JustPaste.it

Ostatnia planeta RP. Część trzecia: Hatifnaci i złodzieje

Po 25 latach triumfalnej polonizacji wszechświata komandor Ojeżyna staje przed najtrudniejszym z wszystkich dotąd zadań: odbić prom z rąk psychicznie zaburzonych buntowników...

Po 25 latach triumfalnej polonizacji wszechświata komandor Ojeżyna staje przed najtrudniejszym z wszystkich dotąd zadań: odbić prom z rąk psychicznie zaburzonych buntowników...

 

W poprzednim odcinku:
    - A co znaleźliście? – spytał z ociąganiem Ojeżyna. Oddałby wiele, ot, choćby Morawskiego, żeby nie poznać odpowiedzi na to pytanie. Od pewnego czasu nie spodziewał się niczego, co niosłoby wsparcie i pocieszenie.
    Czy kwestia kontroli i porządku aż tak bardzo bliska jest złudzenia i rozpadu?
    Kapitan pokręcił głową, nie potrafiąc znaleźć odpowiednich słów.
    - Noo… klomb – wydusił w końcu.
    - Co? – żachnął się dowódca.
    - Klomb chyba…
    - Prowadź.
    Zespół Ojeżyny ruszył za androidalnym koniem szlachetnej rasy wielkopolskiej.

 

 

4ecdc6bcd40194a74d2a8ba01c15bed4.png

Ostatnia planeta RP. Część trzecia: Hatifnaci i złodzieje

 

    - Już to widać – powiedział Tylżycki.
    Tak, widzieli to doskonale. Kilkadziesiąt metrów dalej, na ziemi – niezmiennie gładkiej, żółtej, połyskującej jak linoleum – spoczywała niewielka trawiasta kula.
    - Chryste Panie – rzekł Soin des Mains na wszelki wypadek. Być może liczył się z tym, że kula wyszczerzy nagle zęby i skoczy na nich, albo wybuchnie, albo coś w tym rodzaju.
    Trawiasta kula, zielona jak wiosna, tkwiła jednak nieruchomo w jednym punkcie. Wielkością nie odbiegała od poręcznego globusa szkolnego.
    - Chyba nie ruszaliście tego? – zmarszczył brwi Ojeżyna.
    - Hm, tylko delikatnie trąciłem szablą – chrząknął kapitan. – Kula wydaje się być przytwierdzona. Miałem nadzieję, że to autochton… Ze skłonnością do samoobrony – zażartował, ale nikt się nie uśmiechnął. – To chyba jednak tylko roślina. Przynajmniej profesor się ucieszy.
    - Ostrożnie – mruknął komandor.
    Podszedł bliżej i powoli, bezszmerowo przykucnął przy tajemniczej kuli, nie odrywając od niej zmęczonych oczu. Wciąż nie spodziewał się niczego dobrego po znalezisku, choć z drugiej strony nie mogło ich przecież spotkać już nic gorszego po utracie statku.
    No i kula była całkiem urocza.
    Tylżycki zeskoczył z androkonia i także przysiadł na piętach przed tajemniczym obiektem. Soin des Mains i Morawski dołączyli do nich, upewniwszy się, że ułani czujnie krążą w pobliżu, gotowi do interwencji. Z hełmów informatyka i nawigatora świeciły wystraszone królicze oczy.
    - Czy mogę to zerwać? – spytał Morawski dziwnym, nieswoim głosem.
    - Oszalał pan? – żachnął się komandor. – Nie ruszymy tego, dopóki profesor się nie zjawi. To może być wszystko, ot, choćby zapalnik bomby wodorowej – palnął, by zapobiec ,,głupim ruchom’’ podwładnych.
    - Albo król tej planety – dodał zupełnie zmyślnie Tylżycki.
    - Albo po prostu klomb – uśmiechnął się kwaśno Morawski. – A może nawet narośl, chwast, jakieś natrętne infektum, od którego możemy uwolnić tę planetę.
    - Chyba pan bredzi, naprawdę – zauważył Soin des Mains z troską.
    Przez chwilę obserwowali fascynujący, porośnięty gęstą, acz jakby przystrzyżoną równo trawą obiekt.
    - A jednak – powiedział nagle Morawski mocniejszym głosem.
    - Co? – wzdrygnął się Ojeżyna.
    - A jednak wyrwę. – Nim ktokolwiek zdążył powstrzymać nawigatora, ten objął rękami zieloną kulę i szarpnął silnie.
    Kula ani drgnęła.
    - Czyli nie jest to obrośnięta mchem piłka, wykopnięta z ziemskiego stadionu. – Soin des Mains wypuścił głośno powietrze, aż wyloty hełmu zaświszczały.
    - Przyrośnięta – wymamrotał Morawski.
    Podjął jeszcze kilka zażartych prób, lecz tylko pozieleniały mu od trawy ręce.
    - Niech pan przestanie, bo… - Ojeżyna zagryzł wargi.
    Nie panował już nad ludźmi i nie panował już nad sobą. Myśl ta napełniła go rozpaczą.
    Wizja dekorowania go medalem przez prezydenta już go prześladowała, wypierając wspomnienie matki. Powracała natrętnie, jak długi stalowy gwóźdź wbijała się między półkule mózgu.
    - Jak pachnie… - rozmarzył się Morawski, którego twarz stawała się coraz bardziej obłąkana.
    Przez kilka minut delektowali się wszyscy. Ich hełmy posiadały procesory odtwarzające zapachy z zewnątrz przy dwusekundowym opóźnieniu.
    - Nie działa na nią ta dziwna siła – mruknął Soin des Mains.
    - Słucham? – Komandor wbił w kulę zaskoczony wzrok.
    - Nie przesuwa się. Ani trochę.
    - Rzeczywiście – stwierdził Ojeżyna z pewną fascynacją. I zaraz dodał z niepokojem: - Za to my się przesuwamy… I to w stronę kuli!
    Kosmonauci oniemieli. Patrzyli po swoich butach z niedowierzaniem. W istocie niewytłumaczalna siła pchała ich na kulę. Stopy każdego z nich przywarły miękko do kuli, a przynajmniej do butów sąsiada, jeśli blokował tor. Odbyło się to delikatnie i bezszelestnie.
    - Tego już mój umysł nie obejmie – oświadczył uczciwie Tylżycki. – To chyba naprawdę tubylec czy co. Wciąga nas jak porcję baraniny do piekarnika.
    - Może na rozmowy – wybąkał Soin des Mains martwo.
    - Na obiad – zachichotał nerwowo Morawski. – Czy roślina nie może się odżywiać białkiem zwierzęcym? Panowie – obejrzał się na kapitana oraz oddalonych nieco żołnierzy – rozsiekajcie to! Frontalny atak! To autochton antypolski.
    Tylżycki zignorował piskliwe okrzyki nawigatora. Od pewnego czasu uważał go za osobę wymagającą terapii gazowej.
    Brak mu kawy – pomyślał z kolei komandor.
    Soin des Mains popatrzył natomiast na Morawskiego w taki sposób, jakby chciał powiedzieć: ,,Zaczyna mnie pan wkurwiać, kolego’’. Ale przemógł się i zupełnie spokojnie oświadczył:
    - Powiedziałbym, że to neutralna siła, podobnie jak obiekt, który ją generuje. Spójrzcie, panowie. – Bez wysiłku oderwał się od kuli, odszedł kilka kroków, po czym znieruchomiał i znów pozwolił się przyciągnąć tajemniczej sile. – Można się tak zabawiać do Wigilii.
    - Istotnie. – Uśmiechnięty Tylżycki oddalił się, ugiął złączone nogi i podjechał do kuli w pozie narciarza.
    Nawigator ochoczo poszedł w ślady kolegów. Ojeżyna w milczeniu przyglądał się trzem niezbyt zgrabnym z racji kombinezonów kosmonautom, uprawiających ,,narciarstwo’’ wokół obiektu. Był to żałośnie groteskowy widok.
    Co się z nami dzieje? – pomyślał bezradnie.
    - No dobrze – mruknął. – Ta kula głów nam nie urwie. Czym jednak jest? Jakiego przeznaczenia generatorem? A może symbiontem przybyłym z Przestrzeni?
    - Klombem – zachichotał Morawski. – I przestańcie na mnie patrzeć jak na rosyjskiego klauna w koszulce marynarskiej.
    Teraz z kolei Soin des Mains próbował poderwać kulę w górę, lecz i on nic nie wskórał.
    - Ani drgnie – zasapał. – Wydawało mi się, że czułem wibracje, ale to raczej z moich rąk. Po tej cholernej kawie nie mam w ogóle magnezu. – Przyłożył hełm do powierzchni obiektu i nasłuchiwał. – Nic. – Skrzywił się świadom swej bezradności. – Przekaźnik to nie jest, chyba że chlorofilu.
    - Niegłupie. – Morawski groteskowo wyszczerzył zęby.
    - Niech to zajmie Czapkana – rzekł posępnie Ojeżyna. Obejrzał się na statek, który znacznie wolniej, ale jednak nieuchronnie zbliżał się do kuli.  – Dopóki są zaryglowani, nic nie zrobimy. A przecież to czubki domagające się barometru, nie zaś inteligentni terroryści. Kiedy wyłączą pole siłowe, udostępnią się mechanizmy w poszyciu. Wtedy otworzę trap ręcznie, zaś pan – przeniósł szary wzrok na kapitana – wejdzie z ułanami do środka i zrobi porządek.
    - Rozumiem, że posprzątać gruntownie.
    - Wybić wszystkich – znużony dowódca nie silił się na owijanie w bawełnę.
    - Hmm… A samotny, zabarykadowany w schowku na odkurzacz kosmonauta, który zachował rozum i który z nadzieją czeka odsieczy?
    - Zawołać z euforią: ,,O! Żyje pan! Chodźmy prędko, bo podpalono prom’’. A gdy wyjdzie ze schowka, zarąbać szablą.
    - Tak po prostu? – posmutniał Tylżycki.
    - Chyba pan rozumie, że w obecnych okolicznościach nie możemy tam nikomu zaufać.
    - Zgadzam się – pokiwał głową kapitan. – To przykre, ale… zgadzam się. To straszne ,,hatifnactwo’’ może przenosić się drogą kropelkową.
    - Pod prysznicem? – uniósł brwi Morawski, tępo wpatrzony w kulę.
    Kosmonautom znudziło się już uprawianie narciarstwa i inne zabawy z obiektem, dreptali więc dookoła w nieznacznym oddaleniu, by uniknąć kolejnych kontaktów. Do kuli zbliżył się za to Kołodziej, podchodząc już na tyle blisko, że słychać było nikłe buczenie generatorów. Koksowników – jak to zwykł określać Buddow.
    Buddow już nigdy niczego nie określi.
    - A wie pan – Ojeżyna uśmiechnął się blado do kapitana. – To dobra nazwa dla tej choroby, tego kosmicznego szaleństwa. Hatifnatyzm, tak to nazwiemy.
    - Hatifnatyzm – powtórzył z urzeczeniem Morawski. – Hatifnatyzm, hatifnatyzm, hatifnatyzm…
    Ustąpili, by przepuścić wahadłowiec. Nie był monstrualnie wielki, ot, ćwierć Titanica.
    Statek. Dom. Bilet do ojczyzny. Tak bliski, a tak nieosiągalny.
   - Mam dziwne przeczucie – odezwał się Soin des Mains lekkim tonem. Niepokojąco, wręcz przygnębiająco lekkim. – Nie chciałbym, oczywiście, żeby podejrzewano mnie o histerię czy kompletną rezygnację… Sądzę jednak, że nie wejdziemy już do środka.
    - Nie bądź pan idiota! – zezłościł się Ojeżyna, który akurat po informatyku spodziewał się wsparcia i psychicznej równowagi do samego końca.
    - Właśnie – zawtórował Tylżycki, wciąż trzymający w gotowości szablę w jednej i lancę w drugiej ręce.
    - Pewnie się mylę – wzruszył ramionami Soin des Mains. – Nostradamusem nie jestem… Wypiłbym po prostu kawę i zapadł w fotel – dodał bezradnie.
    Odwrócili się od niego jak od heretyka.
    Kołodzieja dzieliło od kuli raptem pięć metrów, gdy rozległ się krótki, jękliwy dźwięk, po czym zniknęła otaczająca dotąd prom różowa poświata.
    Kosmonauci spięli się. Tylżycki skinął na konnych.
    - Wyłączyli pole – wycharczał Ojeżyna.
    - Wychodzą – przestraszył się Morawski.
    - Nie chcą chyba atakować? – wybąkał Soin des Mains.
    Czekali chwilę, lecz właz poszycia ani drgnął.  
    - Może wyłączyli pole przypadkiem – podsunął informatyk. – Albo Anastazy im to wywinął. W każdej chwili może włączyć pole na nowo.
    Komandor jednym skokiem znalazł się pod poszyciem statku i zaczął majstrować przy dźwigniach umieszczonych w schowkach. Niestety, na skutek nerwowych, pozbawionych koncentracji ruchów, nie przewyższał zręcznością ruchów wodza koczkodanoidów, którego upoili grogiem po jednej z polonizacji.
    Ułani chorągwi Błękitny Poznań zastygli ze wzniesionymi lancami w oczekiwaniu na szarżę pacyfikacyjną.
    Soin des Mains kręcił hełmem bez wiary.
    - Nie mają doświadczenia w walkach w pomieszczeniach – wyszeptał. – Każcie im zejść z koni i wziąć toporki strażackie…
    Morawski mruczał coś cicho po chorwacku, przytupując niemrawo.
    Oczy Tylżyckiego lśniły. Może z żalu, że trzeba ciąć Polaków, a może z żądzy militarnego działania.
    - Na ręczne otwieranie trapu jest chyba jakieś hasło głosowe – przypomniał sobie informatyk.   
    - Racja. – Ojeżyna zapomniał o hełmie i dokonał zabawnej próby starcia potu z czoła przy pomocy dłoni. Systemy klimatyzacyjne hełmów nie były przygotowane na tak silne stresy i skumulowane reakcje fizjologiczne. – Ale zapomniałem, jakie – dodał z rozpaczliwą rezygnacją.
    - To może być wszystko, moje osiołki – zaznaczył niezbyt zmartwionym tonem Morawski. – Ot, choćby… ,,Szynka’’. ,,Szynka’’?! – oniemiał, po czym wybuchnął niepowstrzymanym śmiechem. - ,,Szynka’’, na Boga! To byłoby groteskowe! Francuskie wręcz.
    ,,Szynka’’ nie otworzyła kosmonautom statku.
    - Mamy coraz większą szansę zobaczyć coraz mniejszą porcję Buddowa – skomentował naprawdę niepotrzebnie Soin des Mains.
    - Co to było, co to było, co to było – mamrotał monotonnie Ojeżyna, patrząc bezmyślnie na swój prom.
    - Zjadłbym szynkę – rzekł Soin des Mains jakby do siebie, bo półgłosem i ze spuszczoną głową. – Przepraszam. To, co mówię, nie ratuje sytuacji i stawia mnie w medycznym świetle. Ale, psiakrew, zjadłbym szynkę.
    Kołodziej przykleił się do trawiastej kuli. Z wnętrza nie dobiegały żadne dźwięki świadczące o ludzkich manewrach, nikt też nie kwapił się do wysiadania.
    Co nie musiało oznaczać, że ustały mordy.
    Wizja oczekującego ocalenia, ukrytego w schowku na odkurzacz członka załogi, zaczynała już męczyć mózg komandora równie silnie, co wyobrażenie prezydenckiego przyjęcia. Miał nieodpartą nieomal chęć zerwania hełmu. Zwłaszcza, że pot zalewał oczy, a zaburzenia homeostazy wydawały się przerastać wszelkie procesory wsparcia osadzone tak w hełmie, jak w kombinezonie.
    - Komandorze – zatrzeszczał w hełmach wszystkich Polaków głos doktora Diamentskiego. – Jesteśmy za panem.
    Ojeżyna odwrócił się z uczuciem ulgi. Która już zaraz miała zostać odebrana. Diamentski i Czapkan byli już trzydzieści metrów od niego. Zbliżali się ciężkim krokiem ludzi, których okradziono z radości życia.
    - Co stwierdziliście? – spytał komandor głucho.
    Nim lekarz zdążył odpowiedzieć, Czapkan wtrącił chrapliwie:
    - Co wytwarza siłę magnetyczną?
    - Mała kula porośnięta trawą.
    - Mała kula…? – biolog urwał. Minął ich, muskając zgaszonym wzrokiem statek, opadł na kolana i począł badać zielony obiekt przy pomocy swoich przyrządów. Ręce trzęsły mu się prawie tak samo jak wtedy, gdy szarpał nimi w euforii Diamentski.
    Wszyscy przyglądali mu się bez słowa.
    Lekarz spojrzał na prom, a następnie na komandora.
    - Pole wyłączone – stwierdził.
    - Owszem. Ale nie możemy wejść.
    - Albowiem?
    - Albowiem nie znamy hasła.
    - Hasła na co?
    - Na mycie naczyń.
    - A bez tego żałosnego sarkazmu?
    - Nie pamiętam hasła na ręczne otwieranie trapu.
    - Hasło brzmi KONFABULATOR.
    Ojeżyna zesztywniał.
    - Pan żartuje – rzekł drżącym głosem.
    - Nie żartuję. Ochota na żarty dawno mi już przeszła, chyba wtedy, gdy zorientowałem się, że nie różnimy się zbytnio od tych z Działu Chorych… Swoją drogą, co to znaczy ,,konfabulator’’? Jakiś dyskretny rodzaj donosiciela? Spiskowca? Czy może gniazdko na prąd. Dalibóg, nie wiem, choć słowo to pobrzmiewa mi znajomo.
    Komandor nie słuchał. Czując na sobie wiele pełnych napięcia i nadziei spojrzeń, znów chwycił za dźwignię, w punkcie aktywującym mikrofon.
    - Konfabulador – wybełkotał.
    Trap nawet nie zgrzytnął.
    - No co jest – warknął niecierpliwie.
    - Pan powiedział ,,konfabulador’’, a nie ,,konfabulator’’ – rzekł Soin des Mains karcącym tonem. – Proszę nie bełkotać, mimo wszystko.
    - Konfabulador!
    - Znowu pan…
    - Kon-fa-bu…
    - Proszę nie sylabizować – zmarszczył brwi Diamentski.
    - Konfabulator – wydusił Ojeżyna tak ciężkim głosem, jakby powił właśnie bliźnięta.
    Powtórzył to jeszcze kilka razy w różnej tonacji, nawet z niemieckim akcentem, ale dźwignie nie uległy odblokowaniu.
    - Pomylił się pan – zwrócił się do doktora bez nienawiści.
    Był tak spokojny, że sam się sobie zdziwił i odczuł nawet namiastkę rozweselenia z tego powodu. Gdy tymczasem powinien był powziąć to za nienajlepiej rokujący objaw postępujących zakłóceń homeostazy.
    - Nie – pokręcił głową Diamentski. – Musieli zmienić hasło. Falami radiowymi. Albo centralny komputer się kończy.
    - Nie lubię pana – odparł komandor.
    I posmutniał.
    Posmutnieli zresztą wszyscy. Dla każdego, nawet dla Morawskiego, któremu brak kawy dokuczał szczególnie mocno, stało się jasne, że przekroczyli pewną granicę samokontroli umysłu i zatracili harmonię zespołową. Robili wiele, aby tak się nie stało. Między innymi nigdy nie przeszli na ,,ty’’. Dyscyplina była jedyną prawdziwą religią w kosmosie.
    - Proszę komandora – rozległ się sympatyczny głos w hełmach.
    - To ze statku – zadrżał Ojeżyna, wciąż bardzo smutny. – Kto tam?
    - Osmael.
    - Osmael? Trzeci mechanik? – Komandor zagryzł wargi.
    Osmael był pierwszym, którego odizolowano z powodu ataków szaleństwa. Wyprzedził nawet psychologów.
    - Czwarty.
    - Co z personelem sterowni?
    - Nie oddali nam barometru. Sam pan rozumie, że wygląda to fatalnie. Musiałem zatwierdzić wyrok na ośmiu rabusiach.
    Ośmiu. Nikt nie czeka w schowku na odkurzacz. Ojeżyna wyobraził sobie unurzane w krzepnącej krwi szczątki jego ludzi.
    - Nie oszczędził pan nawet chłopaka? – spytał z wysiłkiem.
    - Którego chłopaka?
    - Stewarda. Mały Węgier, raptem czterdzieści jeden lat…
    - On walczył najmężniej, komandorze. Musiałem się wysilić, żeby go rozpołowić.
    Rozpołowić. Wyrok na ośmiu rabusiach. Osmael używał określeń, po których trudno było wydobyć z siebie głos tak od razu.
    - A jak tam z wami?
    - Nas tu czternastu. Resztę utłuczono stosując broń zakazaną w warunkach hospitalizacji, o czym prezydent już został poinformowany. Buddow i jego zespół stawiali się. Niepotrzebnie.
    Ojeżyna zastanowił się.
    - Być może to oni byli chorzy – rzekł wolno. – Diagnozy stawiał Anastazy. Teraz już wiemy, że się mylił. Wyroki medyczne anulowano. Sądzę, że mógłby pan opuścić trap. Wracamy do domu. To życzenie prezydenta.
    Osmael roześmiał się swobodnie.
    - Pan żartuje sobie, komandorze.
    - Dlaczego żartuję? – Ojeżyna przeniósł zmęczony wzrok na Tylżyckiego, który wciąż ściskał szablę i lancę, zastygły jak pompatyczny pomnik.   
    - Przecież pan chce nas wyciąć ułanami. Nie trzeba być prorokiem Ezechielem, żeby to wiedzieć. A tymczasem mamy rozkazy od hatifnatów.
    - Jakie? – spytał zrezygnowanym głosem dowódca.
    - Musimy odzyskać rzeczy, które im skradziono. Twierdzą, że to pan, komandorze.
    - Że ja ukradłem?
    - Tak twierdzą.
    - Barometr?
    - Barometr, nuggety, kipu, dziurawą boję, pas korkowy, rzeszoto, kulę szklaną ze śniegiem, figurę Pani Bez Pleców, kapelusz czarnoksiężnika, kuferek z rubinem, diadem, organki, butelkę lemoniady i torebkę.
    - Czy to cała lista?
    Morawski zachichotał odprężony. Soin des Mains wymienił posępne spojrzenie z Diamentskim.
    - Skądże, niech pan nie będzie zbitym po pupie dzieckiem z ochronki – rzekł surowo mechanik Osmael. – Ponadto musicie zwrócić: dwa klasery, żółty namiot, krzak z mackami, krakersy, jacht, lupę, słoik z owadami, lampę naftową, podkowę konika morskiego, płaszcz kąpielowy i spodnie latarnika. I medal Muminka. I reanimować mrówki, które zwabiliście w zasadzkę i wymordowaliście naftą.
    - Niech pan ich zabije! – wybuchnął Ojeżyna do kapitana ułanów. – No proszę atakować!
      Tylżycki  drgnął i wzruszył ramionami. Lanca opadła w geście bezradności.
    - Nie czytał pan Muminków – wyszeptał z żalem. – Tam są odpowiedzi…
    - Ja czytałem Babcię na jabłoni – pochwalił się Morawski. – Od tamtej chwili ciągle jem parówki z musztardą. A może to jest hasło? PARÓWKI Z MUSZTARDĄ?...
    - No dobra – rzekł komandor dziwnym, płazim głosem. – Żarty żartami, panie Osmael, a przecież wiadomo, że zawrzemy ugodę. Liczy się tylko jedno: splendor Rzeczpospolitej. Obaj jesteśmy patriotami, a pan, jako gubernator…
    - Nonsens! Ja służę hatifnatom. Już wkrótce wyruszam z nimi w rejs. Otrzymałem zaproszenie na kawałku kory brzozowej. Coś jakby totem. A pan to mi wygląda na Piżmowca.
    Ojeżyna odłączył linię ze sterownią i wpatrzył się z natężeniem w Tylżyckiego.
    - Z pewnością jest jakieś wyjście – powiedział dobrotliwie kapitan. – Żałuję, że nie zabrałem moich książek. Ale nie mogłem przypuszczać… - Zsunął pusty wzrok na lancę.
    - Zapukajmy z pizzą – rozłoży ręce uśmiechnięty Morawski. – Po diecie gazowej nie powstrzymają się przed otwarciem włazu. I nie dziękujcie mi, naprawdę nie trzeba, ot, obowiązki nawigatora.
    - Najlepiej byłoby przebrać się za tych hatifnatów. – Soin des Mains uśmiechnął się cierpko. – Jak to oni wyglądali, kolego konny?
    - Och, nie czytałem tego ze dwadzieścia pięć lat – ożywił się Tylżycki. – Ale to było coś w rodzaju rozmiłowanych w morskich rejsach, rażących prądem szparagów.
    - Szparagów?
    - Mniej więcej.
    - A prześcieradła mamy? – rozejrzał się Morawski.
    - Planeta gnije – przypomniał chrapliwie Diamentski.
    Komandor poczuł, że znowu dławi go rozpacz niebezpieczna dla zachowania zmysłów. Przeniósł wzrok na biologa, który w tym momencie podniósł się na chwiejnych nogach. Lampy z hełmu Ojeżyny prześwietliły szybę hełmu Czapkana i ukazały jego w pełni jego oblicze. Dowódca prawie osunął się w otchłań – twarz profesora wyrażała opętańcze wręcz przerażenie.
    - No co jest… - wykrztusił z trudem komandor.
    Pozostali otoczyli ich półkręgiem, na tyle, na ile pozwalała obecność wahadłowca. Nikt nie ośmielił się wtrącić ani słowa.
    - Chryste – rzekł tylko Czapkan, a słowo to zabrzmiało jak dźwięk topora wbitego w pień.
    Czy raczej w szyje ich wszystkich.
    - Co pan stwierdził… - wyszeptał dowódca.
    Biolog patrzył tylko na niego.
    - Czy możemy wejść do statku? – zapytał dziecinnym, wzruszającym głosem.
    - Nigdy już tam nie wejdziemy – odpowiedział Ojeżyna brutalnie.
    Odczuł nawet dziwną satysfakcję. Wiedział, że to było chore. Ale odczuł ją. To była jedyna kara, jaką mógł wymierzyć profesorowi za tę twarz.
    Strasznym było to, że ta twarz nie zmieniła się zupełnie po tym, co powiedział.
    Ale też nie mogła. Nie mogła być już bardziej przerażająca. A i wyrok wydany przez twarz był nieodwołalny.
    Ojeżyna nieomal odczuł, że z jego pleców wyrastają wielkie, błoniaste skrzydła. Doznanie było tak silne, że spojrzał po sobie oszołomiony, jednak niczego nieludzkiego nie dojrzał.
    A szkoda… Tak cudownie byłoby ulecieć teraz wysoko i ukarać ich wszystkich złośliwym chichotem…
    Dwadzieścia pięć lat udawali z cynizmem charakternych, zdyscyplinowanych ludzi, by na końcu ukraść mu belwederski koniak…
    Czapkan zbierał się, by wypowiedzieć słowa najczarniejszej prawdy, gdy tymczasem wszyscy umierali.
    Całkiem szybko.
    Soin des Mains pomyślał z gorzkim rozbawieniem, że jego komórki anihilowały się równie błyskawicznie, co pęcherzyki piany podczas kąpieli. Zawsze robił dużo piany. Wypełniała łazienkę pod sufit i zwykle musiał uciekać, by się nie udusić. Nikt nie znał tej tajemnicy, bo wcześniej uszkodził monitoring łazienek.   
    - Ziemia brązowieje – powiedział cicho Tylżycki.
    Siedział znowu na koniu i zobaczył to szybciej niż inni.
    Kapitan wielkopolskiej kawalerii wypowiedział te słowa tak cicho, że nie powinien ich usłyszeć nawet jego koń-android. Ale usłyszeli wszyscy.
    Patrzyli w milczeniu. Powłoka planety traciła powoli – lecz nie aż tak bardzo powoli – świeży, cytrynowy kolor. Z krawędzi powierzchni, na której stali, pełzł brzydki brąz starzejącej się materii.
    Planeta umierała.
    Doktor Diamentski spojrzał z wściekłością na Morawskiego. Nie zdążył jednak wyrzec ni słowa (a padłyby zapewne jakieś uwagi na temat planetarnego zabójstwa i gazu w ramach kary). Nawigator doskoczył bowiem do niego i z furią szaleńca zadał piorunujący cios pięścią w hełm. Jego szyba nawet nie pękła, także wtedy, gdy lekarz runął na ziemię, dość zresztą łagodnie i miękko.
    - Co pan odkrył?! – Ojeżyna szarpnął Czapkanem jak gałgankiem z wełny.
    Biolog miał ciągle przerażającą twarz, gdy wycharczał:
    - Ta kula…
    - TO NIE JEST KLOMB – dokończył nagle komandor. Bardzo spokojnie, cicho, prawie przyjaźnie. No już – pomyślał odprężony. – Umarłem. A to dobre. Dziękuję za uznanie, panie prezydencie.
    - …to planeta.
    - …
    - …
    - …
    - Co pan?! – wrzasnął Soin des Mains, którym sekundę wcześniej szarpnął berbeci szloch.
    - T o  j e s t  p l a n e t a – wycedził bez litości biolog.
    Tylżycki pokręcił głową z dobrodusznym uśmiechem.
    - Nie powinien pan mówić takich rzeczy – upomniał łagodnie. – Pan jest z Podola, z prekambru.
    Morawski patrzył tępo na ciało Diamentskiego. Było nieruchome niczym obelisk, ale też zawał serca nie sprzyja podskokom, a procesory reanimacji były już do niczego po sześciu poprzednich zapaściach. Serce doktora pękło jak wtoczona pod szynobus piłka plażowa. Ostatnia jego myśl była smutna: ,,Nie mogę wam wszystkim pomóc. Odcięto mnie od gazu’’.
    Tylżycki pocałował szablę. Pozostali ułani również.
    Ziemia brązowiała.
    Ojeżyna spojrzał na zieloną kulę beztrosko.
    - Taka malutka? – spytał wesoło.
    - Grawitację ma silną – rzekł Czapkan sucho.
    Soin des Mains chwycił biologa za hełm. Z całej desperackiej siły.
    - Co też ty kurwa gadasz, do diabła?! Jak piłka może być planetą?! Co to kurwa, kurwa, kurwakurwakurwa?!... No a co to jest, na rany wszystkich dziwek?! – wskazał grunt pod nogami. – NO CO TO JEST?!?!?!
    Czapkan milczał chwilę. W końcu, gdy zniecierpliwiony Tylżycki zaczął podnosić szablę, westchnął ciężko, jakby agonalnie i powiedział znużonym głosem:
    - To jest banan. Stoimy na bananie.
    Kosmonauci spojrzeli powoli na profesora, potem pod nogi, potem na planetę, a potem znów pod nogi. Wszystkie te ruchy były mozolne i groteskowo zsynchronizowane.
    - No w sumie? – podrapał się po hełmie Soin des Mains. – Skoro jakaś planeta musi być w kosmosie najmniejsza, to i banan jakiś musi być największy. Logiczne, prawda? Bóg nie zna ograniczeń… I to poczucie humoru!
    - Ostra szopa, co?! – wytrzeszczył przekrwione oczy Morawski. – Bierzcie za żony tylko Raki. Serio. Tam do kata, chyba i tak nie czekała… - Westchnął, chwycił się pod boki i zagruchał cichutko, ptasio, żałośnie.
    Biolog osunął się na klęczki. Odkrył potworne rzeczy, lecz poddał się dopiero, kiedy zobaczył, że komandor się rozpadł. Chciał zerwać hełm, jednak nie potrafił sobie przypomnieć, który guzik zdejmował blokadę. Zapewne istniało jakieś hasło głosowe na awaryjne otwieranie, ale kto by je tam znał.
    Szkoda, naprawdę szkoda, żeśmy nie wzięli termosu z kawą na rekonesans – pomyślał zupełnie trzeźwo Soin des Mains. Oblizał usta i odszedł w siną dal.
    Niezbyt daleko. Zaraz zapadł się w głąb czarniejącego miąższu, który wyłonił się z rozpękniętej skóry banana. Nie był idiotą i nie walczył. Nigdy nie lubił szarpaniny.
    Komandor Ojeżyna usiadł po turecku, uśmiechając się wdzięcznie i bez gniewu do hatifnatów. Męczyła go ta cała wrzawa, wiwaty, krzyki, oklaski polityków w sejmie, donośny baryton prezydenta Szwarcarskiego.
    - No to siup, prawda? – spytał filozoficznie.
    I były to jego ostatnie słowa, na swój sposób pewnie i znaczące.
    Wzrokiem, który już niczego nie przekazywał mózgowi – na przykład raportu o podejściu zbrązowienia pod tyłek – patrzył na ułanów szarżujących na żupobrona V i kłujacych lancami jego stalowe burty pośród indiańskich wrzasków.
    Miał błoniaste skrzydła i był wolny.
    Kapitan Tylżycki, poznański oficer z dziada-pradziada, nie poddał się. Płakał, odjeżdżając na sąsiednią płaszczyznę banana, gdyż nigdy dotąd nie utracił zwierzchnika, a komandor Ojeżyna był zwierzchnikiem doskonałym. Najdoskonalszym! Unikalnym, bezgranicznie oddanym Polsce zdobywcą.
    Ale kapitan nie ronił już łez, kiedy wracał cwałem, dzierżąc wspaniałą polską flagę. Siedemnastowieczni lisowczycy byliby pod wrażeniem, gdyby widzieli z jaką perfekcją zatknął chorągiew na małym, zielonym globie.
    Natychmiast wywołując przebiegunowanie i katastrofy ekologiczne.
    W tym momencie opuszczono trap Kołodzieja.
    Może dlatego, że hatifnaci okupujący prom uznali, że przewaga jest po ich stronie.
    Może była to kolejna złośliwość Anastazego, którego nie poskąpiono pierogów, ale nigdy nie poczęstowano kawą z Esencjum.
    A może poskutkował dramatyczny wrzask jednego z ułanów:
    - Otwierać! Rachunek za gaz!
    Kapitan Tylżycki wydał z siebie zadziwiający krzyk, który ogłuszył tak ułanów, jak hatifnatów, przebijając hełmy i rozchodząc się po całej spolszczonej przez niego planecie:
    - PRĘDKO! DO STATKUU!!
    Lecz było już za późno.
    Banan zgnił, a kosmonauci zgnili wraz z nim.
 
 
KONIEC