JustPaste.it

Odchudzanie po głupiemu

Kilka słów o podstawowym błędzie odchudzania…

Kilka słów o podstawowym błędzie odchudzania…

 

… czyli wierze w kalorie.

Znacie to: kompulsywne czytanie tabel kalorii. Wychodzi z tego na przykład, że wypić szklankę coli i zjeść porcję brukselki to właściwie to samo. Otóż – nie.

Kalorie są jednostką energii: pokazują, ile jej potrzebujesz oraz ile dostarczasz. Jednak nie mówią o jej jakości, która też jest bez znaczenia. Tak samo, jak robi różnicę, co wlewasz do baku swojego samochodu albo czy palisz w piecu węglem, czy starymi meblami. Tak samo dla Twojego organizmu nie jest tym samym dostarczenie energii ze szklanki coli i garści brukselki. Pomyślmy intuicyjnie: czy ktoś, kto odżywiałby się małą ilością fastfoodów byłby szczuplejszy od kogoś, kto je dużo warzyw? O tym, jakie znaczenie ma dany produkt dla naszego organizmu, decyduje wiele czynników, m.in. zawartość cukru i tłuszczu, indeks glikemiczny…

Hejże, powiecie, ale to znaczy, że mam przez godzinę analizować, co zjem? Studiować wiele parametrów? A gdzie przyjemność? Przecież to bez sensu! Jedzenie to jedzenie, świat się wokół tego nie kręci i nie ma co się nad tym nadmiernie zastanawiać.

Niestety, prawda jest taka, że z edukacją żywieniową w Polsce jest nie najlepiej, jakoś zakładamy, że dzieci w szkołach warto uczyć abstrakcyjnej chemii, na wypadek, gdyby któreś z nich chciało kiedyś skonstruować bombę, a nie aplikować teoretyczną wiedzę do troski o organizm (każdy ma jakiś organizm, nie każdy chce budować bombę). Podobnie lekcje wf, które mogłyby służyć poznawaniu ciała, albo biologii, pozostawiają dzieci z pustymi rękami, jeśli chodzi o codzienne kompetencje – wiedzy o sobie samym. Dlatego wszystko, co mamy, to albo dziedzictwo naszych rodziców, albo samokształcenie. Trzeba przeczytać parę książek (np. świetne „Dlaczego tyjemy?”, które rozprawia się właśnie z takimi mitami, do których przyzwyczajamy się z powodu niewiedzy), pogadać, pouczyć się.

bc2c20a585feafeb89b479846781e106.jpg

Najczęściej tak właśnie robimy: zamiast uzupełnić braki w wiedzy, zaczynamy od działania. Mniej kalorii, mądrości ludowe w stylu diety NŻT, a potem efekt jo-jo, nie mówiąc o niedoborach składników odżywczych. Do dziś pamiętam, jak odchudzałyśmy się w gimnazjum: na technice opracowywaliśmy jadłospisy oparte JEDYNIE na kaloriach, a potem wszystkie chrupałyśmy jabłka, odmawiałyśmy obiadów, na wf-ie byłyśmy wiecznie „niedysponowane” i zajęte szczypaniem swoich ud i porównywaniem ich otyłości. A potem, w domu, ciemną nocą, wyjadałyśmy z lodówki lody, czekoladę albo nawet grzanki z keczupem, bo nie mogłyśmy zasnąć z głodu. Kiedy dorastamy, nie dzieje się inaczej. Wf-u nie ma, ale nasze kompetencje dalej są zerowe. Pragniemy ciał jak z Photoshopa, ale nie mamy pojęcia, na czym polega proces przemiany materii. Ba, nie wiemy, jak wygląda nasz własny proces przemiany materii, co i jak przyswaja nasze własne ciało. Zmieniamy radykalnie dietę pod wpływem jednego artykułu lub pogawędki z koleżanką: nasza wiedza jest tak mała, że wszystko można nam wmówić (przypomnieć gigantyczny sukces diety Dunkana?).

Powiecie, że zrzędzę. Tak, zrzędzę. Ale czy nie trzeba nam po pierwsze, innej edukacji dla naszych dzieci (wiedzą, jak odżywia się stułbia, ale o własnych organizmach nie wiedzą już tyle), po drugie, zmiany stosunku do własnych ciał, skoro wiemy już, ile nie wiemy? Inwestujmy czas w uczenie się tego, czego nie nauczył nas system.