JustPaste.it

Gry i zabawy. Bardzo śmieszne...

Rodzinka, która mieszkała "za" była bardzo rodzinna. Milunia taka i kochaniutka, że aż hej! A nawet: Hej, hej, hej, hej!

Rodzinka, która mieszkała "za" była bardzo rodzinna. Milunia taka i kochaniutka, że aż hej! A nawet: Hej, hej, hej, hej!

 

Za górami, za lasami, za siedmioma, rzekami mieszkała sobie pewna rodzinka. To znaczy niedokładnie, bo część owej, pewnej rodzinki, mieszkała przed rzeczonymi okolicznościami przyrody. Jak powszechnie wiadomo, o tym co jest przed a co za decyduje kierunek, w czasie, przestrzeni albo jednym i drugim, z którego się patrzy. Ja patrzę ze swojego, więc wiem lepiej, która część "pewnej rodzinki" mieszkała "przed", a która "za". To chyba jasne.

A Księżyc oddala się od Ziemi o 4 cm rocznie.

Rodzinka, która mieszkała "za" była bardzo rodzinna. Milunia taka i kochaniutka, że aż hej! A nawet: Hej, hej, hej, hej! Rodzinka, która mieszkała "przed" też była fajniutka. Jej "fajność" (jak ja kocham to słowo) była nawet, co najmniej, podwójna. Podwójność ta wynikała z prostego faktu, że jedna jej część była rodziną jego, a druga jej. A ta akurat fajność jest fajnością powszechną. Stąd nie widzę potrzeby by się nad nią szerzej rozwodzić. Powiem tylko, że była to fajność wprost zajebista.

Za 1.25 mln lat nie będzie już całkowitych zaćmień Słońca.

Rodzinka, która mieszkała "za" składała się aż z trzech części. Jedną była ona, drugą on, a trzecią ich przewspaniałe dzieci. O ile ona była częścią jednej części rodzinki, która mieszkała "przed", a on częścią drugiej, o tyle ich dzieci były zwornikiem między wszystkimi częściami tej kochającej się familiji. I nie ponoszą za to żadnej odpowiedzialności. Tak im wyszło, i tak już mają.

Dzieci mają to do siebie, że rosną. Bardzo szybko rosą. A im szybciej rosną, tym szybciej i więcej zaczynają kumać. Zrazu kumanie to jest niepełne i nie dość kumate. Ale to się zmienia. Szybko.

A za jakieś dwa, dwa i pół milina lat Księżyc oddali się od Ziemi tak, że nie będzie już stabilizował ruchu precesyjnego.

Dzieciaczki te przesłodkie są kochane przez wszystkich, Tak. Przez mamusię i tatusia są kochane. Przez jedną i drugą babcię są kochane. Przez jednego i drugiego dziadziusia są kochane ( teraz już nawet absolutnie bo obaj szczęśliwie nie żyją). Przez ciocie i wujków też. Kochanie dzieci bowiem jest konieczną do zaistnienia dominantą wszystkich kochających. I dzieci o tym doskonale wiedzą...

Absolutnemu kochaniu dzieci nie koniecznie towarzyszy równie absolutne kochanie ich rodziców. Jedni rodzice rodziców kochają absolutnie tylko jednego z nich. A drudzy drugiego. I jest równowaga, bo rzecz ma się absolutnie kompatybilnie jeśli chodzi o uczucia rodziców dzieci, którzy sami są dziećmi ale już nie tych samych rodziców. Absolutnie (kolejne z serii słów ukochanych przez mnie...).

Tak więc mamy tu do czynienia z wielokrotnie złożonymi (przepraszam) stosunkami miłości. A każdy, złożony układ wymaga dużej determinacji by kochająca się rodzinka kochała się wciąż na zabój. Bo ten akurat wielopoziomowy system miłości sam z siebie się nie stabilizuje. Stabilizatorem tym jest kompromis. Ale co zrobić kiedy kompromis jest zdecydowanie za bardzo kompromisowy?

Najszybciej prawdziwą wartość wszechogarniającej miłości otulającej wszystkich pierzynką tiu, tiu, tiu można sprawdzić kiedy się powie kochającym: A weźcie wy się wszyscy odpierdolcie! A ponieważ ludzie kulturalni nie powinni się niekulturalnie wypowiadać słowami wypływającymi z ich paszczęk, muszą, chcą czy nie chcą, wypowiedzieć się czynami. A największymi zbrodniami zamachującymi się na miłość rodzinną wielce zaawansowaną, jest powiedzenie czynem, decyzją, stanowiskiem: "Nie" !

 

Quantum-Mind-Power-The-Universal-Mind-Power_small.jpg

 

Przy czym to "nie", by było skuteczne i właściwie zrozumiane przez adresatów, musi usiec boleśnie wielu na raz członków kochającej się rodziny, po obu stronach wody zamieszkujących. Gorzej! Jeśli to "nie" dotyczy dzieci, kochanych prze-okrutnie przez wszystkich, to owi "wszyscy" natychmiast rzucą ci się do gardła. Powiedzenie "dość" kochanym dzieciom jest bowiem jawnym zamachem na miłość. Ba! Jest bezczelnością, która domaga się zdecydowanego kontr-działania. I to jest właśnie moment, w którym miłość szczera cudownie przeobraża się w równie (a nawet jeszcze równiej) szczerą furię.

Zjednoczenie wszystkich, w takich razach, jest zjednoczeniem doskonałym. Zaatakowane brutalnie dzieci, które kochają wszyscy, natychmiast zaczynają cudownie kochać tych, których wcześniej kochały mniej nachalnie. Następuje wielkie zjednoczenie. Wielka koalicja. No, normalnie nowoczesna wersja słynnego Entente Cordiale...

I tak miłość rodzinna staje się miłością absolutną do potęgi entej, której celem absolutnym jest uświadomienie napastnikowi, że nie ma prawa atakować własnych dzieci. To bowiem jest jasnym i oczywistym dowodem, że ich nie kocha. A skoro ich nie kocha, to my wszyscy, święta rodzina, musimy cię wyciąć jak raka złośliwego, który cycków Angeliny jeszcze nie zaatakował, ale może. A wstępem do tego ataku jest fakt oczywisty, że nie pozwolił dłużej srać sobie, przez kochane dzieci, na głowę, kiedy wszyscy inni pozwalają!

Srajcie wnusie i wnuczku kochany. Sranie na nasze głowy jest waszym, dzieci kochane, świętym prawem, a naszym, równie świętym obowiązkiem jest wycieranie sobie twarzy i przysposabianie ich do waszych charków!

Tak was, skarby kochane, kochamy!

I telefoniki. I szeptanki. I znaczące: Echę, mmhhhmm, tak-taki i inne "rozumiejki-porozumiejki". I ten wzrok kusy. I te miny infantylnie dumne...

I jego żona kochana, kompletnie skretyniała, otumaniona. Bezradna... Bezradna po kolejnej nieprzespanej nocy bo syneczek kochany, który serdecznie ją olewa, znów nie wrócił na noc. I telefon do córeczki raz jednej, raz drugiej, które ślepe nieustającym zakochaniem, kretynieją w postępie geometrycznym, wspierane dzielnie w debilnieniu, przez rodzinkę mieszkającą za wodą, znającą świetnie realia. Za pomocą telefonu i esemesków...

A on, znów został rozpieprzony na atomy, kiedy o pewnym poranku...

Patrzyli na siebie popijając świeżo parzoną kawę. Miała spuchnięte, przekrwione oczy( ona, nie kawa). Jak zwykle. Jak zwykle ostatnio... Wszedł. Zmarnowany, zmęczony...

- Gdzie byłeś? Zapytała. On przestał już pytać.

- U kolegi. A co nie wolno...?

I poszedł, bez słowa do swojego pokoju. Ona natychmiast złapała komórkę i drżącymi dłońmi, nieporadnie zaczęła rozsyłać esemesy. Do córek, babć i szlag wie kogo jeszcze... Następnie, cichutko by nikogo nie spłoszyć, poszła do kuchni. Wiedział po co? I krew troista go zalała!

Poszła przyszykować synkowi śniadanie... Nie zareagował. Nie mógł bo gdyby to zrobił to wszystkie kurwy z maciami na całym świecie byłyby niedzielną majówką...

Po chwili wróciła kładąc na stole talerz z kanapkami i herbatkę. Z cytrynką. W jego ulubionym kubeczku, ślicznym takim...

Usiadła obok niego na sofie, przytuliła się i wyszeptała. Nie. Bardziej szeptem wyrzęziła:

- Dobrze, że wrócił. Nie złość się już. Przecież wiesz jak to jest kiedy się jest jeszcze tak młodym...

No przecież właśnie o to idzie, że... Że wie!

A kiedy księżycowej stabilizacji zabraknie to klimat oszaleje, oceany dostaną konwulsji, płyty tektoniczne połamią się i wszystko cudowny trafi szlag. Nie doczekamy czasu aż Słońce „spuchnie” i nas spali. Koniec nadejdzie zdecydowanie szybciej. I to jest bardzo dobra wiadomość.