JustPaste.it

Bębniarze (cz. I)

O sile i prezencji armii wiletańskiej decydują nie tylko doborowe i mężne jednostki kawalerii i piechoty, ale także znaczna liczba bębniarzy, zwanych aniołami.

O sile i prezencji armii wiletańskiej decydują nie tylko doborowe i mężne jednostki kawalerii i piechoty, ale także znaczna liczba bębniarzy, zwanych aniołami.

 

Bęben jest dość niebronienną bronią. Trzeba przecież dużej zręczności, by tak przywalić nim wrogowi, żeby padł rozcięty na dwoje, prawda? Naprawdę sporej. Jak tu odnieść ten niedogodny kształtem instrument do miecza, kuszy czy młotka do wbijania parawanów na plaży w Karwi - które to wszystkie te narzędzia pozwalają uczynić z przeciwnika indyczy pasztet.
A bęben?
Jak nim pacnąć? Jak zrobić pasztet?
A jednak.
Jednak bęben ma znaczenie. A ściślej: dźwięk. Ton. To bowiem porywa rzeszę uzbrojoną w miecze, kusze i młotki parawanowe do męstwa o niespotykanej skali.
Bęben jest zatem bronią czy nie?
Niech rzecz rozstrzygnie poniższa historia. Zaprawdę powiadam Wam: nie mieliście pojęcia, jak heroiczna jest służba bębniarza wojennego...

28534044a2e3fe377725696a55520411.jpg

Bębniarze (cz. I)

 

4 czerwca roku 504 armia króla Harda Głazookiego zaatakowała nasze królestwo. Przeciw najeźdźcom powołano pod broń 125 000 żołnierzy.
I 600 bębniarzy. Nigdy przedtem, i nigdy potem, żadna armia świata nie miała ich tylu w szeregach.
600 bębniarzy.

 

Wojnę przeżyło ośmiu z nich.

 

Ratlery kapitana Mogorfa

 

Nasz kraj, Wiletania, był jednym z najpotężniejszych na kontynencie. Nie obawialiśmy się najazdów, sami tłukliśmy sąsiadów… i ich sąsiadów, nawet oddalonych o miesiące marszu. Tyle że Hard Głazooki, król Olagardu, też najeżdżał, co popadnie, aż w końcu doszło do nieuniknionego.
Strefy wpływów wpadły na siebie jak dwie galery pchnięte falą wojny i między burtami zachrzęściło, zachrobotało, zaiskrzyło.
Wiletański król Romb Ostatni skłonny był przymknąć na to swoje sześćdziesięcioletnie oko – trzydziestoletnie oko Harda natomiast się nie przymknęło, tylko wybałuszyło widocznie nad mapą…
Skoro wiosną uderzył całymi siłami, mimo że Wiletania miała dwukrotną przewagę populacji i więcej regimentów wasalskich.
Romb Ostatni był charyzmatyczny:  wyważony i zarazem zdecydowany. Kochaliśmy go wszyscy.
Wszyscy też byliśmy chętni do walki dla niego, tym bardziej, że wojna obronna była dużą atrakcją. Wiletanii skupionej na polityce najazdu nie była ona przypisana od 140 lat.
Ożywienie było więc spore. Przekonanie o zwycięstwie nieomal takie samo – Olagard wystawił przeciw naszym 125 000 wojownikom armię ledwie osiemdziesięciotysięczną.
Z tuzinem bębniarzy.
A co porywa do szału w polu walki? Co urywa głowy skrytym w zbrojach mężom i ojcom, i wstawia w ich miejsca łby zdziczałych demonów?
Bębny wojenne.
600 bębniarzy zażyczył sobie edyktem król Romb, najwięcej w historii wojen naszego kraju.
Jak powiedziałem, doświadczenie i liczebność pozwalała nam być raczej spokojnymi o wynik wojny. Oczywiście nikt nie ograniczał tego pojęcia zwycięstwa do samego tylko wyparcia arogantów z granic. Król zebrał generałów trzy dni po inwazji Olagardczyków i zaznaczył z łagodnym uśmiechem dobrodzieja:
- Arogantów wyprzeć i pociągnąć za nimi do ich siedzib. Wszystkie wsie i miasta spalić. Mężczyzn wybić, ilu tylko sięgniecie mieczem czy strzałą. Kobiety ukarać zgodnie z polowym obyczajem. Pięknych nie dotykać, zwieźć mi je tutaj. Samego Harda sprowadźcie mi żywcem… Ale nie za wszelką cenę. Wystarczą mi jego oczy zatopione w karafce z miodem. Będzie prezent na wesele mego syna.
Romb Ostatni był nie tylko charyzmatyczny, ale też ujmująco praktyczny. Podbite terytoria nigdy nie były zajmowane.
- Zostawić garnizon to skazać własnych kamratów na banicję i skrytobójstwo – mawiał rzeczowo. – Powstanie przeciw ciemiężycielom jest tylko kwestią czasu. Zdobytą ziemię plądruje się i plugawi, po czym wraca do domu.
Czyż nie był to imponujący pragmatyzm?
Ale nic nie budziło we mnie takiego urzeczenia królem wiletańskim, jak jego opinia o bębnach w służbie wojny.
- Bębniarze to więcej niż generał – ogłosił na początku wojny. – Już u moich przodków prowadzili wojsko do zwycięstw, mobilizowali do przełamujących zrywów i miażdżenia. Wojownik tylko w połowie składa się z torsu i miecza, resztę stanowi dusza, a tej grają bębny. Bębniarzy wyznawajcie jak bogów, jeśli nie chcecie, by król brwi marszczył.
Nikt przy zdrowych zmysłach nie życzył sobie marszczenia królewskich brwi, bo zwykle szło to w parze z odrąbywaniem członków i zanurzaniem głowy w beczce ze smołą.
A karafki z miodem i gałkami ocznymi były całkiem modnym prezentem.
Dlatego bębniarze byli traktowani nieomal jak sam król. Dziewczyny rozchylały ku nim usta i suknie, karczmarze wzbraniali się przed przyjmowaniem pieniędzy, gościńce zdobiły pomniki herosów walących w bębny…
Ale nie myślcie, że dlatego wstąpiłem do bębniarzy. To był splendor i tradycja rodzinna. Bębniarzem był mój dziad Augar (zginął na wojnie), wuj Muul (zginął na wojnie) i ojciec (stracił nogi podczas szkolenia i nigdy nie wyruszył na wojnę).
W chwili ataku nieprzyjaciół sytuacja nie była szczególnie korzystna. Pod bronią było 40 000 wojska, z czego połowa o dwa tygodnie jazdy w przeciwnym kierunku, zajęta gnębieniem sąsiadów. Ponadto w Jakobinie, prowincji, za którą Hard Głazooki wziął się najpierw, było naszych wszystkiego ledwie kilka setek i Romb machnął na tę prowincję ręką.
- Żal mi tamtejszej szlachty i dziewcząt, ale i tak byśmy nie zdążyli – rzekł z prostotą. – Niech tam sobie Olagardczycy plądrują, my w tym czasie zbierzemy armię, a rewanż będzie srogi.
40 000, jak powiedziałem. I 340 bębniarzy.
A król chciał 600. Marzenie o sławie bębniarza było silne pośród młodzieży, zaś fakt, że przyszło walić w bębny dla ojczyzny napadniętej, poruszał struny dodatkowo.
Dlatego na apel o zgłaszanie się chętnych w szeregi, niezwłocznie stanąłem przed rodzicami.
- Jest wojna obronna – zacząłem.
- O, Wawrogu, Czterokoniu, Ghuakualu – załamała ręce matka.
Wawróg, Czterokoń i Ghuakual byli bogami popularnymi w najbliższych prowincjach. Nie pomogli jednak im tak bardzo jak bębniarze, których tuzin zgłosił się z samej tylko mojej wsi.
Zresztą najwięcej świątyń mieli owi bogowie w tej akurat prowincji, którą zdewastował najazd Olagardu i nikt tego nie przeoczył.
- Bóg to armia i jej bębniarze – powtórzył król.
Tego też nikt nie przeoczył.
- Synu, nie puszczę cię – wydusiła matka bezradnie. – Kosze ci trzeba wyplatać. I łubianki.
Ojciec, który z powodu braku nóg, całkiem wygodnie siedział w łubiance właśnie, zmierzył ją krytycznym spojrzeniem, po czym zapytał mnie spokojnie:
- Udarku. Pora tobie w drogę. Nie pójdziesz ty do wroga, wróg przyjdzie do ciebie. Chcesz rzucać włócznią? Konie kłuć?
- Chcę bębnić, ojcze.
Zamilkł na chwilę, by z namysłem pokiwać głową.
- Idź zatem – rzekł w końcu. - Nie będę cię zatrzymywał, bo masz w sercu te same pieśni i rytmy heroizmu, co i ja, i mój ojciec. Uważaj tylko na szkoleniu, niewiele się nie różni od warunków bitwy. Jeśli przetrwasz trening, to pewnie i wojnę przetrwasz.
Wyściskałem serdecznie moich rodziców, dosiadłem osła, i już po kilku dniach byłem w obozie zbiórki. Czas był tak pilny wszystkiemu, że obóz szkoleniowy stanął w jednym miejscu z obozem regularnych wojsk, które w pośpiechu ściągały ze wszystkich stron. Jakobin, prowincja zajęta przez Olagard, dogorywał i było jasne, że decydująca bitwa jest kwestią krótkiego czasu.
- …dlatego!! – zagrzmiał nasz instruktor, bębniarz-weteran Mogorf – przejdziecie kurs przyspieszony! by! – właśnie takimi dziwnie urywanymi okrzykami Mogorf często przemawiał – na czas stanąć między żołnierzami-braćmi i rozpalić w ich sercach!... płomienie szczęśliwego amoku wojny zwycięskiej!
Już sam ten wstęp rozpalił w nas wszystkich płomienie. Co tu dużo mówić, wzruszyliśmy się bardzo. Właściwie byłbym całkiem szczęśliwy, gdyby właśnie teraz ogłoszono, że wróg niespodziewanie nadszedł, że pora iść w pole, brak czasu na szkolenie…
I szkoda, że tak się nie stało.
Kiedy ojciec zaznaczył, że szkolenie prawie się nie różni od bitwy, odwróciłem głowę i uśmiechnąłem się pobłażliwie. O ile sobie przypominam, był to ostatni pobłażliwy uśmiech w moim życiu.
Na bębniarzy zgłosiły się tysiące, ale większość Mogorf odrzucił i poszczuł psami.
- Bębniarz musi łączyć dwie cechy – uzasadnił nasz instruktor, bo jednak popłoch był całkiem powszechny; do ucieczki rzucili się ochotnicy do jazdy z pobliskiego obozu, a nawet dwie setki regularnej kawalerii króla. – Urodę twarzy i figury, oraz śmiały charakter. Ktokolwiek ucieka przed ratlerami!...  czy taki ktoś!...  może grać marsz zwycięski królewskim liniom?!
Po prawdzie to ci z nas – tak, ja też – którzy przeszli selekcję pomyślnie i nie zaznali psich zębów – zgadzali się z tym, NIE MNIEJ nazwanie psów ścigających ochotników odrzuconych ratlerami było pewnym nadużyciem.
Mogorf wypuścił z klatek 50 mastifów zaprawionych w walkach z niedźwiedziami.
Możliwe, że połowa z tych niedoszłych bębniarzy wróciła do domu. Możliwe.
Ale trudno szacować. Ostatnie mastify wróciły po pięciu dniach.
Dość znużone.
Scenie jatki nie przyglądaliśmy się zbyt długo. Instruktor, który sam wyglądał jak mastif, którego postawiono na tylne łapy i wbito w pancerz, wzruszył ramionami, mówiąc już spokojniej:
- Nie potrzebujemy żołnierzy uciekających przed ratlerami. Ani brzydkich ludzi w kraju.
Tu odruchowo podziękowałem bogu Czterokoniowi za urodę, gdyż on nią właśnie obdarzał – albo i nie. Ja zaś miałem błękitne oczy, złote włosy i skórę w kolorze miodu.
Fakt faktem – we wsi tą urodą się wyróżniałem. Na obozie werbunkowym nie. Stałem pośród setek aniołopięknych młodzieńców, co budziło dziwne ciepło i jakieś zauroczenie chwilą tak niezwykłą.
Z nieznanych przyczyn uroda była ważną cechą bębniarza wiletańskiego. Być może mieliśmy się kojarzyć z aniołami, bo tak jak wspierało to rodzime wojsko, tak deprymowało wrogie.
Podziękowałem Czterokoniowi, ale zaraz przypomniał mi się los Jakobinu, w której miał on osiemnaście świątyń, i w której kopytem swym boskim nie kiwnął-nie wierzgnął, by oszczędzić zagłady swym wyznawcom. I odwołałem podziękowanie.
Tak, byłem odważny, a nawet zuchwały. Urodziłem się na bębniarza.
Może trochę zamarłem, gdy wypuszczono mastify… Ale do ucieczki się nie rzuciłem.
Ostatecznie na placu werbunkowym stanęło 260 zatwierdzonych bębniarzy-kadetów oraz 340 bębniarzy z wojsk regularnych,  których skierowano na to samo z nami szkolenie.
Trochę mnie to zdziwiło. Ileż to razy można się szkolić. Mogorf i tę rzecz wyjaśnił w kilku konkretnych zdaniach:
- Nikt nie znosi tyle obciążenia w polu, co bębniarz. Bębniarz ostatni schodzi z pola, o ile w ogóle. Bębniarz decyduje o morale zaangażowanych w bój oddziałów. Bębniarz decyduje o losie kraju. Olagardczycy to przeciwnik groźniejszy od innych. W polu mogą stanąć przeciw nim tylko najtwardsi. Szkolenie bębniarzy musi być powtarzane,  bo nawet w najlepszym ogrodzie znajdziesz plewy.
Brzmiało to przekonująco i nikt już tym sobie głowy nie zawracał. Tym bardziej, że wyszkoleni bębniarze wcale nie traktowali nas z góry, a wręcz z uderzającym zatroskaniem powitali.
Wszystkich nas 600 Mogorf poprowadził ku skleconej z młodych brzóz bramie. Zdobił ją wzruszający napis z nabitych liter miedzianych:

 

Bęben to serce. Serce to wy. Bijecie od dziś dla armii i jej króla.

 

[cdn]