JustPaste.it

co by było gdyby?

tekst ten to dzieło jeszcze licealne, przedłużenie dziejów Stanisława Wokulskiego. W razie rażących błędów proszę o wyrozumiałość. :-)

tekst ten to dzieło jeszcze licealne, przedłużenie dziejów Stanisława Wokulskiego. W razie rażących błędów proszę o wyrozumiałość. :-)

 

Wdech. Wyrzut ramion do przodu. Wydech. Odbicie. Wdech. Wyrzut ramion do przodu. Wydech. Odbicie. Ciało swobodnie prześlizgujące się wśród lazurowej wody. Praca. Harmonia. Jedność z oceanem. Tak, to było to, czego mu było potrzeba. Swobody. Zrzucenia konwenansów. Zerwania z przeszłością, która od tej pory miała się stać zaledwie wspomnieniem. Wdech. Wyrzut ramion… Tak, tutaj było zdecydowanie lepiej. Żywiołowość tutejszej ludności koiła go, wrzawa niekończącego się entuzjazmu tuliła go w gorące sierpniowe noce, a gdy nie mógł zasnąć, ubierał wytarty, przepocony podkoszulek, nabyty u miejscowego handlarza za parę peso i osobiście przez niego skrócone do kolan bawełniane spodnie i dołączał się do zabawy w miejscowym barze, nad którym wynajmował dwupokojowe mieszkanko z widokiem na ocean. Tutejszy klimat ożywiał go bardziej niż niegdysiejsza miłość, tutejsze drinki paliły go mocniej niż syberyjskie araki a tutejsze kobiety nęciły go bardziej niż perspektywy zapisania się w historii świata w wyniku poświęcenia się nauce. Tak, z pewnością Kuba była dobrym miejscem na ucieczkę od przeszłości. Wdech. Wyrzut ramion do przodu. Wydech. Odbicie. Brzeg był już blisko. Wokulski dopłynął po chwili do plaży. Ponownie poparzył go piasek. Pomimo nieomal półrocznego pobytu tutaj, wciąż nie mógł się przyzwyczaić do tak wysokiej temperatury. Wprawdzie wiedział, że nagrzana plaża nieprzyjemnie parzy w stopy, przekonał się o tym w Bułgarii, gdy po kolejnym udanym transporcie dla Rosjan miejscowy kwatermistrz wojskowy Pawłow, rodowity Petersburżanin, namówił go na wypad nad morze. Wokulski, zmęczony i zakurzony, jako pierwszy wtedy wbiegł na plażę, i jako pierwszy z sykiem się cofnął, wyklinając gorący piasek. Pawłow śmiał się długo, po czym ściągnąwszy z furmanki, którą tu przyjechali, kawałek starej szmaty, owinął sobie stopy i spokojnie pomaszerował do wody.
Wokulski uśmiechnął się, przypominając sobie tą scenę. Szybko przebiegł przez plażę, zatrzymując się dopiero pod najbliższą palmą, w cieniu której zostawił swoją torbę i ubranie. Założył brązowe spodnie i przewiewną koszulkę bez rękawów, torbę przerzucił sobie przez ramię i wyruszył do domu. Zbliżała się dwunasta, pora sjesty, kiedy słońce paliło żywym ogniem, wysysając z ludzi energię życiową i ogromne ilości potu, a dając w zamian zawroty głowy, poparzenia słoneczne i suchość w gardle. Stachu przekonał się o tym już na statku, którym dopłynął do Kuby. Parę godzin przed wylądowaniem w Hawanie był on tak ciekawy wyglądu wyspy, że, ignorując ostrzeżenia hiszpańskiego kapitana, spędził kilka godzin na dziobie, penetrując lornetką horyzont. Około czternastej poczuł zmęczenie i usiadł wygodnie na dnie najbliższej łodzi ratunkowej, potem położył się, wsuwając głowę pod szeroką ławkę. Niebawem zasnął, ukołysany miarowym pluskiem wody uderzającej o burty statku. Na szczęście, tuż przed przybiciem do brzegu, kapitan zauważył zniknięcie jednego z pasażerów, a znając zamiary Wokulskiego, rozkazał przeszukać dziób statku. Znaleziono go, przypominającego kolorem ciała raka wyjętego z wrzątku. Na szczęście oparzenia nie były zbyt poważne, Wokulski nieświadomie sam się przed nimi uchronił, chowając głowę pod ławkę. Po zarzuceniu kotwicy spędził on jeszcze parę dni w swojej okrętowej kabinie i dopiero dwie doby po zawinięciu do portu zszedł na brzeg.
Stachu nie zamierzał ponownie przeleżeć kilka dni w łóżku z poparzeniami. Przyspieszył kroku, bar był już niedaleko.

 

***


- Hola, amigo!
- Hola, señor Wokulsky. Mam panu przekazać kilka słów od señora Diaza. O, proszę. – przy tych słowach barman i jednocześnie właściciel lokalu „Margarita”, Sanchez, podał mu niewielką, przybrudzoną z wierzchu kopertę. Wokulski spojrzał pytająco.
- Szklanka mi się, eee, przypadkowo przewróciła. – Sanchez uśmiechnął się przepraszająco. – Zresztą i tak pan wie, co jest w tej kopercie.
Stachu westchnął. Tak, wiedział, co tam jest.


***


- Musisz pan zapłacić już dzisiaj! Inaczej pana wyrzucę!
- Chyba rozumiesz, mój przyjacielu, że nie mam teraz pieniędzy. Zapłacę pojutrze, kiedy przypłynie „Hermasita”.
- Nic z tego. Chcę zobaczyć forsę! Masz dwie godziny, żeby uregulować rachunek, koniec dyskusji.
- Sanchez, zlituj się, wiesz, że zainwestowałem w ten statek kupę kasy! Pojutrze, kiedy przypłynie, odpalę ci ładną działkę, z tego, co zarobię.
- Hmm… dopłacisz 30%.
- Zwariowałeś? Najwyżej 10!
- Nie targuj się, gringo, bo gotowym pomyśleć, że nie masz do mnie szacunku. Myślisz, że don Jose Sanchez de la Vargas lo Coimbra y Cabral, szlachcic i potomek szlachcica z majątku Santiago Brenagento lo Cujina da się oszukać jakiemuś białemu?! Zapłacisz całą zaległą sumę razem z dodatkowymi 30% , jakem don Jose Sanchez de la Vargas lo Coimbra y Cabral!
Wokulski parsknął cicho. Pomimo nienajlepszej sytuacji, w jakiej się znalazł, groteska tej, stojącej przed nim, korpulentnej postaci, z błyszczącą łysiną, pokaźnym mięśniem piwnym i szybkimi, rozbieganymi oczami pospolitego rzezimieszka nie mogła nie wprawić go w rozbawienie. Poczciwy Sanchez. Nieznajomego, który zacząłby rozrabiać w jego barze, bez większego namysłu pchnąłby nożem pod siódme żebro. A później dokładnie przetrząsnął kieszenie. Swoim ziomkom, miejscowym, rozbiłby tylko (jak to często robił) butelkę z rumem na potylicy. I również dokładnie przeszukał, tyle że już na zapleczu, gdzie zaciągnąłby nieprzytomnego rozrabiakę. Później, jak gdyby nigdy nic, wróciłby za ladę. Wokulski nie miał zbytnich trudności z rozszyfrowaniem go. Jak każdemu konkwistadorowi i potomkowi konkwistadorów, liczyły się dla Sancheza w większości pieniądze. Zamierzał to teraz wykorzystać.
- Donie Jose Sanchez de la Vargas lo Coimbra y Cabral, szlachcicu i potomku szlachcica z majątku Santiago Brenagento lo Cujina! Mam dla ciebie wobec tego następującą propozycję. Radzę jej wysłuchać, bo gotowym pomyśleć, że nie masz do mnie szacunku. Jeżeli mnie wyrzucisz, nie zyskasz nic. Mógłbyś co najwyżej palnąć mnie w łeb i przetrząsnąć kieszenie, jak to masz w zwyczaju, ale sam dobrze wiesz, że nic tam nie znajdziesz. Jeżeli zaś dasz mi dwa dni, to do tego czasu wróci „Hermasita” z moimi aktywami, choć jestem pewny, że kapitanowi van der Baartowi, zgodnie z moimi instrukcjami, udało się sprzedać w Tampa cały ładunek trzciny cukrowej i cygar, jaki mu powierzyłem, a zatem wróci tylko z żywą, brzęczącą gotówką. Mamy teraz duży popyt na cukier, a snobistycznych, nowobogackich, gburowatych amerykańskich handlowców i plantatorów zawsze zainteresuje oryginalne kubańskie cygaro, zwijane na spoconych udach gorących Kubanek. Tak więc, nie ukrywam, liczę na duży… - Wokulski urwał, porwał z blatu wysoką szklanicę z mojito i wychylił do dna - …zysk. Gdy statek wróci, oddam ci wszystko, i dorzucę, powiedzmy, 15%. To jak będzie?
- Carramba, umiesz się targować, gringo! Niech już będzie moja strata, zgadzam się. Ale – Sanchez uśmiechnął się szelmowsko – dostarczysz mi skrzynkę cygar od twojego dostawcy, za pół ceny. W końcu nie mogę cię teraz po prostu wypuścić, straciłbym reputację bezwzględnego chciwca, rozumiesz chyba?


***


- Kapitanie! Kapitanie!
Van der Baart zaklął cicho. Liczył na chwilę prywatności ze swoją murzyńską niewolnicą, a tu znów obowiązki dają o sobie znać. Że też człowiek we własnej kabinie nie może mieć chwili spokoju. Zakładając spodnie, przeklinał w myślach bosmana Gardenera. Ten głupi Angol nie potrafił zrobić najprostszej rzeczy bez jego udziału. Holender wprawdzie lubił żeglować, uwielbiał wspinać się masztach, myszkować po statku od dziobu do rufy, poznawać statki, którymi dowodził, od stępki po bocianie gniazdo. Ale, na Boga! czy nie zasługiwał on czasami na chwilę przyjemności?!
    Tak rozmyślając, ostatni raz przelotnie spojrzał na półnagą Murzynkę, wstydliwie okrytą kocem i chwiejnym krokiem skierował się do drzwi, roztrącając po drodze puste butelki po rumie. Dookoła unosił się smród rozkładającej się wieprzowiny, gnijącej kapusty, rumu i niemytych ciał. Wyszedł na pokład. Przed kajutą stał Gardener.
- Kapitanie, przepraszam, że niepokoję, ale, proszę, niech pan na to spojrzy. – bosman podsunął mu trzymany w ręku barometr niemal pod nos. Van der Baart zaledwie rzucił okiem, zamarł.
- Spada tak już od chwili, kiedy zamknął się pan w kabinie. – dodał Gardener.
- Eeee? Muszę pomyśleć. – burknął Holender. Wytężył pamięć, aż rozbolała go głowa. Kiedy u licha zamknąłem się w kabinie? Dwa…, najwyżej trzy dni temu. Zaraz, zaraz. Pamiętam, że wypłynęliśmy z Tampa w sobotę… - Gardener! Jaki mamy dziś dzień tygodnia?
- Sobotę, panie kapitanie!
- Taak… Sobota. A zamknąłem się dwa dni po wypłynięciu…
- Jasna cholera! – wyrwało mu się. – Gardener, barometr leci w dół na łeb na szyję od pięciu dni, a wy dopiero teraz mnie o tym informujecie?!
- Dwunastu.
- Co?
- Ciśnienie spada od dwunastu dni, panie kapitanie. Spędził pan w kajucie prawie dwa tygodnie. Na szczęście wydałem już odpowiednie polecenia załodze. Kierujemy się w stronę lądu. Za parę dni burza powinna się już od nas odsunąć, wtedy ponownie obierzemy kurs na Hawanę. Niech pan się nie niepokoi, o wszystko zadbałem. Chciałem tylko zdać panu raport z obecnej sytuacji. Może pan wrócić do kajuty.
- Aha. Dobrze. A na przyszłość, Gardener, macie mnie informować natychmiast o takich rzeczach, pamiętajcie! – Van der Baart rozejrzał się jeszcze po widnokręgu i skierował swoje kroki do kajuty. Dosyć chyżo, pomimo morza wypitego rumu. Miał bowiem w planach dokończenie pewnych spraw dotyczących istoty dzielącej z nim wygody kapitańskiego łóżka.


***


Zimno. Było mu potwornie zimno. Nagle zdał sobie sprawę, dlaczego. Do kajuty lała się woda. Okrągły iluminator był rozbity, wlewał się nim ocean, przesuwając zaściełające podłogę śmiecie. Van der Baart słyszał groźny szum fal przewalających się przez pokład. Dookoła grzmiały pioruny, błyskawice rozcinały czarne jak smoła, zachmurzone niebo jaskrawymi zygzakami. Kapitan gorączkowo naciągał na siebie ubranie, dosyć nieporadnie walcząc z nagłymi przechyłami i podskokami statku, podrzucanego niczym gumowa piłka, po dłuższej chwili wyszedł na pokład. Trwała tam rozpaczliwa walka z żywiołem. Pomimo zamglonego wzroku i przesłaniających widok, spienionych rozbryzgów grzywaczy załamujących się na pokładzie van der Baart dostrzegł, że rozszalały żywioł bierze górę nad wspólnym wysiłkiem marynarzy. Ściana deszczu lejąca się z nieba nie ułatwiała obserwacji. Nagle potężne uderzenie fali w burtę statku zachwiało równowagę kapitana. Następna fala zmyła Holendra z pokładu. Słona woda zalała mu usta i wdarła się do płuc, gdy rozpaczliwie usiłował wołać o pomoc. Powoli pogrążał się w morskich odmętach, coraz mniej ruchliwy, jak gdyby morska woda w jego wnętrzu uspokajała go. Stopniowo zamykając oczy, dostrzegł jeszcze potężny błysk na pokładzie swojego statku i poczuł po chwili drgnięcie wody, wywołane potężną eksplozją. – Piorun uderzył w „Hermasitę” i trafił w beczki z prochem. – pomyślał. Był to ostatni wysiłek jego umysłu. Parę chwil później pogrążył się w ciemnej toni oceanu.


***


- Zatonęła?!
- Zatonęła.
- Na pewno? Jesteś tego pewien?
- Tak, jestem pewien. „Hermasita” poszła na dno.
- A załoga? Ktoś przeżył?
- Uratowało się tylko kilka osób. Niewiele z nich wyciągnięto, wciąż są roztrzęsieni. A co do twoich wątpliwości w moje źródła, to dobrze się znam z miejscowymi kapitanami, to oni powiedzieli mi, że do Hawany przypłynął statek, który ma na pokładzie rozbitków z „Hermasity”.
- A druga wiadomość?
- Taak… - Sanchez podrapał się po łysinie trzymanym w ręku kuflem – niesamowite, jakie ty masz szczęście, Wokulsky. Miejscowa szycha, niejaki Diaz, główny eksporter kubańskiej trzciny cukrowej zainteresował się tobą. Ha, tak naprawdę interesował się tobą już od chwili, gdy przejąłeś część jego rynku i spadły mu zyski. Zamierzał się z tobą rozprawić i odzyskać monopol, ale gdy dowiedział się o katastrofie „Hermasity” zapłacił wszystkie twoje długi i zaproponował współpracę. Krążą słuchy, że potrzebuje dobrego doradcy. Na razie wyrównał ci straty, a o pomoc poprosi, jak sam powiedział, „w dogodnej chwili”. Zanim cokolwiek zdecydujesz, poradzę ci coś. Nie odrzucaj tej propozycji, amigo. Dla Diaza wyrównanie ci strat to, przy jego forsie, fraszka, ale bądź co bądź, to były jego pieniądze. A jak dla mnie, lepiej nie zadzierać z gościem, który macza palce w każdej śmierdzącej sprawie w tym mieście.
- Czyli wychodzi na to, że nie mam wyboru.
- Ano, nie masz.


***


- Szklanka mi się, eee, przypadkowo przewróciła. – Sanchez uśmiechnął się przepraszająco. – Zresztą i tak pan wie, co jest w tej kopercie.
Stachu westchnął. Tak, wiedział, co tam jest.
- Nalej mi.
- Się robi.
Wokulski jednym haustem opróżnił zawartość szklanki, którą podsunął mu Sanchez. Odpieczętował zalakowaną kopertę, wyciągnął pomiętą karteczkę i przeleciał wzrokiem tekst. Diaz wzywał go do siebie następnego ranka.
- Sanchez!
- Tak?
- Jestem zmęczony, idę się przespać. Dopilnuj żeby nikt mi nie przeszkadzał. A, i załatw mi coś schludnego do jutra rana. Pamiętaj, „schludny” znaczy „czysty” i „cały”, nie „brudny” i „dziurawy”!

Wydawszy te instrukcje, Wokulski odwrócił się na pięcie i pomaszerował po schodach do swojego pokoiku. Musiał się wyspać, musiał być wypoczęty. Gotów na nowy dzień. Nowy dzień, niosący kolejne wyzwania.

Licencja: Creative Commons