JustPaste.it

Myśliwy zostawia ślad (I)

RFN, lata 70. XX w. Ktoś na własną rękę wymierza sprawiedliwość byłym hitlerowcom. Przypadkowo w sprawę zostaje wplątany reporter lokalnego brukowca. (fragm. powieści sensacyjnej)

RFN, lata 70. XX w. Ktoś na własną rękę wymierza sprawiedliwość byłym hitlerowcom. Przypadkowo w sprawę zostaje wplątany reporter lokalnego brukowca. (fragm. powieści sensacyjnej)

 

Rozdział  I

Widziałem już podwójnie. Często, kiedy ból świata przeważy radość życia, widzę podwójnie. Jest to znak, że widzenie mogę pogorszyć jeszcze najwyżej o jedną whisky.

Na pleksiglasowej tacy w chińskie smoki stały dwa kieliszki. Że były dwa, to jeszcze mieściło się w normie. A jednak cierpiałem. Z dwóch kieliszków, które widziałem, przynajmniej jeden nie był normalny. Zamiast whisky, leniwie kołysało się w nim  jakieś zielone świństwo. Zamknąłem oczy i z determinacją wyciągnąłem rękę. Trafiłem. Gdy na języku poczułem znajomy smak, z ulgą otworzyłem oczy. Zielone obrzydlistwo kołysało się teraz gwałtowniej. Kieliszek unosiła czyjaś dłoń. Mozolnie śledziłem drogę szkła. Kiedy dobrnąłem do miejsca, w którym spodziewałem się ujrzeć twarz, zobaczyłem duży czerwony kapelusz. Przepasany białą wstążką, wyglądał jak reklama Marlboro na bocznej ścianie biurowca. Spod ronda padło pytanie:

- Jak się masz?

To było już coś realnego. Zawsze kiedy widzę podwójnie - pytają jak się czuję?  Odpowiadam zwykle okay.

- W porządku - odpowiedziałem.

Peter Weiss z trudem przepychał się w moim kierunku. Mimo, że wszystkie fotele pod ścianami były zajęte, środek sali bankietowej Klubu Wydawcy był wyjątkowo zatłoczony. Chciałem krzyknąć: - Peter, czy mógłbyś podać mi tę rudą ? - ale znajdująca się na jego drodze ruda akurat zniknęła. Pozostały blondynki i trochę brunetek. Razem z kelnerami roznoszącymi alkohole przesuwały się między stojącymi gośćmi.  Goście rozmawiali o literaturze.

Całkiem miły początek Altburskich Spotkań Literackich - Literatura Sumieniem Naszych Czasów. - "LSNCz  ' 79". Mocna rzecz. Dla mających sumienie.

- Gdybym był złośliwy, Greg, zapytałbym czy dziennikarze "Altburger Anzeiger" zawsze tak pasywnie zbierają informacje? - powiedział na powitanie Peter nie patrząc na mnie.

Mówił tonem jakby pytał służącą czy starła kurze, wiedząc że nie starła. Prawie wiedeńska szkoła formułowania zdań. Typ człowieka, do którego ma się przeważnie interes. Akurat nie miałem.

-Jakbym siebie słyszał, Peter. Spójrz, jak ofensywny jest Kunze z "Bayern Bild". Wypił mniej niż ja i już wie, że ładną forsę wyciągnąłeś z kasy miejskiej dla zrobienia sobie reklamy tym spotkaniem. Choć ci z ratusza do końca będą wierzyć w twoją filantropię. Dzięki Kunzemu dowiemy się jutro jaki nosiłeś krawat, kto się w którą stronę upił i że trzecia żona Glassa przez cały czas siedziała w kącie robiąc sweter na drutach. Ich szkoła. Takie coś "Bayern Bild" kupuje w ciemno. Inna sprawa z sumieniem.

Patrzył na mnie wzrokiem starszego brata, któremu młodszy nie oddał pieniędzy. Rozczarowanie tajone dobroduszną pobłażliwością. Uśmiechnął się ukazując wyjściowy garnitur zębów wkomponowany w opaloną twarz. Uśmiech miał oznaczać zgodę, że w tej sytuacji informacja w "Bayern Bild" o imprezie rzeczywiście mogła go satysfakcjonować.

Trwał tak jeszcze przez chwilę z rozciągniętymi sztucznie wargami, gdy gdzieś spoza mojego ramienia przyleciało pytanie:

- Czy można przerwać, panie Weiss?

Wysoki mężczyzna nosił czarną brodę sięgającą połowy piersi. Smoking leżał na nim tak samo szykownie, jak na czapli z filmów rysunkowych Moltkego. Spodnie już od kolan w dół tworzyły harmonię wielkości studwudziestobasowego akordeonu. Pytanie zadał jednak niższy, stojący obok wysokiego. Był prawie łysy, jedynie nad uszami sterczało mu trochę białych włosów jak ulepionych z waty. Duża głowa wieńczyła korpus przypominający piłkę, nadaremnie chowaną w kraciastą marynarkę. Wyglądał jak krasnal z bajki, któremu autor dał akurat wychodne.

- Panie Weiss - powtórzył niższy i - wskazując swego towarzysza - dodał: to jest właśnie Lothar Piontek z Wiesbaden. Swego czasu zaproponował mu pan zmianę tytułu jego tomu poezji "Ziarno wnętrza" na "Wnętrze ziarna". On się nad tą propozycją zastanowił. Twierdzi, że jest w tym myśl. Chciałby to przedyskutować.

Kiedy trzej mężczyźni odeszli pomyślałem, że Peter nie mógł trafić gorzej. Nawet jeśli literatura wymaga poświęceń.

Kończąc myśl uświadomiłem sobie, że już od dłuższego czasu ktoś wydmuchuje w moją stronę papierosowy dym. Spojrzałem przez stół. Spod czerwonego kapelusza wystawała kilkudziesięciocentrymentowej długości cygarniczka z osadzonym w niej papierosem. Papieros co pewien czas rozżarzał się, gdy zaś przygasał, spod ronda wylatywał akurat w moją stronę strumień skłębionego dymu.

- Howgh, wodzu! Czy ta fajka pokoju musi być palona koniecznie z moim udziałem? Duszę się - powiedziałem, wachlując się od dymu dłonią.

Rondo powędrowało do góry i ujrzałem kobiecą twarz. Mogła mieć zarówno dwadzieścia jak i czterdzieści lat. Makijaż aczkolwiek wyraźny, nie był wyzywający. Brakowało kilku kresek. Nie wiadomo - przez poczucie smaku czy niedopatrzenie. Lekko falowane jasne włosy kończyły się na wydatnych piersiach. Natura wykazała poczucie proporcji, nie pozwalając tym piersiom rozsadzić ciemnej obcisłej sukni z dekoltem. Ręce kobiety były kształtne, zakończone zgrabnymi dłońmi o długich palcach. Egzaltowanym ruchem wyjęła cygarniczkę z ust.

- Myślałam, że już nic nie jest cię w stanie poruszyć, nawet reprymenda Weissa. Jesteście przyjaciółmi ?

- Przeważnie przeciwko komuś. Jak Chrysler i General Motors gdy agencja Nadera wykryje matactwa Forda. Jak masz na imię, kochanie?

- Czerwony Kapturek.

- W tym kapeluszu chyba w wersji dla dorosłych.

Kobieta uśmiechnęła się nieznacznie. W jej oczach, oprócz lekkiego rozbawienia, zauważyłem spokojną wyrozumiałość, cechującą zazwyczaj kobiety dojrzałe. Twarz jednak wydawała się przeczyć temu stwierdzeniu.

- Pójdziemy zatańczyć? - zaproponowała.

Przedostaliśmy się do drugiej, mniejszej sali. Z dyskretnym oświetleniem współbrzmiała muzyka sącząca się z niewidocznych głośników. Kilka wczepionych w siebie par dryfowało konsekwentnie ku kątom pomieszczenia. Przycisnąłem ją do siebie z pewnym elan. Nie protestowała. Jej nagie ramiona miały przyjemną w dotyku suchą skórę, którą jeśli się pogłaskało, chciało się głaskać jeszcze. Przeszkodziła temu jeszcze, wyswobadzając się z moich ramion. Zaczęli grać "Summertime".

- Przepraszam na małą chwilę - wychodząc pomachała mi ręką. Gest ten miał w sobie coś z definitywnego pożegnania.

Zapaliłem Gitanea, oparłem się o ścianę i czekałem. Gdy zaczęli grać  następny kawałek, upewniłem się, że pożegnalny gest odczytałem właściwie. Zgasiłem papierosa na podłodze i poszedłem do toalety. W lustrze zobaczyłem szarą twarz z sińcami pod przekrwionymi oczami. Czas do domu Greg, powiedziałem głośno do swego odbicia.

 Rozdział II

Wóz prowadził się miękko. Skręcając z Kanalstrasse w Bismarckallee rozjechałem dużą bryłę brudnego topniejącego śniegu, która spadła pewnie z ciężarówki. Przyśpieszyłem lekko i uchyliłem szybę. Chłodne powietrze łagodziło pieczenie oczu. Szum motoru zagłuszał nieco usypiającą balladę Cohena, nadawaną ostatnio z upodobaniem w nocnych programach Bayerische Rundfunk.

A jednak przysypiałem. Patrząc tępo dłuższy czas w mokry błyszczący asfalt zobaczyłem nagle wyciągniętą przed nosem rękę z kieliszkiem zawierającym jakieś zielone świństwo i usłyszałem: Howgh, wodzu!

Ocknąłem się. Ręki nie było. Gadałem sam do siebie. Parę szklaneczek alkoholu sumiennie wykonywało swoją pracę.

Czerwony Kapturek dla dorosłych pociesza pewnie teraz jakiegoś biednego wilka, ratując go przed zrzędzącą babcią, która codziennie rano zatruwa mu życie poprawiając przy wyjściu do biura krawat i przypominając o pastylkach. Wyobraziłem sobie jak piersi pocieszycielki otulają jego twarz zastępując chustę z kompresem rozgrzewającym bolce zęby wilka z bajki.

Szarpnąłem gwałtownie kierownica w lewo. Najwyższy czas, bo w świetle reflektorów mur okalający dziedziniec kościoła rósł bardzo gwałtownie. Skręciłem w aleję Goethego. Mijałem rząd jednakowych domków zbudowanych jak przez kalkę na polecenie rady miejskiej. Nadburmistrz Wickler jest zawsze bardzo dumny, mogąc pochwalić się zagranicznym gościom tym pomnikiem niemieckiej dyscypliny i dokładności.

Mijałem ten homogenizowany nocny pejzaż myśląc wciąż - cholera wie dlaczego - o dziewczynie z bankietu. Skąd wytrzasnął Weiss tego Czerwonego Kapturka? Nie spotkałem jej nigdy dotąd, choć Altburg to nie Kalkuta.

Wyraźnie męczyła mnie ta sprawa. Zawsze, tuż przed zaśnięciem, kiedy leżę z przymkniętymi oczami, męczy mnie coś, o czym zapomniałem - jakiś nienapisany artykuł, nieoddana do pralni marynarka, poranna konferencja w redakcji, na którą pewnie się spóźnię. W końcu całe stada baranów łażą mi już po pokoju, dzwoniąc tymi cholernymi dzwonkami. Z trudem rozstaję się z niepotrzebną mi wtedy przytomnością. Rano wracam do niej jeszcze trudniej.

Tym razem wróciłem akurat gwałtownie. Jadący dotąd łagodnie samochód podskoczył nagle prawym bokiem, a z tyłu gdzieś rozległ się głośny huk. Spojrzałem w lusterko. Zaparkowany na chodniku jasny sportowy wóz oddalał się szybko. Nie na tyle jednak, abym nie zauważył, że lewy bok ma trochę bliżej prawego, niż chce tego fabryczna norma.

Trafiłem więc. Mój golf nabierał prędkości. Siła wewnętrzna, która kazała mi przycisnąć pedał gazu, była widać większa od mojej ciekawości świata, nakazującej zbadać celność uderzenia.

Ciekawość - pierwszy stopień do piekła, jak mawiają na Borneo. Jakbym się przekonał nagle do tego przysłowia. Przycisnąłem gaz jeszcze mocniej.

Jeśli literatura jest faktycznie sumieniem naszych czasów, to w perspektywie mocno oświetlonej alei Goethego malował się pejzaż zgoła literacki. Po lewej stronie ulicy, w odległości nie większej niż dwieście metrów stało zaparkowane moje sumienie - jasny, przecięty w połowie dwoma ciemnymi pasami volkswagen z napisem POLIZEI.

Przyhamowałem raczej łagodnie. Zatrzymałem samochód mniej niż pół metra przed maską volkswagena.

- Dobry wieczór - służbowo, lecz z nieukrywaną złością szczeknął policjant, pochylając się w stronę otwartego okna.

- Proszę prawo jazdy i kartę rejestracyjną wozu.

Jego blada zapewne z natury cera była teraz przyróżowiona jakby w pośpiechu niedokładnie wytartą szminką. Sięgnąłem po dokumenty i podałem je, patrząc mu ze szczerą naiwnością prosto w oczy. Zupełnie jak facet przyłapany przez żonę z dziwką w łóżku, który twierdzi, że chodzi o eksperyment psychologiczny. Policjant ściągnął brwi i zauważyłem, że są one niemal białe. Wyglądał trochę groteskowo z tą swoją przyróżowioną, zmarszczoną bladością, jakby to on był właśnie tym przyłapanym w łóżku facetem.

- Ile pan wypił? - szczeknął znowu nie podnosząc oczu i przeglądając papiery.

- Jakieś dwa piwa. I małą whisky - dodałem po chwili.

- Dwa piwa - powtórzył przeciągając sylaby, jakby zastanawiał się, czy ma do czynienia z tanim cwaniakiem czy pijanym naiwniaczkiem.  - Piwo idzie w górę, będzie kosztować.

- Ile na przykład?

- Załatwimy to jutro, na razie zapiszę pańskie dane i zrobię protokół. Jego ton nie miał już tej zaciekłości co na początku.

- Czy mógłbym ten protokół podpisać gdzieś w miejscu bardziej przytulnym  niż komisariat ? - poszedłem na całego.

Możliwe. O trzynastej w kawiarni "Pod Różą" przy Mollstrasse - rzucił służbowo odzyskując pewność siebie jak facet, który puścił w ruletkę stówę, ale wychodząc z kasyna znalazł na ulicy dwie.

- Teraz niech pan jedzie prosto do domu - dodał rozkazująco zwracając mi dokumenty. Nie dałem mu okazji powtórzyć.

Cofnąłem lekko i ruszyłem ostro lecz swobodnie do przodu. Ciekawe czy na Borneo mają jakieś przysłowie na temat zimnej krwi? Jak nie mają - to im wymyślę. Byłem wyraźnie z siebie zadowolony.

Na skrzyżowaniu Goetheallee i Wilhelmstrasse zatrzymałem się przed czerwonym światłem. Spojrzałem na zegarek. Dochodziła pierwsza w nocy. O tej porze kończę pierwszą setkę baranów. Ruszyłem przy żółtym świetle.

Wysiadając przed domem obszedłem wóz dokoła. Był mniej uszkodzony niż myślałem. Przedni prawy błotnik wgięty lekko nad kołem. Na drzwiach pozostał długi jasny ślad lakieru zdartego z potrąconego wozu. Bywało gorzej. Zostawiłem samochód na ulicy.

W mieszkaniu było chłodno, ale przyjemnie. Tak lubię. Przyjemny chłód wokół mnie i miłe ciepło we mnie. Kant przełożony na moje realia. Wypiłem szklaneczkę za filozofa. Byłby pewnie wzruszony. Na gwiaździstym niebie liczyłem barany.

Rozdział III

Dzień zapowiadał się kwaśno jak zapowietrzone wino, pociągane od miesiąca przez sprzątaczkę. Takie dni wyczuwam zwykle już w minutę po przebudzeniu, kiedy tępy ból głowy zapowiada dalsze represje wobec organizmu - wywlekanie żołądka na drugą stronę, drżenie wilgotniejących dłoni i kołatanie serca. Na samą myśl o tym robi mi się niedobrze i wtedy najchętniej łyknąłbym  tabletkę thardylu, popił szklaneczką zimnego piwa i schował się pod kołdrę. Musiałem jednak wstać.

Aby zgłuszyć ten ból poranka wyskoczyłem z łóżka szybciej niż należało i wziąłem prysznic. Golenie, krem na twarz, mycie zębów, czysta koszula, świeży garnitur - wszystko błyskawicznie i dokładnie. Dwie aspiryny i puszka soku grapefruitowego ostatecznie zawiesiły na parę godzin wykonanie wyroku na organizmie. To było już coś.

Kwadrans przed jedenastą zbiegłem po schodach w  dół, pozdrawiając w biegu gospodynię domu, panią Edeltrautt, która uśmiechnęła się życzliwie, z wyrozumiałością godną cięższego przewinienia. Mój samochód stał zaparkowany przed domem w miejscu niezbyt fortunnym. W ostrych promieniach marcowego słońca wgięcie błotnika wyglądało nieco gorzej, niż w słabym świetle latarni, a jasnożółty pasek lakieru zdartego ze sportowego wozu odcinał się wyraźnie od ciemnej zieleni drzwi. Mój mechanik Werner zarobi znowu parę stówek.

W redakcji wpadłem prosto na szefa, który nie był w najlepszym humorze. Zawsze kiedy mu się nie wiedzie, usiłuje pokryć to przesadną elegancją i podejrzaną uprzejmością. Tym razem wyglądał jak włoski playboy z apaszką kipiącą spod najmodniejszej koszuli.

- Jak się masz, Kurt? - pozdrowiłem go raczej uprzejmie, nie pytając o weekend, na który wyjechał w Alpy już w piątek. Pewnie ostatnia jego dziewczyna - Katherine, z pochodzenia Francuzka, znowu zrobiła mu jakiś numer. Po rozwodzie nie może chłop jakoś dojść do siebie. Nerwy mu słabną. No, Greg, pomyślałem obłudnie, trzymaj się, masz szansę.

- W porządku, Greg - rzucił radośnie Kurt. - Ty chyba za to nie masz się najlepiej. Śpisz do jedenastej, a kawa na giełdzie leci w dół. Czytelnicy niecierpliwie czekają na twój komentarz.

- W porządku, Kurt. Zrobię rozeznanie i jutro masz komentarz gotowy.

Nie chciałem już dobijać go przypomnieniem, że nasza sekretarka Inge zapewne gotowa byłaby wynagrodzić mu ostatnie niepowodzenia, a nawet prać skarpetki i prasować koszule, byleby zechciał zapoznać się z jej walorami pozazawodowymi.

Przechodząc do swojego pokoju, zamówiłem u Inge kawę i zaraz opadłem miękko w szeroki i wygodny fotel przeznaczony dla gości. Przerzuciłem gazety, odkładając tygodniki na biurko. Spośród  dzienników wybrałem swój "Anzeiger", rozkładając go na całą wielkość kolumny. Zawsze koszula bliższa ciału - jak mawiają na Borneo, choć nie jestem pewien czy akurat tam noszą na co dzień koszule.

Już na pierwszej stronie natknąłem się na sensację. "Guenter Bleim, znany restaurator - zamordowany, napastnicy zniknęli bez śladu" - biły w oczy tytuły zamieszczone nad zdjęciem ofiary. Z krótkiej relacji wynikało, że Bleima zamordowano dzisiejszej nocy, gdzieś koło pół do drugiej, dwoma strzałami z rewolweru. Zamordowany miał przy sobie pistolet, ale nie zdążył go użyć. Zrabowano mu gotówkę, a ciało pozostawiono w miejscu napadu, niedaleko starego magazynu zbożowego. Co robił tam denat w nocy - nie wiadomo. Policja prowadzi energiczne śledztwo.

Thober z działu miejskiego miał więc w nocy robotę. Ale dostał się chłopak na pierwszą stronę. Z pewnością  po południu "Bayern Bild" zamieści obszerniejszą relację przyprawioną do smaku paroma pikantnymi szczegółami. Jakbym to widział.

Wśród informacji znalazłem rzeczywiście wiadomość agencyjną, że kawa brazylijska poleciała w dół o 6 punktów. Manewr taktyczny czy gospodarcza konieczność? - kończył informację pytaniem anonimowy autor z DPA.

Zamówiona kawa nie nadchodziła, wstałem więc i podszedłem do drzwi. Otworzyłem je. Stała w nich Inge z filiżanką w ręku zaskoczona jakby tym niespodziewanym ułatwieniem.

- Przepraszam, że tak długo - usprawiedliwiała się odzyskując równowagę, zachwianą nieco nagłym pozbawieniem jej oparcia w postaci klamki. - Szef dyktował.

Podeszła bliżej i postawiła kawę na biurku. Gdy się pochyliła, w modnym  lecz nadmiernie chyba długim  rozcięciu sukienki ukazał się szeroki pas jej uda, które zapewne mogłoby służyć za wzorzec tej części kobiecego ciała; tylko wziąć miarę, odlać w platynie i umieścić w Sevres pod Paryżem obok wzorca metra.

- Dziękuję, panno Klosse - powiedziałem, pokonując własną słabość do wzorców. - Chciałem teraz trochę popracować, więc gdyby ktoś pytał o mnie, proszę powiedzieć, że mam ważnego gościa.

- Rozumiem - odpowiedziała oschle i z naciskiem, mszcząc się w ten sposób za owo służbowe: panno Klosse.

Opadłem znów miękko na fotel. Wypiłem łyk kawy, przejrzałem parę stron Sterna i bez thardylu oddałem się kuracji uzdrawiającej. Obudził mnie jakiś głos marudzący niewyraźnie: dosyć Greg. Był to mój głos.

Rozdział IV

Dochodziła trzynasta. Zwykle o tej porze zaczyna ssać mnie w dołku, na co stosuję małą kawę i Gitanea. Zwykle przechodzi. Kawa już była. Teraz komentarz. Trzeba by wpierw zobaczyć co z obniżki ceny mają klienci. Stowarzyszenie Ochrony Interesów Konsumentów SOIK z pewnością wyciągnęło już z szuflady formularz  254/SOIK, wstawiło aktualną datę i rozpoczęło kolejną akcję na rzecz".

- Panno Klosse - rzuciłem grzecznie, lecz w pośpiechu, bębniącej w maszynę dziewczynie. Już od paru miesięcy dawała mi do zrozumienia, że gotowa byłaby pójść na daleko idące ustępstwa, abym tylko zmienił to "panno Klosse" na prostszą formę - Inga. Nic z tego. - Wychodzę popatrzeć co z kawą. Gdyby szef pytał.

Starym zwyczajem minąłem główny hal i zamiast czekać na windę, zbiegłem na dół schodami w części budynku stanowiącej drukarnię. Zawsze to półtora piętra mniej, bo wychodzi się od razu na parking z tyłu. Bayerische Rundfunk zaczęło już krótkie wiadomości, mięła więc trzynasta. Zapaliłem silnik. Umówiony ze mną policjant może się niecierpliwić.

Skręciłem koło poczty w stronę Koenigsplatzu, minąłem dworzec kolejowy i wjechałem w Mollstrasse - szeroką aleję wysadzaną topolami i ponurą jak siedemdziesiąte urodziny teściowej cieszącej się wciąż doskonałym zdrowiem. Szczęście, że nigdy nie miałem teściowej - pomyślałem mijając komisariat.

Było dziesięć po pierwszej, gdy otworzyłem drzwi kawiarni "Pod Różą". Ostatni raz byłem tu chyba przed rokiem. Lokal wydawał mi się wtedy nieco przestronniejszy. W gruncie rzeczy był ciasny. Rozejrzałem się po wnętrzu. Policjanta nie było.

Zamówiłem podwójną kawę. Robię tak zwykle, gdy czuję się kiepsko. Tym razem było to coś w tym rodzaju. Usiadłem w kącie i zapaliłem Gitanea. Wyciągnąłem z portfela dwie setki, zwinąłem w rulonik i usiłowałem zawinąć pieniądze w kartkę wyrwaną z notesu, jak robią to sprzedawcy u Neckermanna pakujący plakaty. Nie szło mi najlepiej. Szansę zostania dobrym sprzedawcą straciłem już chyba bezpowrotnie.

Podniosłem głowę. Przede mną stał policjant z nocnego patrolu. W granatowej marynarce i krawacie w poprzeczne paski z błyszczącą spinką, wyglądał teraz jak urzędnik bankowy w randze referenta.

- Dzień dobry - powiedział rozwlekając sylaby, jak robią to faceci przypominający o konieczności wpłacenia na rzecz bezdomnych sierot paru tysięcy dolarów. Mimo wysiłku zabrzmiało to jak szczęknięcie  foksteriera męczonego prze robaki, ale ziewającego z powodu wątrobowej śpiączki.

- Jak szanowne zdrowie? - rozciągał sylaby dalej, udając zatroskanie.

- Dziękuję, w porządku - poczułem gwałtowne sanie w dołku.

Zwinięty niedbale rulonik leżał koło popielniczki. Na pewno widział jak go skręcałem i myśli już tylko o tym jak podnieść go ze stolika i powiedzieć przeciągle: - Do zobaczenia, pozdrowienia dla małżonki.

- Jak się miewa szanowna małżonka? - zaatakowałem pierwszy.

- Dziękuję - zniżył powoli głos, przysuwając się bliżej. - Mam nadzieję, że dojechał pan bezpiecznie do domu?

Moja przewaga gwałtownie stopniała. W dodatku odpierałem kolejny atak ssania w dołku. Dopiłem kawę, żeby zyskać na czasie.

- Chyba nie był pan wczoraj w najlepszej formie? - zapytał widząc moją walkę z organizmem.

Było coraz gorzej. Żałowałem teraz, że zaczepiłem go i chciałem już tylko, żeby wziął wreszcie te dwie setki i zniknął.

- Byłbym zapomniał - rzucił nagle, biorąc rulonik w dwa palce i obracając nim, aż brzegi dwóch setek wysunęły się wyraźnie spod zwiniętej kartki - czy nie widział pan nocą czegoś podejrzanego w okolicy Bismarckallee? Jacyś włamywacze usiłowali dobrać się do willi mecenasa Handtkiego, ale zostali spłoszeni.

- Niestety, przykro mi - usiłowałem tłumaczyć się. Niepotrzebnie, bo policjant zaczął podnosić się z krzesła.

Sukinsyn -pomyślałem, gdy zamykał drzwi za sobą. Czułem się jak suknia przerobiona na ścierkę, którą wytarto podłogę. Tylko parę szklaneczek whisky mogły uśmierzyć mój ból. Wsiadając do swojego Golfa, kopnąłem ze złością wgięty błotnik.

Rozdział V

Prowadziłem ostro, lecz kiedy z piskiem opon przejeżdżałem przez skrzyżowanie, przypomniał mi się bladorzęsy policjant. Na myśl o nowym seansie "Pod Różą" zwolniłem, godząc się potulnie na pasywną jazdę za ciężarowym Manem. Bladorzęsy byłby pewnie zadowolony. Skorumpowany foksterier. Man przede mną wyglądał natomiast jak dostojny brytan, prowadzący małe na spacer.

Przy następnym skrzyżowaniu wjechałem w Sandtstrasse i minąwszy magazyn Mayera, skręciłem w Sonnenstrasse.

Moja ulica. Przypominała butelkę Camus. Jej wąską szyjkę obejmowały dwa rzędy kamieniczek, stojących ciasno na przestrzeni kilkudziesięciu metrów. Gdyby ktoś przypadkiem nie znał Sonnenstrasse, szyjka zyskiwała następnie na przestronności rozlewając się szeroko w obydwie strony łagodnymi łukami. Ich linię wyznaczały jedno i dwupiętrowe domy, odgrodzone od ulicy półkolistymi żywopłotami. Patrząc od strony denka, które nieodwołalnie stanowił budynek szkoły, mój dom wypadał gdzieś na wysokości ostatniej ćwiartki. Parter dwupiętrowej willi zajmowała pani Edeltrautt, gospodyni, będąca jednocześnie właścicielką nieruchomości. Pierwsze i drugie piętro podzielono na trzy kilkupokojowe mieszkania. Od ośmiu lat wynajmowałem to najlepsze. Pierwsze piętro, pokoje słoneczne, dzwonić dwa razy.

Pani Edeltrautt wychodziła właśnie z domu. Nie zauważyła mnie, ale po zrobieniu kilku kroków przystanęła i zaczęła szukać czegoś w torbie. Akurat w tym momencie musiałem zatrzasnąć drzwi samochodu. Mimo, że parking znajdował się w sporej odległości od domu, usłyszała trzaśnięcie. W roztargnieniu zwróciła głowę w moją stronę, potem wyprostowała się i lewą dłonią przysłoniła oczy, jakby chciała ochronić wzrok przed pierwszym wiosennym słońcem. Trwała chwilę w tej pozie, jak matka wyglądająca nadchodzącego syna. Czułem się fatalnie. Gorzej niż syn marnotrawny.

- Panie Joachim - zaczęła konfidencjonalnie gdy podszedłem i uścisnąłem jej dłoń - słyszał pan?

Twarz miała w niezliczonych zmarszczkach jak źle ucharakteryzowana aktorka grająca prababkę Matuzalema. Za dużo wosku i za mocne światło. Błędy tej mimowolnej charakteryzacji zlikwidowałaby pewna nadwaga plus cotygodniowa wizyta u kosmetyczki. Mogła mieć najwyżej sześćdziesiąt lat.

- Cynamon drożeje, o dwa procent. Już nie wiem co oni wyprawiają w tym Hondurasie?

Zaczęło ssać mnie w dołku na myśl o porcji zakrzepłego ryżu posypanego cynamonem. Skrzywiłem się, ale nie zdołałem przekształcić grymasu w uśmiech. Rozłożyłem bezradnie ręce.

- Ale laski bambusowe potaniały. I kawa - rzuciłem już zza drzwi wejściowych, chcąc jak najszybciej przebrnąć schody i znaleźć się w mieszkaniu. Gospodyni była szybsza. Jej głos zastał mnie jeszcze przed drzwiami z wizytówką - Greg Joachim, dziennikarz.

- Panie Joachim!

Poczułem strzykanie w głowie. Zaraz okaże się, że poczta tam gdzie zawsze.

- Poczta tam gdzie zawsze, pani Edeltrautt?

- Nie, kazałam sprzątaczce położyć koło telefonu. Jakaś kobieta pytała o pana.

- W czerwonym kapturku, to znaczy - kapeluszu? - spytałem bezsensownie.

- Nie z odkrytą głową. Taka szykowna blondynka. Przyszła do mnie i trochę pytała o pana.

- O której godzinie?

- O trzynastej. Pamiętam dokładnie, bo była tuż przed panem Kranklem, a Krankl zawsze o trzynastej przychodzi na obiad. Ale dzisiaj spóźnił się o kwadrans. Kiedy wyszłam otworzyć Kranklowi stała jeszcze w hallu, ale zobaczyła mnie i poszła.

Odszedłem od poręczy i otworzyłem drzwi. Strzykanie w głowie ustało. Ćwiczono w niej teraz krok defiladowy z naciskiem na lewą nogę.