj Victor, też wymienię szkło - powiedzia­łem ujmując go pod rękę.
- Właśnie Maggie musi porozmawiać z kimś ważnym, więc chętnie ci potowarzyszę.

Biorąc z tacy dwie szklanki obejrzałem się. Maggie skinęła mi lekko głową i podeszła do jakiejś korpulentnej blondyny w obcisłej szafirowej sukience, błyszczącej jak niklowana lada chłodnicza. Zamieniła z nią parę słów, uśmiechając się przy tym obłudnie jak handlarz na targu w Stambule, po czym zniknęła w półmroku. Odnalazłem ją dopiero po dobrym kwadransie kiedy stojąc w cieniu drzewka jaśminowego chowała coś do swojej małej torebki.

- Właściwie możemy już spływać - rzuciła od niechcenia, usiłując w ten sposób pokryć lekkie zmieszanie. Nie dałem jej tej szansy wskazując na torebkę, którą ściskała w ręku, jakby wewnątrz znajdował się klucz do najdroższej w mieście perfumerii.

- Czy masz tu zapalnik atomowy? - zapytałem nie licząc na odpowiedź, objętą zapewne tajemnicą wojskową.

- Gdybyś wiedział jakie to dla mnie ważne - zaczęła z przejęciem, ale zaraz odzyskała rezon. - Zresztą nie płacę ci za wsadzanie nosa do mojej torebki, tylko za formalne towarzystwo.

- Za towarzystwo biorę podwójną stawkę, bo muszę się przebierać za gentlemana, a w gabinetach kosmetycznych strasznie zdzierają.

- To już dziesięć kawałków nie wystarczy? Gdybym wiedziała, że będziesz taki wścibski, wzięłabym kogoś innego.

- Nie ma sprawy. Zaraz to załatwimy. - Hej, chłopcze - zawołałem przechodzącego obok kelnera. - Rzuć pan te naczynia i weź pan spluwę, bo trzeba pojechać z tą panią i rąbnąć paru gangsterów.

Szarpnięty gwałtownie za rękę zatoczyłem się na trawnik, co kazało mijającemu nas kelnerowi uśmiechnąć się wyrozumiale.

- To teraz dokąd ? - zapytałem raczej pobłażliwie i zatrzasnąłem drzwi samochodu.

- Nie wiem, wymyśl coś ! Nie mogę przecież pokazywać się w domu, zanim policja nie zabierze zwłok.  Od razu będę głównym podejrzanym.

- Jasne, wymyśliłem już wczoraj co zrobimy. Tylko bądź grzeczna i obiecaj ...

Nie dała mi dokończyć zakrywając moje usta pachnącą, lekko wilgotną dłonią i przytulając się jak kotka.

- No, przecież jestem grzeczna. Nieprawda ?

Gdybym w tej chwili miał chociaż pół pomysłu co robić, zapewne pozwoliłbym sobie na chwilę słabości i poczekał na jej usta, które podążały w górę po mojej szyi i powoli, ale konsekwentnie zbliżały się do moich. Nie miałem jednak żadnego pomysłu, ruszyłem więc ostro z miejsca z wyciem silnika, usadzając Maggie na fotelu w pozycji opisanej w podręczniku nauki jazdy jako jedyna prawidłowa.

Kwadrans później byliśmy z powrotem w New Port Richey. Na usilną prośbę Maggie, odebrawszy od niej solenną obietnicę nie ruszania się z miejsca do mojego powrotu, wysadziłem ją przed nocnym barem na rogu Stradfield i czternastej ulicy, sam zaś podjechałem na wygaszonych światłach pod dom Courtierów. 

* * *

Dom stał w głębi starego parku i był ciemny jak nieczynny chodnik w kopalni. Obszedłem go ostrożnie dookoła dwa razy, ale nie usłyszałem nawet trzepotu skrzydeł nocnego motyla. Do wnętrza dostałem się przez niedomknięte drzwi garażu i powoli zacząłem skradać się do gabinetu na piętrze, gdzie - według Maggie - miał spoczywać bez oznak życia jej małżonek. Solidne dębowe drzwi gabinetu okazały się zamknięte. Musiałem poświecić latarką aby trafić w zamek specjalnym przyrządem, który wykonał mi kiedyś z drutu od starego parasola znajomy włóczęga. Jak zwykle poszło gładko i drzwi skrzypnęły cicho. Tak cicho, jak skrzypią tylko drzwi w bardzo bogatych domach.

Oświetlając latarką podłogę podszedłem do okna aby sprawdzić czy rolety są opuszczone. Były. Mogłem zatem rozejrzeć się śmielej. Nie ryzykowałem jednak zapalenia światła, które - przenikając przecież ciemny Kosmos - z łatwością radzi sobie z każdymi zasłonami, o czym nie wiedzą zazwyczaj początkujący włamywacze, a także zarozumiali inspektorzy policji. Stąpając ostrożnie, aby nie nadepnąć gdzieś po drodze na trupa, dotarłem najpierw do potężnego biurka, stojącego w lewym narożniku gabinetu, a następnie do fotela. Wielkiego jak słynny posąg siedzącego Buddy.

Fotel był pusty, a na biurku panował wzorowy porządek nie zmącony nawet obecnością staroświeckiego kałamarza, jaki fundują sobie wszyscy nowobogaccy. Obszedłszy cały pokój dookoła stwierdziłem, że w  gabinecie poza meblami nie ma nic, co przypominałoby choćby manekin, nie mówiąc już o trupie. Po prostu muzeum stęchłego powietrza.

Nie wyglądało na to, że porządek ten zrobiła policja albo ekipa koronera, która zabierała ciało. Albo więc Maggie zakpiła ze mnie i teraz, zamiast czekać na mnie w barze, zanosi się od śmiechu w jakimś towarzystwie na koszt tego, kto przegrał zakład, że cwaniak Malesky nie da się wyprowadzić w pole, albo ...

Myśl, która przyszła mi do głowy była na tyle niezwykła, że wstrząsnęła mną jak barman shakerem, kiedy gość zamówi Starfonda, składającego się z płynów absolutnie nie dających się zmieszać. Przez moment wydało mi się, że Maggie, którą zobaczyłem przecież dopiero przed paroma godzinami, jest mi w jakiś sposób znana. Nie chodziło o twarz czy głos lecz o sposób bycia, styl rozmowy, wreszcie o pewność z jaką przewidywała moje zachowanie. Jakby znała mnie nie od dziś!

Przez chwilę zmagałem się z tym nieoczekiwanym “deja vu”, musiałem jednak otrząsnąć się, bo pora była rozpocząć ewakuację z domu państwa Courtier. Dla całkowitej pewności zajrzałem jeszcze za potężną kanapę i skierowałem się do wyjścia.

Ciężkie drzwi gabinetu znów cicho skrzypnęły, a zamek zatrzasnął się samoczynnie. W tym momencie gdzieś z dołu doleciał mnie ledwo słyszalny szept, który spowodował, że poczułem charakterystyczne gorąco w piersiach i pulsowanie w skroniach. W obszernym hallu na parterze niewątpliwie znajdował się człowiek. I nie była to raczej ciotka Ginger z Orlando, która przywiozła wielkanocne ciasto.

Gdybym zaczynał dopiero w swoim fachu, moją pierwszą myślą byłoby teraz zdjęcie butów i - korzystając z obecności pokrywającego korytarz dywanu - bezszelestne posuwanie się w skarpetkach w stronę jakiejś sypialni, z której mógłbym wyleźć przez okno na gzyms i dalej po rynnie do ogrodu. Tam czekałoby już na mnie mnóstwo gęstych krzewów, stare drzewa i ładny kawał przestrzeni parkowej, tonącej w nocnej ciszy nad Florydą.

Nie byłem jednak zielony i błyskawicznie wymyśliłem inny plan. Podciągnąłem spodnie jak można najwyżej i zacisnąłem mocniej pasek, jak robią to komandosi przed skokiem z samolotu. Pozapinałem wszystkie guziki aby ubranie ściśle przylegało do ciała i nie krępowało ruchów. Najwięcej kłopotu sprawiła mi wymiana magazynka z amunicją ale poradziłem sobie z tym owijając broń w połę marynarki. W jednej ręce trzymałem teraz swojego starego Lugera, prawdziwą armatę kalibru 45, a w drugiej latarkę, którą przestawiłem ze “ślepego oczka” na ostry reflektor. Ostrożnie, aby nie wydać najmniejszego odgłosu, wygramoliłem się na szeroką, towarzyszącą schodom marmurową poręcz i zastygłem w bezruchu.

Przez dobrą chwilę nasłuchiwałem czy nie doleci mnie jakiś kolejny szept, który mógłby precyzyjnie określić kierunek mojego zamierzonego ataku. Niestety, panowała martwa cisza. Tak martwa, że miejska kostnica wydawać się mogła przy niej dyskoteką.

Nie było na co czekać. Odepchnąłem się mocno nogami od marmurowych tralek, huknąłem z Lugera w powietrze i wymachując rzucającą ostry snop światła latarką ruszyłem z dzikim rykiem w dół po poręczy. Jechałem tak, nabierając wciąż prędkości i rycząc jak horda Siuksów, a równoczeœnie wywijałem latarką, kreśląc po ścianach hallu przeraźliwe smugi i waląc z Lugera na oślep w sufit.

Jeszcze będąc na górze wyliczyłem tak czas akcji, aby po oddaniu ośmiu strzałów zeskoczyć z poręczy i pozostawiając w osłupieniu zdrętwiałego ze strachu przeciwnika wybiec na zewnątrz. Ten plan realizowałem z żelazną konsekwencją. Przy siódmym jednak strzale, kiedy już szykowałem się do skoku, coś rozbłysło nagle jak przeszywający czarne niebo piorun. Wybiło mnie to zupełnie z równowagi tak, że w swym szaleńczym rajdzie po poręczy zawadziłem nogą o tralkę, straciłem panowanie nad ciałem i wykonując salto z podwójną śrubą, zwaliłem się na sam środek hallu. Raczej z ulgą pogrążyłem się znów w ciemności.

* * *

Leżałem na podłodze z nosem zagłębionym w miękki puszysty dywan pokrywający marmurową posadzkę. Widać było, że gospodarz tego domu nie odznaczał się przesadnie dobrym gustem. Przed moimi oczami, tuż nad poziomem dywanu rysowały się niewyraźnie w półmroku jakieś kształty, które po ustawieniu ostrości wzroku rozpoznałem jako obuwie marki Adidas. Łuk zatoczony oczami w lewo pozwolił mi dostrzec obok adidasów eleganckie damskie pantofle na szpilce, a jeszcze dalej na lewo - męskie półbuty. Te ostatnie zainteresowały mnie najbardziej. Najwyraźniej zrobione były ze skóry kangura, co na Florydzie nie uchodzi za ostatni krzyk mody. Znaczy się było ich troje, w tym jeden oryginał.

O ile po zwyczajnym rannym przebudzeniu myśli snują się w głowie bez zbędnego pośpiechu, o tyle teraz czułem jak galopują we mnie z prędkością i odgłosem stada bizonów. Galop ten przerwał jednak zdecydowany, pewny siebie męski głos, odznaczający się cwaniacką manierą i jakimś egzotycznym, słowiańskim chyba akcentem.

- Gramolysz się koleś sam, czy pomóc?

Nie zanosiło się raczej na pomoc ze strony troskliwej pielęgniarki, wolałem więc dźwignąć się sam.

Zmieniwszy pozycję z leżącej na siedzącą i powiększywszy w ten sposób znacznie swoje pole widzenia stwierdziłem, że w wąskim kręgu światła, jakie rzucał umieszczony gdzieś pod sufitem reflektor punktowy, rzeczywiście było ich troje. Czarnoniebieskie adidasy należały do potężnego, młodego draba, w szarej kurtce,  którego rozpoznałem też jako właściciela słowiańskiego akcentu. Z drugiej strony stał facet w kangurzych butach. Oryginalności jego ubioru dopełniał popelinowy płaszcz z postawionym kołnierzem, czarny kapelusz i ciemne okulary zasłaniające znaczną część twarzy. W ręku, zamiast spodziewanego rewolweru, trzymał malutką damską torebkę.

Nie mogło być inaczej; pośrodku, pomiędzy wielkim chłoptasiem, a facetem w płaszczu, stała Maggie. Z wypełnioną szczerym smutkiem miną i wydętymi po dziecięcemu wargami patrzyła mi prosto w oczy, a jej niewinność była równie oczywista jak niewinność oceanu pochłaniającego okręt.

Nie powiem żebym był tym widokiem specjalnie zdziwiony. Sprawa od początku wyglądała na śmierdzącą i tylko swojej dziwnej uległości musiałem zawdzięczać tak irytującą sytuację. Należało natychmiast odzyskać inicjatywę.

- To co, gasimy światło i bawimy się dalej w chowanego - zagaiłem ze sztuczną pewnością siebie aby zyskać na czasie i rozejrzeć się po oświetlonym mdławo hallu, poszukując wzrokiem mojego Lugera. Niestety, poszukiwany sprzęt wystawał właśnie z kieszeni kurtki tego wyższego.

Przy okazji przyjrzałem mu się dokładniej. Miał na oko ze sześć stóp wzrostu, krótkie ciemno blond włosy i ledwie dostrzegalny, cwaniacki uśmieszek na twarzy.

- A niech to szlag! Znów ogarnęło mnie dziwne wrażenie, że i jego gdzieś już widziałem.

Tymczasem facet w okularach chrząknął, poprawił kapelusz i zaczął majstrować coś przy torebce. Maggie cofnęła się o pół kroku i zamarła w bezruchu.

Trwało chwilę, zanim gość o wyglądzie tajnego agenta wyciągnął spomiędzy drobiazgów oprawiony w brązową skórkę kartonik wielkości pudełka papierosów.

- I co pan na to, Sherlocku? - zapytał nieco chrypiącym głosem i rozłożył okładki. W ręku trzymał, ni mniej ni więcej, tylko moją licencję detektywa ...

- Och, ty żmijo - ryknąłem jak raniony zwierz zrywając się z dywanu i waląc bykiem w żołądek rosłego chłoptasia, a jednocześnie podcinając nogi faceta w kapeluszu. Osiłek skulił się, a gość w ciemnych okularach - zaplątawszy się w poły własnego płaszcza - wywinął efektownego orła. Lecąc na plecy wyrzucił nogi w górę i niechcący dokopał młodszemu butem z kangurzej skóry w szczękę.

Wybrany przeze mnie kierunek ataku miał jednak ten mankament, że po drodze do drzwi musiałem ominąć skulonego z bólu i usiłującego złapać równowagę  młodszego zbira oraz przeskoczyć nad miotającym się po podłodze starszym. To nie mogło się udać. Przy próbie skoku ponad facetem w płaszczu, młodszy zdołał chwycić mnie za nogę i wszyscy trzej zwaliliśmy się na kupę, tworząc bezładne kłębowisko. Jakby jeep wpadł na stragan z melonami.

* * *

Stop! Stop! Stop! - jakiś głos, wrzeszczący przez głośniki, spowodował, że wszyscy nagle znieruchomieliśmy. - Przecież, do cholery, nie będę kręcił takiego burdelu! Miała być krótka filmowa szamotanina, a nie jakieś chińskie zapasy!  Koniec zdjęć!

Hall rozbłysł oślepiającym blaskiem jak poligon w Nevadzie po eksplozji jądrowej. Otworzywszy oczy ujrzałem w nim z pół setki ludzi, kilometry kabli, kamery na podestach, dźwigi, reflektory i co tylko jeszcze udało się wyprodukować przemysłowi pracującemu na potrzeby kinematografii. Po raz drugi w ciągu niespełna minuty doznałem olśnienia. Tym razem jednak było ono znacznie bardziej bolesne niż setki luksów które poraziły mi oczy w chwili włączenia świateł.

- A więc to tak - mruknąłem sam do siebie, gramoląc się z wyściełanej dywanem marmurowej posadzki. Pomógł mi, ujmując mnie pod rękę, jakiś gość w rozciągniętym szarym swetrze i czapeczce z daszkiem.

- Pan wybaczy, mister Malesky, tę całą sytuację - zaczął pojednawczo. - Zaraz panu wszystko wyjaśnię, tylko jeszcze rozgonię tę bandę cymbałów. - Na dziś kończymy. Rozejść się! - krzyknął w stronę trzymanego w drugiej ręce mikrofonu. - Tylko nie uchlać się na amen, bo rano zaczynamy od ósmej.

Kiedy obracał się z powrotem w moją stronę rozpoznałem w nim znanego reżysera Geralda Hunta, autora kilkunastu filmów sensacyjnych oraz parodii westernów. Tuż za Huntem  stał, w całej swojej dwumetrowej okazałości, Wiliam Mortenson - mój dawny kolega z coleeg’u, którego - mimo upływu dwudziestu lat - rozpoznałem bez trudu po potężnej sylwetce i równie charakterystycznym, głupawym uśmieszku na twarzy.

- Czołem, John - zawołał Mortensen robiąc jeszcze bardziej niż zwykle błazeńską minę i przebierając jednocześnie palcami ponad głową Hunta. Już w czasach szkolnych znany był z niedościgłego wykrzywiania twarzy i parodiowania różnych znanych postaci, przez co wszyscy wróżyli mu olbrzymią karierę w filmie. Najwyraźniej jednak kariery nie zrobił. Słyszałem tylko, że kręci się gdzieś w Hollywood koło producentów i agentów filmowych, nigdy jednak nie widziałem go na ekranie. Wydaje mi się, że nie spotkałem nawet jego nazwiska na tak zwanej liście płac, czyli w napisach płynących przez ekran w zakończeniu filmu. Teraz jednak, wykrzywiając się niemiłosiernie, szczerzył do mnie zęby spoza pleców Hunta, szykując się najwyraźniej do rozmowy ze mną.

Hunt nie dał mu tej szansy: - No, więc, mister Malesky - powiedział - chciałem się panu wytłumaczyć. Kręcimy właśnie nowy film - komedię kryminalną “Telefon po północy” według mojego własnego scenariusza. Jak pan - być może - wie, jestem zainteresowany wszelkimi nowinkami technicznymi i postanowiłem wykorzystać najnowszy wynalazek - kamerę noktowizyjną czyli takie coś, co “widzi” w nocy. Daje to nam - filmowcom całkiem nowe możliwości. Do tej pory nocne sceny imitowano przy pomocy różnych urządzeń podświetlających i fałszujących rzeczywistość. Był to kit, bo tak naprawdę zachowanie się człowieka w całkowitych ciemnościach jest zupełnie inne niż pokazywano. Kamera noktowizyjna pozwala pokazać takie sceny w sposób naturalny. Wprawdzie obraz jest trochę zielonkawy, jednak wprost fascynujący, nieporównywalny zupełnie do imitowanego.

- Niech pan sobie jednak wyobrazi - kontynuował wykład Hunt - że zawodowi aktorzy nie potrafią grać w ciemnościach. Przyzwyczajeni do świateł rampy, reflektorów i sztucznych świec, w ciemnościach gubią się zupełnie jak dzieci - wybałuszają oczy, potykają się o sprzęt. Trzykrotnie organizowaliśmy casting i - niestety - żaden aktor zawodowy nie sprawdził się. Obecny tu pan Morrison, asystent kierownika produkcji ...

- Mortensen - poprawił służalczym tonem zza pleców Hunta Bil.

- Tak, tak właśnie, pan Mortenson - przekręcił znów nazwisko Bila Hunt - zapewnił mnie, że jest pan jego najlepszym kolegą z czasów szkolnych i zapewne nie pogniewa się pan jeśli spróbujemy wykorzystać pańskie kwalifikacje zawodowe oraz autentyzm zachowania przy tej produkcji. Czy pan nie ma do mnie żalu ?

- Bynajmniej, panie Hunt - odpowiedziałem. - Od lat marzyłem aby zagrać w filmie, nikt jednak nie zaproponował mi nawet roli kosza na śmieci. Nie mówiąc już o statyście przechodzącym w tle przez ulicę. Jestem zaszczycony.

- Och, to fantastycznie, że się pan nie gniewa - rzekł uradowany Hunt. - Myślę, że proponowana gaża dwa tysiące dolarów nie będzie dla pana obrażająca.

- Noo, myślę, że mogę ja zaakceptować - wysiliłem się na obłudną odpowiedź.

- To znakomicie, fantastycznie - wykrzyknął Hunt. - A wie pan - ożywił się na dobre - czego obawialiśmy się najbardziej? Że - mimo silnej charakteryzacji - może pan rozpoznać Betsy Padgrave, która gra panią Courtier. Betsy, pozwól tu na chwilę do nas - zawołał znów przez głośnik.

Betsy, która zdjęła już perukę i roztrzepała ufarbowane na demoniczną czerń, krótko przycięte włosy, podeszła i wyciągnęła rękę. W lewej trzymała tampon, którym zmywała właśnie z twarzy filmowy makijaż, mający z dojrzałej ale świetnie utrzymanej kobiety zrobić prowincjonalną damulkę - przedstawicielkę zblazowanej lokalnej elity. W rzeczywistości mogła mieć już po czterdziestce ale wychodząc od dobrej charakteryzatorki wyglądała zapewne na nie więcej niż trzydzieści.

- Cześć - powiedziała wyciągając rękę. - Nie przepraszam, bo jestem tylko trybikiem w tej maszynie i robię co mi każą.

- Nie ma za co - odpowiedziałem. Całujesz jak torpeda. Mogę liczyć na replay?

- Ha, ha, ha - zaśmiała się trochę nerwowo. Tego nie ma w scenariuszu. Naprawdę podobało się?

- Też pytanie.

- To czemu broniłeś się tak gwałtownie?

- Dla formy. Nie chciałem żebyś pomyślała, że lecę na kobietę dlatego, że jest znaną aktorką.

            - Jak to? - zdziwiła się. - To znaczy, że rozpoznałeś mnie?

            - A jakżeby inaczej! - odpowiedziałem tak przekonująco, że uwierzyłby mi chyba nawet dyrektor CIA. - Widziałem cię tyle razy na ekranie, że musiałbym chyba być nieprzytomny aby cię nie poznać.

            W rzeczywistości nazwisko Betsy Padgrave nie było mi obce, z dużą jednak trudnością wymieniłbym choćby jeden tytuł filmu, w którym grała. Nie była bowiem ani laureatką Oscara, ani też nie okupowała pierwszych stron gazet, jak Julia Roberts czy Bo Derek. Moja deklaracja musiała więc zrobić na niej pewne wrażenie, które jednak szybko ustąpiło właściwej aktorom pewności siebie.

            - Bardzo mi miło - odpowiedziała zadowolona i - zapominając natychmiast o swoim niedawnym zaintrygowaniu moja postawą w samochodzie - rzuciła odchodząc: - No, to do zobaczenia.

            - A zatem, mister Malesky - podjął przerwany wątek Hunt - mogę uważać, że wszystko miedzy nami w porządku?

            - Jak najbardziej, panie Hunt. Którędy do kasy?

            - Och, oczywiście, kierownik produkcji poleci natychmiast kasjerce wypłacić panu gażę. Gdybyśmy jednak potrzebowali skręcić dubla tej ostatniej sceny w hallu czy byłby pan skłonny ... - zawiesił głos.

            - Z największą przyjemnością poświęcę się znów na ołtarzu sztuki.

* * *

            Ledwie Hunt oddalił się, machając teatralnie ręką na pożegnanie, natychmiast dopadł mnie Bil Mortensen.

            - Zrozum mnie, stary - zaatakował bez dłuższych wstępów. - Staram się jak mogę, ale nie bardzo mi wychodzi. Wynalezienie gościa, który zagra poprawnie detektywa, to była dla mnie duża szansa złapania w następnym filmie pierwszej asystentury. Mam nadzieję, że mi wybaczysz - stwierdził pojednawczo.

            - Jasne, Bil. Po starej przyjaźni ci wybaczam. Choć, tak naprawdę, nie mam co. Sam świetnie się bawiłem. A te dwa patyki też piechotą nie chodzą. Zazwyczaj muszę pracować na nie ze dwa, trzy dni - skłamałem obrzydliwie - lecz, jak przystało na nowoodkryty talent aktorski, z dużą siłą perswazji.

            - No, no - pokiwał głową z uznaniem Bil. - Nie wiedziałem, że detektywi tak dobrze kręcą. Musisz być cholernie oblatany w swoim fachu. Nie to, co ja. Jak sam widzisz, z moich planów aktorskich nic nie wyszło, obijam więc gruchy w ekipach realizatorskich. Może jeszcze wypłynę i załapię się w końcu na kierownika produkcji.

            - Na pewno, Bil. Na pewno. Miałeś świetny pomysł i jeśli nadal będziesz tak dobrze ruszał głową ani chybi zostaniesz niedługo kierownikiem.

            - Mówisz szczerze, John?

            - A jakże. No, to bywaj. Pogadamy dłużej następnym razem, bo jestem ostatnio trochę przepracowany i chętnie pojadę do domu przespać się ze dwie godziny.

            W rzeczywistości od dłuższego czasu nie miałem żadnych zleceń, moja sekretarka od dwóch miesięcy pracowała dla mnie wyłącznie z sympatii i głębokiego przywiązania, nie licząc na wyrównanie zaległej pensji. Miałem jednak tak skołowaną głowę, że jedynym moim pragnieniem było w tej chwili szybkie złapanie taksówki i powrót do domu, gdzie mógłbym łyknąć tabletkę nasenną w postaci szklanki do piwa napełnionej burbonem i rzucić się na łóżko.

            Swój ambitny plan zacząłem wdrażać z niezwykłą konsekwencją prosząc jakąś kręcącą się w pobliżu sekretarkę o telefon po taksówkę. Tymczasem w polu mojego widzenia pojawiła się znowu Betsy Padgrave, która przebrała się już w luźną bluzę i czarne obcisłe spodnie. Wyglądała naprawdę nieźle. Przez chwilę  pomyślałem nawet, żeby zaproponować jej drinka, a potem odwieźć ją do domu i sprawdzić jak całuje prywatnie, po godzinach służbowych. Najwyraźniej jednak nie zwracała na mnie uwagi; rozmawiała z aktorem, który grał faceta w kapeluszu, następnie zatrzymała się na moment przy jakiejś dziewczynie z notesem w ręku, wreszcie pomachała ręką Huntowi i skierowała się do wyjścia.

Ekipa techniczna zwijała w pośpiechu kable, żeby jak najszybciej wrzucić cały sprzęt do wozu studyjnego i zameldować się w pobliskim barze.

* * *

            Wyszedłem z budynku wraz z całą grupą, wprost w ciepły i wilgotny eter podzwrotnikowej nocy. Spod czarnego nieba, spadającego gdzieś na niewidzialnym horyzoncie do Zatoki Meksykańskiej dochodził monotonny szum spokojnego morza. Z drugiej strony, znad Atlantyku, ukazywały się już granatowe chmury, prześwietlane różowymi smugami. Operatorzy, którzy mieli najmniej roboty po zakończeniu zdjęć, pierwsi skierowali się na przełaj przez park do greckiej knajpy tuż za rogiem ulicy. Za nimi pociągnęli technicy od dźwięku i oświetlenia. Betsy, mimo nalegań ze strony Bila Mortensena, nie miała ochoty na drinka. Rzucając za siebie lakoniczne: - cześć, do jutra - kłapnęła drzwiami swojego jeepa i zagrzmiała całą mocą silnika.

W tej samej chwili podjechała zamówiona dla mnie taksówka. Jadąc opustoszałymi ulicami myślałem o swojej pracy, o filmie, o pieniądzach, o Betsy Padgrave i o tym, czy całując namiętnie obcego mężczyznę dostrzega w ogóle jego obecność obok siebie czy tylko powtarza sobie scenariusz i uważa na kamerę. Mówiąc prościej, miałem głowę wypełnioną szczelnie trocinami.

Dotarłszy do domu wypiłem szklankę whisky, nie angażując jednak do tej czynności szklanki i zdjąwszy buty rzuciłem się na łóżko. Zasnąłem w trzy minuty. Sen, który przyszedł tak łatwo, nie przyniósł jednak mojej ulubionej pustki, w której nic się nie dzieje, nikt ode mnie niczego nie chce; jednym słowem zero spraw, zero wrażeń, zero świadomości. Przeciwnie, działo się jak w niezłym filmie. A to jakieś kosmiczne komando rozbierało mnie na kawałki, a to sfora zajadłych psów goniła mnie po namrożynowych bagnach. Znów spadałem w przepaść i umierałem z pragnienia na pustyni. Znów nie miałem odwagi odebrać telefonu, gdyż za drzwiami czaiło się dwóch płatnych morderców ...

* * *

Telefon musiał dzwonić dość długo, bo głos w słuchawce, niski i matowy z lekko wibrującym odcieniem był jednocześnie trochę zniecierpliwiony. Po chwili jednak, wraz z cichym westchnieniem, przeszedł w tonację liryczną. Mówiła coś o samotności, niezrozumieniu i potrzebie bratniej duszy. Ale nie mogłem wywnioskować czy chodzi jej o prywatnego detektywa Malesky’ego, o aktora do scen nocnych z gażą dwa patyki za występ, czy też może o mnie.