JustPaste.it

Czy ktoś jeszcze czyta poezję?

Pompatyczne pytanie, powiadacie.

Pompatyczne pytanie, powiadacie. Owszem, brzmi dość poważnie, trąci trochę myszką, a trochę bardzo dużym kalibrem egzystencjalnego dylematu. Mało osób to pytanie chce jeszcze zadawać: brzmi ono nienaturalnie i właściwie wszyscy się jakoś bez tej poezji obchodzą. 

Czytanie literatury stało się dziwną rozrywką: albo jest domeną literaturoznawczego bełkotu, którego nikt nie rozumie, albo sieczki z empiku i pisanych zdaniami pojedynczymi blogasków ze stosikami. Albo „transcendentalne uwarunkowania postmodernistycznej egzystencji w jej abiektalnym wychyleniu” albo  „ta swietna ksiązka mowi o miłości. To jest prawdziwe. Za egzemplarz dziekuje wydawnictwu X”.

Co mam do akademików i do blogerów? Ano to, że tworząc ramy dla komunikacji literackiej, zapomnieli o poezji. Krytyka uniwersytecka? Tego się nie da czytać; w większości wypadków jest narcystyczną jazdą po trudnych słowach. A przy okazji, to praca jak każda inna: jeden przez osiem godzin wydobywa węgiel, drugi przez tyle samo siedzi w bibliotece, przegląda tomy i pisze tekst (musi zdążyć do jutra, jak nie zdąży, to przepadnie publikacja, a wraz z nią punkty, według których jest rozliczany). Obaj mają przerwę na obiad, obaj są po pracy zmęczeni; chcą już iść do domu i pooglądać telewizję, albo pójść na spacer; przecież jest wiosna.  Akademicy jeśli piszą o poezji (i o literaturze w ogóle), to robią wszystko, by oderwać ją od życia. Nagle okazuje się, że tekst jest tylko „luźną grą znaczących”, że „manifestuje arbitralność języka”, że jest „autoteliczny”, no i koniec. Nawet jeśli się przedrzeć przez ten cały sztuczny żargon naukowych interpretacji, to na samym dnie nie ma nic, co pozwalałoby ocalić wiarę w to, że ten wiersz/tekst mnie, czytelnika, dotyczy. A jak nie dotyczy, to po co go w ogóle czytać?

A teraz o blogerach. Pisanie o poezji wymaga specyficznego typu zarówno lektury, jak i języka. Abstrahując od tego, że wielu blogerów zarabia na swoim pisaniu (jak nasz górnik), wybór tekstów jest często podyktowany presją rynku. Ergo, blogi duplikują układ sił na rynku książki, a nie stanowią dla niego przeciwwagi. To oczywiste: więksi (wydawcy, dystrybutorzy) mogą więcej i większej ilości osób zapłacić/zaoferować książki, zaś ci, którzy idą własną drogą, pozostają liczebnie na granicy błędu statystycznego – tak, jak we wszystkich innych dziedzinach życia.

Na tak zarysowanym gruncie pytanie o miejsce poezji, szczególnie wrażliwej części literatury, staje się szczególnie dramatyczne.  Jest kilka świetnych inicjatyw, np. Michała Zabłockiego, który chce żywej poezji: wyświetlanej na murach, pisanej na czatach. Są też tacy, dla których wszelka próba medialnego manipulowania przy poezji, reklamowanie jej, stanowi z miejsca zdradę ideałów. Jednak co zrobimy z naszymi ideałami w świecie, w którym nikt nie ma ochoty ich dzielić?

Pytanie o komercjalizację poezji jest o tyle istotne, że dotyczy po prostu jej przetrwania. Oficyny zajmujące się wydawaniem (i redakcyjnym wsparciem, co bardzo ważne!) nie będą mogły się utrzymać. Czy może istnieć niezależny obieg poezji, np. w internecie? Jasne, ale jak wtedy wyłowić perełki z zalewu rymów częstochowskich albo zapisów nastoletnich mąk? Jeśli nie będzie kompetentnych redaktorów i krytyków, zatroskanych o poezję, jak znajdziemy tę dobrą?

Być może poezja się po prostu skończyła i ci, którzy są jeszcze na nią podatni, powinni się zamknąć w domu li czytać Miłosza. Bardzo nie chcę w to wierzyć i wbrew wszystkiemu ufam, że slam to poezja, to jak bitwa na improwizacje; że na blogach można pisać dobre wiersze; że kiedyś jeszcze spotkam w tramwaju kogoś, kto uśmiechnie się do mnie znad wąskiej kolumny liter.