JustPaste.it

Bębniarze. Część II: Marsz Golemów

Trening bębniarzy wiletańskich owiany jest tajemnicą, której ujawnienie grozi "wykrabowaniem" oczu. Dla ochotników przychodzi czas wstrząsu...

Trening bębniarzy wiletańskich owiany jest tajemnicą, której ujawnienie grozi "wykrabowaniem" oczu. Dla ochotników przychodzi czas wstrząsu...

 

f2bbce26011bcd6154dd143fc406d625.jpg

Bębniarze. Część II: Marsz Golemów

O tych słowach myśleliśmy już właściwie nieustannie, a niektórzy powtarzali ją zamiast modłów.

Religijność wyraźnie podupadła, odkąd wróg zburzył świątynie bez kar z niebios.
Zresztą przykład stanowi król, a ten ogłosił:
- Jeśli już chcecie nazywać kogoś bogami, to nazywajcie tak tych, którzy wyzwalają uczucia i zmieniają losy bitwy. Nazywajcie tak moich bębniarzy.
Po czym pół żartem, pół serio, dodał:
- Ale zwróćcie uwagę, że nad bogami-bębniarzami stoi człowiek. Król. Czyż to nie zabawne? Zamiast ołtarzy budujcie wyrzutnie. Po wojnie zburzymy wszystkie świątynie. W ich miejscu staną koszary i akademie dla oficerów.
To był naprawdę niezwykły król. Myślę, że Wiletania miała szczęście, że najazd silnego Olagardu przypadł na rządy Romba Ostatniego.
Noc spędziliśmy w namiotach ze skór węży wodnych. Spaliśmy po dwudziestu w każdym z takich namiotów. Już pierwszej nocy poznałem kamratów nie mniej urodziwych i śmiałych ode mnie: Padyzza, Wuruka, Deffira, Kuczma, Liklika…
Bardzo fajni towarzysze.
Bębniarze to ludzie z charakterem. Oni nigdy nie pierzchaliby by przed ratlerami.
O świecie zbudziły nas potężne trąby. Bardzo potężne. Z powodu kłopotów z zaopatrzeniem brakowało trąbek komunikacyjnych i do pobudki użyto trąb oblężniczych, tych, którymi rozkrusza się mury i wieże fortec.
Rozdarło połowę namiotów, zmarło też dwudziestu bębniarzy z powodu wylewu krwi do mózgu.
Instruktor w ogóle się tym nie przejął.
- Są dwa prawa dźwiękowe dla bębniarza na tym świecie – oświadczył po tym, gdy ostentacyjnie dokończył konsumpcję uda podejrzanie ludzkiego z urody. – A brzmią one (i zapamiętajcie to sobie), następująco:
1. Bębniarz pławi się we wszelkim dźwięku.
2. Bębniarz jest odporny na wszelki dźwięk.
Jasne?
- Tak, panie  - odrzekliśmy chórem.
- Bardzo dobrze. Mam dwa dni, żeby zrobić z was prawdziwych bębniarzy, a nie wydumanych, takich, wiecie, szopkarzy-kataryniarzy z jarmarku. W nocy była narada, mamy już pewność. Za trzy dni zmierzymy się z wojskiem Harda.
Za trzy dni! Nasz długi szereg aż zadrżał z emocji. Za trzy dni będziemy bębnić w twarz wrogom…
Strasznym wrogom. Olagardczycy nie byli tym rodzajem przeciwnika, który czmycha przed byle dzidą ciśniętą na postrach. Mieli zwyczaje, które paraliżowały wrogie im oddziały. Nie stosowali na przykład hełmów, tylko obwiązywali głowy skrwawionymi jelitami wołów i kozłów. Spod tego okropnego przebrania spozierały ich oczy szaleńców.
Nie stosowali zwykłych pancerzy. Zbroje wyrabiali ze sprasowanych odłamków kości rozstrzelanych jeńców.
A jeńców rozstrzeliwali wszystkich.
Nie mieli też kulturalnego zwyczaju uciekania z pola bitwy, co czasem nakazuje przecież rozsądek lub strategia. Dlatego mieliśmy świadomość, że cokolwiek wybębnimy podczas bitwy, nie będzie to miało na nich wpływu. Nie mieliśmy ich jednak deprymować bębnieniem, mieliśmy po prostu dźwignąć na wyżyny własne wojska.
Tak. 80 000 szaleńców obwiązanych jelitami zwierząt, zakutych w zbroje kościane, to wcale nie było tak mało.
Mimo to generałom dopisywały humory. Jeszcze w wieczór po zakończeniu werbunku,  w namiocie dowództwa były tańce i opilstwo rozgłośne. Nasz instruktor też tam poszedł, bo, jak się dowiedzieliśmy od bębniarzy wyszkolonych wcześniej, był bardzo znanym, twardym i śmiałym kapitanem.
Byłem skłonny w to uwierzyć, kiedy rozpoczął trening.
- Dziś przećwiczymy dwa podstawowe rytmy bębniarzy wojsk królewskich – oznajmił Mogorf, nie zdradzając najmniejszych objawów znużenia i zatrucia, choć pił do świtu, a nie spał wcale. – Marsz Golemów i Sannę Anakondy.
W tym momencie zachichotał jeden z kadetów. Kapitan Mogorf znieruchomiał. Powoli przesunął zmrużone oczy na kadeta, który zareagował tak niestosownie na nazwy bojowe rytmów armii.
- Eee… umm – usprawiedliwił się kadet dość nieprzekonująco.
Miał piękne bursztynowe oczy i skórę śnieżnobiałą, ale brakowało mu szacunku i skłonności do wzruszenia nad bębnem wiletańskim, a to oznaczało dyskwalifikację. Mastify były jeszcze daleko, z kolei pięść instruktora całkiem blisko.
Pięść obleczona rękawicą z kalmara miedzianego, małego potwora ze stawów z podbitego Turebionu, to pięść twarda. Kalmar miedziany w kontakcie z ciałem człowieka dostosowuje się kształtem (w tym wypadku do kułaka) i twardnieje.
Kadet szyderca przewrócił się z dziurą w środku twarzy.
Zrozumieliśmy tę lekcję dobrze. Powołano nas na wojnę, dla wsparcia króla i ojczyzny, nie na popisy kuglarzy i trefnisiów.
- Wojna to poważne święto – zaznaczył kapitan nad trupem kadeta. – A te nazwy wymyślił legendarny Kabum.
Legendarny Kabum!... Bębniarz, który uczestniczył w trzystu bitwach. Poległ w trzysta pierwszej. Mógł ujść z cofającym się oddziałem, lecz wolał zostać ze śmiertelnie rannymi i grać im do ostatnich swych minut.
- Marsz Golema to podstawowy rytm wojenny armii – objaśnił instruktor. – Oznacza co prawda dość wolne natarcie, za to niepowstrzymane. Musicie grać takie tony, by ciała żołnierzy uczynić kamiennymi. Ich marszu na linie wroga nie zatrzyma wtedy nic, ani deszcz strzał, ani kamieni czy ognia. Tego rytmu nauczy was Rufus – wskazał na asystenta. – Sanna Anakondy to błyskawiczne natarcie piorunująco-ścierające. Musicie zagrać takie tony, żeby z oddziałów królewskich uczynić nawałnicę niepowstrzymaną, pchniętą amokiem, szałem, obłędem. Tego rytmu nauczy was widoczny tu Paleotus. Chciałbym zaznaczyć! – zaczął krzyczeć uroczyście – że!... Rufus i Paleotus przeżyli siedem bitew i trzy szkolenia!
Siedem bitew i trzy szkolenia… Czy przetrwanie szkolenia miałoby być aż tak wyróżniające?
Szybko przekonaliśmy się, że tak.
To była wielka tajemnica bębniarstwa wiletańskiego.
Straszna tajemnica.
Kapitan Mogorf spojrzał na nas jakoś dziwnie, przeszywająco, i nagle przeszły nas ciarki.
- Zaraz rozniosą bębny i werble – powiedział przeciągle. - Rufus będzie was uczył rytmu. Waszym zadaniem jest powtarzać go pilnie i NIE GUBIĆ bez względu na obrót sprawy.
Obrót sprawy? Obejrzałem się na towarzyszy, z którymi w nocy grałem w pokera kamieniami. Padyzz, Wuruk, Deffir, Kuczm, Liklik – wszyscy byli śmiali, wzruszeni, zdeterminowani, ale wszyscy też w napięciu zagryzali wargi.
- Na polu walki obrót sprawy będą sprawiać wasze bębny, ale także Olagardczycy. A tu ja ich zastąpię. Ja i moi asystenci…  - to mówiąc, nasz instruktor wskazał ręką w kierunku bramy.
Obejrzeliśmy się zaintrygowani i trochę niespokojni. Ujrzeliśmy grupę pięćdziesięciu żołnierzy, kroczących ku nam z kuszami, mieczami, włóczniami, toporami.
Gdy podeszli, ukłonili się nam z szacunkiem.
- Bębniarze to serce armii – powiedział kusznik mały tak, że mógłby sobie urządzić rezydencję w krzewie agrestowym. – Jestem Lugolodl, podziwiam was i proszę o rytmy chwały pojutrze, gdy uderzymy na wrogów.
Oddaliśmy ukłony poruszeni tymi słowami.
- Na pewno tak będzie – uśmiechnął się Mogorf. – Wszak i wy przyłożycie rękę do ich wyszkolenia.
- No – uniósł brwi kusznik. – Przyłożymy. Piękni są – dodał półgłosem, jakby w zafrapowaniu.
To my byliśmy piękni. My, bębniarze króla Romba.
- Do roboty! – rzucił Rufus.
I zaczął nas uczyć tego Marszu Golemów.
Rytm był wzniosły, może nieco posępny, ale zarazem krzepiący. Nawet twarze rycerzy, którzy przybyli wesprzeć szkolenie, mówiły o naszych postępach. Cóż, człowiek czuje,  że urodził się na bębniarza.
Jeśli nie zjedzą go mastify, to jest już naprawdę nieźle.
Nieźle.
Aczkolwiek droga na pole walki wciąż jest długa, bo…
Po jakiejś godzinie, gdy z grubsza złapaliśmy już rytm i całą sześćsetką wybijaliśmy Marsz Golemów, rycerze włączyli się do treningu.
- Pamiętajcie – podkreślił tuż przed tym Mogorf. – Za wszelką cenę utrzymać rytm!
Po tych słowach Mogorf zabrał się za „obrót sprawy”. Kuszników skierował na lewo, włóczników na prawo, toporników za plecy, zaś mieczników od frontu… Wszystkich ich przeciw nam.
Nie jest łatwo utrzymać rytmu w ferworze walki, teraz zrozumiałem to w pełni. Nagle wzruszająco, wręcz mistycznie zsynchronizowany szereg bębniarzy zaczął się chwiać, przypominać sitowie, przez które przedziera się wściekły zwierz. Najpierw dostrzegłem, jak mój sąsiad pada twarzą na bęben. W jego plecach tkwiło wyjaśnienie zagadki: głęboko wrąbany topór.
Z determinacją wbiłem oczy w bęben i z determinacją pilnowałem rytmu. Ale i tak kątem oka dostrzegłem kolejne osuwające się sylwetki.
Bębniarze padali przekłuci mieczami, przestrzeleni, skłuci, porąbani. Niektórym zgruchotano potylice uderzeniem łokcia okrytego kolczugą.
Stało się. Właśnie zaczęto oswajać nas z warunkami bitwy. Ze śmiercią rzeźną towarzyszy.
Być może Marsz Golemów załamałby się, jednak nasz instruktor czuwał nad dyscypliną ducha i ciała „serca armii”.
- Trzymać rytm! – grzmiał głosem tak twardym, że aż… wzruszającym. – Trzymać rytm!
Tak, to nas mobilizowało. Towarzysze z szeregu padali, lecz przecież armii królewskiej paść nie wolno, a dopóki ostatni bębniarz będzie grał…
Nawet jeśli mielibyśmy podzielić los legendarnego Kabuma, było warto.
I wątpliwości nie ogarnęły nas ani w tym momencie, w którym kapitan Mogorf krzyknął: „Trzymać rytm! KRÓL PATRZY!”, po czym schylił się po głaz i rozłupał nim bębniarza szczególnie niebiańskiej urody.
Obrót sprawy. Warunki polowe. I przestroga mojego ojca. Wszystko to stało się jasne jak południowe słońce, które już wkrótce wisiało nad setką trupów i setką skrwawionych bębnów.
A nie był to jeszcze koniec. Próby wybicia nas z roli trwały jeszcze kolejną godzinę.
- Trzymać rytm! – brzmiało w uszach. – Trzymać rytm!
Nadzieję – może niekoniecznie na przeżycie szkolenia, ale w każdym razie na ocalenie zmysłów – dawał trans, zatopienie w tym transie całej swej jaźni.
I udało się to większości z nas. Ja, Padyzz, Wuruk, Deffir, Kuczm, Liklik… i wielu innych osiągnęło ów trans. Marsz Golemów nabrał nagle takiej mocy, że nastąpiła seria cudów.
Przede wszystkim – opuścił nas lęk. Oczywiście nie wszystkich. Tuziny kadetów, ba, nawet kilku rutyniarzy, uległo trwodze, gubiąc rytm, a nawet werble – rzucając się na bębny lub wręcz do ucieczki.
Wszystkich ich porżnięto w kostkę sposobną na kromki pieczywa.
Ale faktem jest, że nagle staliśmy się najprawdziwszymi Bębniarzami.
Legendarnymi Kabumami.
Drugim cudem były reakcje rycerzy wezwanych na trening. Mały kusznik, „Agrest” Lugolodl, cały zesztywniał i załzawionymi oczami popatrzył na horyzont, skąd mieli przybyć wrogowie. Innych też porwał nasz marsz; ciosy przestały padać na bębniarzy, głowy rycerskie z pragnieniem rozglądały się za Olagardczykami.
No i wreszcie tony naszych bębnów rozeszły się po obozie. Cały, liczący już 92 000 żołnierzy i kadetów obóz popadł w amok bojowy. Poruszeni Marszem Golemów Wiletańczycy impulsywnie chwytali za broń, dosiadali koni, wyrywali się ku wzgórzom, zza których już wkrótce proporce Olagardu miały wychynąć…
Oficerowie z najwyższym trudem powstrzymali żywiołowy, chaotyczny wymarsz połowy wojsk w kierunku Olagardu. Z najwyższym, bo sami odczuli żądzę niezwłocznego odszukania i zmiażdżenia nieprzyjaciół. Poza tym niektórzy obłąkani rytmem wojownicy brali takich powstrzymujących ich dowódców za sabotażystów, zdrajców i w ogóle przebranych najeźdźców…
- CISZA BĘBNY!! – rzucił nasz instruktor, który miał nie tylko pięści, ale i nerwy stalowej jakości.
Odłożyliśmy werble całkiem wartko, choć kilku zbytnio zatopionych w transie Mogorf wspomógł, miażdżąc ich palce pałką z jadeitu.
Bębny umilkły w krótką chwilę po komendzie. Amok i chaos we wszystkich podobozach o wiele później. Efekty robiły wrażenie. Wstrzymanie spontanicznego uderzenia kosztowało życie lub kalectwo 30 oficerów, trupem padło prawie 1000 żołnierzy i szlachty.
Przy czym i tak dwie setki zdołały wyrwać się z obozu i w nieugaszonym amoku wymaszerować ku nieprzyjaciołom.
Ich los był przesądzony, lecz świadkowie – wieśniacy, wędrowni kuglarze, kataryniarze, trędowaci – donieśli, że bili się mężnie i „wielu Olagardczyków okazało zniechęcenie”.
Straty bębniarzy były szczególnie dotkliwe. Wszak część wymordowano w ramach „warunków bitwy”, owego „obrotu sytuacji”, który kazał zwyczajnie przygotować się na pełnienie honorowo-heroicznych powinności w okolicznościach kotła i beznadziejnej jatki. Część wybito za dezercję.
I jeszcze kilku za to, że sami się w Marsz Golemów wprowadzili i upierali przy „uderzmy natychmiast, na Ghuakuala”.
I jeszcze z pięciu padło na zawał.
W sumie pierwsze ćwiczenie przeżyło 244 bębniarzy. Do rana zmarło od ran jeszcze 20. Co ciekawe, rutyniarzy wcale jakoś żniwo śmierci nie ominęło. Jakoś jednak nas – nowo przyjętych – wcale to nie pocieszało… Zupełnie nie.
Powstały rozgardiasz sprawił, że kapitan Mogorf przełożył trening Sanny Anakondy na następny dzień.
- Muszę się naradzić ze sztabem – stwierdził – nim pół armii rzuci się ślepo i bez porządku w kierunku Jakobinu. Sanna Anakondy to nie brzdęki weselnych korowodów. A dziś do samego wieczora będziecie wzmacniać ręce. Sam wymyśliłem ćwiczenie, które sprawi, że nawet gdy w polu cios odbierze wam przytomność… ręce wciąż będą bić w bęben. Znane są historie o bębniarzach, którzy bili w bębny jeszcze długą chwilę o tym, gdy stanęły ich serca.
Było to bardzo intrygujące, szybko jednak okazało się, że ćwiczenie będzie tak w istocie skutkować.
Zanurzeni do szyi w kadziach z gęstniejącą w upale żelatyną wołową, musieliśmy naśladować ruchy uderzania w bębny, przy czym wręczono nam oczywiście tylko pałki.
- Kto wyjdzie z kadzi bez pałki, zginie z moich rąk – zaznaczył Mogorf. – Kogo przyłapię na bezruchu, oskarżę o zdradę i sabotaż i wydam kusznikom jako materiał ćwiczebny. Nikt mnie nie zwiedzie. Żelatyna jest przejrzysta i będę widział wasze dłonie.
Nikt nie myślał o zdradzie i sabotażu, nikomu też nie spieszyło się, aby być tarczą dla strzelców wojsk rodzimych. Dlatego wszyscy przez kilka godzin poruszaliśmy rękami jak kukły nakręcone sprężyną przez zegarmistrza.
Czy wiecie, czym jest ból nadgarstków, przedramion i barków?
Nie wiecie.
Nigdy nie „bębniliście” w żelatynie przez pięć godzin. Ponieważ „Agrest” Lugolodl jakimś rozmarzonym okiem śledził nasze ćwiczenie, zaangażowanie było rzetelne. Zresztą im więcej bębniarzy ubywało, tym bardziej twardzi i fanatyczni stawali się ci, co przy życiu i bębnie się trzymali.
Ból ponad ludzki rozum pali żywcem.
Trzynastu bębniarzy spłonęło. Pięciu uratowali kusznicy, którzy wylali na nich wiadro wody.
Co nie przeszkadzało rozstrzelać im tuzina innych, których uznali za „niemrawych , pewnie szpiegów Głazookiego”.
Ból miażdżył mnie przez godzinę. Rozpadając się w żałosne drobiny, marzyłem o wyplataniu łubianek w towarzystwie matki.
Odpychałem z determinacją te myśli, bo były niczym mastify, mamrocząc w otępieniu:
- Jestem bębniarzem... Jestem bębniarzem króla...
A potem…
Potem był trans, jakieś niezwykłe odurzenie. Ból odszedł, a jasność umysłu wraz z nim.
Oprzytomniałem dopiero wtedy, gdy asystenci Mogorfa wycięli mnie z żelatyny i rzucili na ziemię.
Tak samo jak innych, którzy przetrwali. 
Lub nie. Poległo śmiercią uczniowską 40 z nas.
Gdy słońce chyliło się ku zachodowi, wszyscy, którzy przeżyli ów dzień szkolenia, leżeli na placu w osobliwych pędraczych pozycjach, wciąż tępo i nieprzytomnie „bębniąc” w powietrzu, ponieważ nerwy i mięśnie odmawiały zaprzestania tego dramatycznie wymuszonego odruchu.
Kapitan Mogorf kroczył nad bębniarzami-pędrakami i z wielką satysfakcją powtarzał:
- Jesteście bębniarzami. Jesteście najlepszymi na świecie bębniarzami. Teraz już nigdy nic nie unieruchomi waszych rąk na polu bitwy.
- Podziwiam was – podkreślał wzruszony Lugolodl.
Kapitan przywołał Rufusa i polecił mu sprowadzić wino i owoce dla „tak dzielnych, jak pięknych”. Potem spojrzał na nas i rzekł:
 - Możecie odpełznąć do swoich namiotów.
Odpełzliśmy do swoich namiotów.

 

Ponieważ bębny wojenne nie były dotąd stosowane w ćwiczeniach u progu walki, w obecności zgromadzonych wojsk,  tak silny oddźwięk Marszu Golemów zdziwił doprawdy niewielu. W kilkunastu podobozach rozsianych na ośmiu wzgórzach wyraźna była euforia i głód boju. Marsz Golemów wstrząsnął każdym jednym żołnierzem, a plotka niosła, że sam król Romb Ostatni bełkocząc coś w podnieceniu o wybijaniu Jelitogłowych, dosiadł konia i ledwo odwiedziono go od samotnego wypadu na Jakobin.
Głód bitwy czuliśmy wszyscy. Powszechne było też przekonanie o zwycięstwie.
Tak w każdym razie myślałem, dopóki nie wszedłem do namiotu króla Wiletanii, co stało się następnego dnia.


[CDN]