JustPaste.it

Prawda i fikcja w serialu „Anna German”

Widz tego serialu musi mieć świadomość, że oglądał film fabularny, a nie dokumentalny, i nie wszystko było w rzeczywistości takie, jak zostało pokazane.

Widz tego serialu musi mieć świadomość, że oglądał film fabularny, a nie dokumentalny, i nie wszystko było w rzeczywistości takie, jak zostało pokazane.

 

Serial „Anna German” już za nami. Wydobył z mroków naszej polskiej niepamięci nie tylko znakomitą piosenkarkę, ale przede wszystkim człowieka o bardzo skomplikowanym i przejmującym losie oraz wspaniałym charakterze. Widz musi jednak pamiętać, że oglądał film fabularny, a nie dokumentalny, i nie wszystko było w rzeczywistości takie, jak zostało pokazane.

Anna German skupiała co piątek przed telewizorami siedem milionów widzów. Rosyjski serial o polskiej piosenkarce pobił pod tym względem dotychczasowe rekordy M jak miłość. Nie ma chyba gazety, tygodnika czy miesięcznika, które nie napisałyby na temat bohaterki serialu czy samego serialu choć jednego artykułu. Płyty z piosenkami Anny German znów rozchodzą się jak ciepłe bułeczki. Telewizja Polska wygrzebała z czeluści swoich nieprzepasanych archiwów już chyba wszystkie nagrania wywiadów i piosenek Anny German i wyświetliła je po kilka razy. Niewątpliwie mamy do czynienia z renesansem zainteresowania tą przed laty bardzo popularną piosenkarką. Chciałoby się, aby nie okazało się to jedynie krótkotrwałą modą, gdyż w zalewie rozrywkowej szmiry i celebryckich antywzorców polski widz — jak widać po zainteresowaniu serialem — potrzebuje spokojnej i melodyjnej muzyki, silnych i czystych jak kryształ głosów oraz wzorców osobowych godnych naśladowania.

 

Wątki religijne

Ostatni odcinek ukazał, jak się wydaje, skrzętnie skrywaną do tego momentu stronę duszy głównej bohaterki serialu — jej duchowość i wiarę w Boga. Widzimy w nim Annę German cieszącą się ze znalezienia rosyjskiej Biblii swojej babci — tej, którą w poprzednim odcinku babcia czyta na łożu śmierci do samego niemal końca i poleca oddać ją Ani. Widzimy, jak Anna sama już śmiertelnie chora deklaruje, że po wyzdrowieniu będzie już śpiewać tylko dla Boga w kościele. W innej scenie klęczy przed ołtarzem w katolickim kościele i żarliwie się modli. Jeszcze w innej jakiś „dziwny ksiądz” — ewidentnie, sądząc po stroju, niekatolicki duchowny — chrzci ją w jej domu w wannie przez całkowite zanurzenie w wodzie. W ogóle cały ostatni odcinek zaczyna się od sceny „religijnej” — snu Anny, w którym widzi swoją ukochaną babcię, jak szyje dla niej biały prosty strój „na spotkanie z naszym Panem”. Śledzący kolejne odcinki widz może po niej odnieść wrażenie, że scena ta jest zapowiedzią zbliżającej się śmierci głównej bohaterki. Zwłaszcza że w jednej z kolejnych scen Anna w malignie jeszcze raz widzi ten biały strój wiszący gdzieś w domu. Tymczasem kilka scen dalej w takim właśnie stroju jest niesiona przez męża do łazienki, gdzie wkładana jest do wypełnionej wodą wanny, a duchowny dokonuje obrzędu biblijnego chrztu, zanurzając ją całkowicie w wodzie na wyznanie jej wiary w Chrystusa.

Ile w tym prawdy, ile półprawdy, a ile fikcji obliczonej na uatrakcyjnienie filmu? Niewątpliwie babcia Anny miała wielki wpływ na jej wychowanie. W serialu rola babci była trzecioplanowa — zawsze gdzieś w tle, w scenach domowych, w trudnych sytuacjach odwołująca się do Boga, często czytająca jakąś „świętą książeczkę” (w domyśle Biblię). Jednak w życiu Anny babcia odgrywała rolę pierwszoplanową. W młodości zabierała ją we Wrocławiu do swojego kościoła. Ze wszystkimi problemami Anna kierowała się zawsze najpierw do niej, a dopiero potem do mamy. I nie dlatego, że mamę mniej kochała, ale dlatego, że mama dużo pracowała, a babcia była dostępna w domu  w każdej chwili. Sama Anna mówiła w wywiadach, że jej babcia była bardzo wierzącą kobietą, która niczego nie zaczynała i nie robiła bez modlitwy. To musiało wywrzeć wpływ na charakter Anny i jej późniejszą twórczość.

Faktycznie na dwa tygodnie przed śmiercią Anna miała kontakt z Biblią babci, ale nie rosyjską — jak to pokazano w serialu, zapewne pod kątem widza rosyjskiego — ale... niemiecką i to w wydaniu dziewiętnastowiecznym i tłumaczeniu Marcina Lutra. Trzeba tu przypomnieć o tym, że babcia Anny była w istocie Holenderką, tyle że w Rosji urodzoną. A w domu Anny rozmawiało się po niemiecku, starofryzyjsku (narzecze holenderskie), rosyjsku, a po wojnie również po polsku.

Pewną ciekawostką może być to, że postać pastora chrzczącego Annę zagrał autentyczny pastor adwentystyczny z Kijowa. Jednak twórcy filmu nie ustrzegli się w tej scenie pewnej ahistoryczności, bowiem na czarnej todze duchownego wyhaftowane było całkiem współczesne logo Kościoła adwentystów, czyli zielona otwarta księga, a nad nią krzyż i żółty potrójny płomień opasający glob. W roku chrztu Anny, czyli 1982, takiego logo jeszcze nie było. Najważniejsze jest jednak to, że w życiu Anny taki fakt rzeczywiście miał miejsce. Duchownym, który ją ochrzcił, był Konstanty Bulli, emerytowany pastor adwentystyczny i wykładowca Chrześcijańskiej Akademii Teologicznej w  Warszawie. Decyzję powrotu do Kościoła swojej młodości i swojej babci Anna podjęła świadomie po dwóch tygodniach intensywnego czytania  Biblii. Twierdziła nawet, że dostała w tej sprawie jakiś znak od Boga, ale do dziś nikt nie wie do końca, jaki to był znak. Filmowe sny, to jedynie wizje scenarzystki.

W sumie chyba nawet dobrze się stało, że twórcy filmu nie epatują widzów jakimiś kościelnymi etykietami, co mogłoby zostać odebrane jako nachalna promocja określonego, mało znanego wyznania i nie przysłużyłoby się ani serialowi, ani temu wyznaniu. Jedyne, co widz powinien z decyzji bohaterki serialu sobie jasno uświadomić, to fakt, że wierzyła w Boga, traktowała Go serio i pragnęła zbawienia, które było dla niej tylko w Jezusie Chrystusie. Kościół — jak by się nie nazywał — sam zbawić nikogo nie może, bo nie dano żadnego innego imienia pod niebem, przez które możemy być zbawieni, jak tylko imię Jezusa Chrystusa. To z Nim chciała się Anna German spotkać. I spotkała go — w domowej łazience, gdy wynurzyła się z wody do nowego życia, w Chrystusie.

Obrazu tego wcale nie zakłóca wcześniejsza scena żarliwej modlitwy Anny przed ołtarzem w ewidentnie katolickim kościele. To nie obraz żadnego rozchwiania emocjonalnego i duchowego bohaterki, która raz modli się „po katolicku”, by zaraz się chrzcić jako adwentystka. Kolejny raz trzeba tu mocno powtórzyć, że nie wszystko w tym filmie jest autentyczne; że wiele scen zostało jedynie wymyślonych przez scenarzystkę, choć niektóre z nich w oparciu o pewne fakty i wydarzenia z życia Anny. To taka licentia poetica twórców filmu. Anna German miała w każdym razie pewne kontakty z przedstawicielami Kościoła katolickiego. Na przykład przyjaźniła się z ks. Janem Twardowskim i uwielbiała jego poezję. Pewnego razu spotkała się też z kardynałem Wyszyńskim, po którym to spotkaniu komunistyczne władze zdecydowały o natychmiastowym zdjęciu z anteny telewizyjnej jej recitalu.

 

Fikcyjny oficer i nie tylko

Przez cały serial, niemal do jego ostatnich scen, przewija się postać oficera NKWD (późniejszego generała KGB) odpowiedzialnego za śmierć Eugena Germana. W filmie to odrzucony adorator i jednocześnie prześladowca Irmy Martens-Berner, matki Anny German. W pewnym momencie można odnieść wrażenie, że był nawet ukrytym promotorem kariery Anny. Tymczasem to postać całkowicie fikcyjna. Dlaczego więc się w filmie pojawiła? Trudno powiedzieć. Być może twórcom filmu była potrzebna taka konkretna personifikacja systemu zła, który wyrządził niesamowite krzywdy nie tylko obcym, ale i milionom własnych obywateli.

Fikcyjna była też scena na Kremlu, w której wspomniany generał zachęca Annę do powrotu do Związku Radzieckiego. Na Kremlu Anna była tylko raz — w Pałacu Zjazdów z koncertem dla członków Rady Najwyższej.

Jedna z przejmujących scen ostatniego odcinka ukazuje Annę z matką w podróży do Urgencza w Uzbekistanie, gdzie odnajdują ścianę, przy której został rozstrzelany ojciec Anny. Taka podróż rzeczywiście miała miejsce, ale tylko Irmy Martens-Berner i już po śmierci córki. Tyle że z miejsca, gdzie doszło do rozstrzelania, nie została nawet ściana. Cały budynek, w którym przetrzymywano aresztantów NKWD, został już rozebrany. Ktoś z miejscowych Uzbeków powiedział Irmie Martens-Berner, że jej mąż został tam rozstrzelany niezwłocznie po aresztowaniu. Jego grobu znaleźć nie można już było, bo tam, gdzie mógł być, wszystko wybetonowano.

Fikcją jest też podarowanie Annie German mieszkania od państwa, gdy opuściła szpital po wypadku. Kupili mieszkanie za własne pieniądze.

Dość dziwną i może nawet komuś uwłaczającą była scena w jednym z wczesnych odcinków z dyrektorem estrady rzeszowskiej, który w pokoju hotelowym Anny zaczął się rozbierać i próbował piosenkarkę uwieść. Anna German przyjaźniła się z jego rodziną i nim samym. Nawet jeśli intencją twórców filmu było ukazanie, że ów dyrektor chciał jedynie poddać Annę próbie uczciwości, z której wyszła ona zwycięsko, to wydaje się, że zostało to ukazane bardzo nieudolnie i ktoś tą fikcyjną sceną mógłby poczuć się bardzo dotknięty.

W ostatnim odcinku mamy wyciskające z oczu łzy sceny omdleń Anny German na scenie w trakcie występów. Można nawet odnieść wrażenie, że ukrywała swoją chorobę przed bliskimi i nie chciała się już leczyć. Prawda jest taka, że po raz pierwszy ból w nodze nie pozwolił jej dokończyć koncertu w jednej z azjatyckich republik ZSRR. Od tego czasu zawsze była pod opieką lekarzy i rodziny. W ogóle w chorobie przez dom Anny przewinęło się mnóstwo osób niemal z całego świata, a każda starała się jej pomóc tak, jak potrafiła i mogła. Wbrew temu, co pokazano na filmie, w Australii Anna nie zemdlała podczas koncertu. Przeciwnie wręcz poderwała do powstania z miejsc kilkutysięczną publiczność polonijną, gdy zaczęła śpiewać „Żeby Polska była Polską”. Wstał nawet obecny na tym koncercie ówczesny ambasador PRL-u. 

Film nie ukazuje śmierci Anny German. Po pożegnaniu się z nią jej mąż z ich synkiem i matką Anny opuszczają teren szpitala. Widz domyśla się, że Anna umarła, choć niejako pośmiertnie dopowiada jeszcze widzom dalsze losy swoich bliskich. Twórcy filmu wybrali zakończenie raczej miękkie i niedosłowne. I chyba dobrze. Śmierć jest zbyt intymna, by nią epatować. W rzeczywistości Anna nie umarła w samotności. Do końca przy jej łożu dyżurowali na zmianę jej współwyznawcy i bliscy.

 

* * *

Czy to dobrze, że taki serial powstał, nawet mimo licznych nieścisłości faktograficznych, a nawet wątków fikcyjnych? Na pewno tak. Przypomniał nam, Polakom, wspaniałą artystkę i jej cudowne utwory. Paradoksalne jest natomiast to, że film zrealizowali głównie Rosjanie i głównie dla Rosjan, którym o Annie German wcale nie trzeba było przypominać. Tam ją kochają, śpiewają i słuchają jej do dziś. Jednak jest też zapewne druga strona medalu, którą  możemy sobie tylko wyobrażać — medialny szum wokół rodziny naszej piosenkarki, oblężenie ich telefonów i skrzynek e-mailowych, wdzieranie się w prywatność. Należy życzyć rodzinie piosenkarki, żeby niezdrowe zainteresowanie mediów jak najszybciej się skończyło, ale jednocześnie żeby nie skończyło się zainteresowanie Polaków twórczością Anny. Artystę bowiem najlepiej poznać nie po filmach o nim, a po jego dziełach. Anna German pozostawiła po sobie trzysta piosenek. Słuchając ich, poznamy ją najlepiej.

Andrzej Siciński

 

[Artykuł ukazał się w miesięczniku „Znaki Czasu” 6/2013].