JustPaste.it

"Wszyscy chcą do raju" III

Fragmenty po raz trzeci, ale troszkę inne.

Fragmenty po raz trzeci, ale troszkę inne.

 

 

(…)

Jasio zwany Dżonem miał powody do radości. Jego interes kwitł wyśmienicie, w dodatku nie musiał już się opłacać swemu protektorowi, Czifowi. Ta opłata, po prostu haracz, była czymś dolegliwym.

Czif znikł ostatnio, wywąchał pismo nosem. Jasio domyślał się nie bez racji, że Czif spalił się ostatecznie i nigdy już nie wróci w dotychczasowej roli. Nie było powodu do obaw, Jasio poczuł się zwolnionym z przykrej zależności.

Działalność młodzieżowego klubu, do którego wstępował jedynie wtedy, gdy musiał, skończyła się ostatecznie ku niewymownej uldze lokatorów. Policja rozpędziła wszystkich, piwnice zamknięto i oplombowano. Niepozorni uprzejmi ludzie pojawiali się co pewien czas w osiedlowych mieszkaniach, pytali o to lub owo. Pytani nie okazywali się rozmowni, sytuacja nie rozwiązała języków nadmiernie. Wieść niosła jednakże, iż „wojownicy”, elita, prawie w komplecie zasiedlają złej sławy areszt na Słowiczej, gdzie nie cackają się z nimi. Tylko jeden zdołał zwiać razem z Czifem. Podobno za granicę. O szczegółach nikt nie miał odwagi mówić.

Jasio nie bardzo się tymi zdarzeniami przejmował, prowadził własny interes, nie zajmowały go cudze sprawy. Cudze sprawy nie sprzyjają własnym, to jasne. Obstawiał trzy wylotowe szosy z miasta, pracowali tam tak zwani przez niego „moi ludzie” lub „łebonie” − dobranymi parami. Myli szyby samochodów zatrzymujących się na światłach, sprzedawali drobne głupstewka, kosmetyki samochodowe, przeróżne gadżety. Pracowali jak wściekli. Każdy płacił dniówkę, niedużą − dziesięć złotych, plus procent ze sprzedaży głupstewek. „Łeboniów” było dwunastu, Jasio zbierał dziennie sto dwadzieścia złotych, jak pokos grabiami z pola. Plus procent. Gdy się któryś próbował wyłamać, dostawał pokazowy wpieprz.

Co prawda, Jasio też dostał raz wpieprz. Od tego czasu płacił haracz, dziennie pięćdziesiąt złotych. I to bez różnicy, czy dzień wydajny, czy nie. Sam Jasio, gdy lało i łebonie nic nie zarobili, nie mógł od nich żądać zapłaty. Czif żądał, pogoda go nie interesowała. Jasio nie miał ochoty na powtórkę wpieprzu.

Od czasu do czasu robił czujną inspekcję swoich ludzi. Przychodził, siadał na uboczu, obserwował dokładnie. Jednego po drugim, każdego. Na dany znak łeboń musiał stawać na uszach i wytrząsać kieszenie.

− No widzisz, masz już dwadzieścia siedem złotych, choć dopiero pracujesz trzy godziny. Dycha moja plus sześć, reszta mnie nie obchodzi.

Kłamał, obchodziła go. Od jakiegoś czasu kombinował, żeby podnieść stawkę i właśnie sprawdzał, czy można. Prawie zawsze dochodził do wniosku, że będzie to uzasadnione. Czekał okazji.

Tego dnia przyprowadzono nowego kandydata do pracy.

Mógł mieć dziesięć, najwyżej jedenaście lat. Rozczochrany, brudny, ale z miną dużego cwaniaka. Bezczelnie łypał ślepkami. I perfekcyjnie strzykał. Ząbka mu brakło w najwłaściwszym miejscu.

− Potrzebujesz forsy, co?

− Pewnie, kurwa, kto by nie potrzebował.

− Jak jeszcze raz użyjesz takiego słowa, dostaniesz kopa i polecisz nad samo bałtyckie morze. Jasne?

− No nie ciemne, kur… dobra!

− Coś ty za jeden?

− Ja? − wzruszył ramionkami. − Taki se. Obywatel!

− Fąfel ci z nosa wisi, obywatelu.

Wysunął języczek bystry jak u węża, fąfel znikł. Za moment splunął z fantazją.

− Ni ma.

Jasio roześmiał się i wyciągnął rękę, czyściutką. Przybili. Łeboniowa łapka pozostawiła ślad niby gminna pieczątka. 

− Gotowyś? Warunki znasz?

− Jasne, kur… dobra! Wołają mnie Ambroży, ale ja wolę Dżim. To co, mogę już robić z chłopakami?

− Masz trzy dni próbne, zmiataj. Acha, przyślij mi tu Rudasa.

Chłopaczyna jaskrawy i wątły jak płomyczek, starszy o niewiele lat, stawił się. Jasio wskazał mu dłonią pobliskie wodne oczko.

− Weź tego nowego, każ mu umyć łapy, bo zamiast czyścić, będzie brudził szyby. Nauczyłeś go fachu?

− No. Zmyślny jest, szybki. Nada się!

Tak, pomyślał Jasio, sprawy układają się dobrze, jak należy. Bo życie jest piękne, kiedy ktoś wie, do czego ono służy.

Obecnie, bez argusowej nieproszonej opieki, nadszedł czas, by zrealizować duże plany. Naprawdę duże. Chociaż, przesadzać nie wolno, to zawsze źle się kończy. Czif, ten dopiero przesadzał! Wszystkiego było mu mało. Z Cyganami handlował byle czym, raczej diabli wiedzą czym, samochody co lepsze po nocach kazał obrabiać, bogate wille i pijaczków wychodzących z knajp. I takich jak Jasio biznesmenów połowy zarobku pozbawiał. Więc się naciął. Z policją lepiej nie zaczynać, policja prędzej czy później do skóry się dobierze. Tak, przesadzać nie wolno.

− Rudasek! Co z tą przyczepą kempingową?

− Możemy ją zabrać, pan Śliski powiedział, że pozwala. Te płyty z laminatu, co są za magazynem spółdzielni, też możemy zabrać.

− Okej, Rudas. Będzie trochę roboty.

5a7c05bb40df1469f34e19b11c6fcb15.jpg

 

(…)

Trzymiesięczna sankcja, areszt, wykluczenie kaucji − nie było wątpliwości, nie o wybryk chodzi, nie o szczeniacką głupotę.

− Powinieneś przeczytać. List pewnej dziewczyny, która niedawno popełniła samobójstwo, nie potrafiła znieść tego, co ją spotkało. Jak by to rzec, żyła za krótko, by po czymś takim żyć dłużej. Trudna lektura, Mironie, naprawdę.

O tej trudnej lekturze najwidoczniej i mówić było mu trudno.

Miron Kruk uchodził za człowieka twardego. Poza tym oczekiwał mocnego ciosu. Lecz gdy odrywał wzrok od zwykłej kartki papieru, twarz miał popielatą, oczy szkliste i nieruchome. Powiało dzikością dżungli, krwią i gorączką febry.

− Wiesz − rzekł jakoś bezbarwnie − nigdy nie myślałem, żeby mieć córkę. Może dlatego. Gdyby napisała to moja córka, zabiłbym wszystkich. Co do jednego.

Komendant poczuł się nieswojo wobec tych oczu i tych słów.

− A niektóre−to−prze−ży−wają. Nawet rodzą−po−tym.

Daleko przejeżdżał pociąg, ciężki wysiłek lokomotywy rezonował brzęczeniem szyb, drżeniem podłogi. Gwizd i sapanie wtłaczały coraz gęstszą ciszę ku ścianom.

− Powiedział mi: „To szklanka, tato. Nieważne.”

− Rzeczywiście, to była szklanka. Taka z grubego szkła − głos komendanta był ochrypły. − Mamy tę szklankę. Ważna. Krew na niej należy do Eryka, odciski palców do Marioli.

Mówił „Marioli”, jakby dobrze ją znał. Widocznie w śledztwie przywykł do tego imienia, wiele się o niej dowiedział i zaczął traktować, jak gdyby naprawdę znał. A Marioli już przecież nie było.

Miron Kruk ukrył twarz w nieforemnych małpich łapach, siedział nieporuszony. Panować nad sobą nie miał powodu, ale nie musiał mówić obcemu człowiekowi, w jak straszną przepaść go wrzucił. Wciąż spadał, daleko miał do dna.

Milczał też komendant, znów paląc papierosa. Gdy się odezwał, Miron Kruk słyszał go dobrze, lecz jakby nie docierało to do niego, chociaż nie było chińszczyzną.

− Sąd wydał decyzję o tymczasowym aresztowaniu siedemnastu osób, dwie zwiały za granicę. Zarzuty są najcięższego rodzaju. Zbiorowy gwałt na nieletniej, nieumyślne spowodowanie śmierci, podejrzenie o kilka podobnych gwałtów, także po prostu na dzieciach, działalność w zorganizowanej grupie przestępczej, polegająca na dokonywaniu kradzieży i rozbojów, paserstwo, korzyści z nierządu, deprawacja, pedofilia, co tylko chcesz. Nawet podejrzenie o kilka zabójstw, na razie bez konkretów, poza tym nie pod adresem Eryka. Eryk nie we wszystko zamieszany jest bezpośrednio, śledztwo ustali to dokładniej. Zatrzymano też dwóch funkcjonariuszy, którzy od dawna o tym wiedzieli, czasami pomagali załatwić coś, zatuszować. Kupowano ich łapówkami, podsuwano co ładniejsze dziewczęta. To zawsze atrakcyjne, szczególnie dla starych byków. Starych i zboczonych. Gdybyś porozmawiał z tymi dzieciakami, dziewczynami, gdybyś zadał im kilka prostych pytań, zwątpiłbyś w zdrowy rozsądek. O moralności nie mówię.

Znów sięgnął po papierosa. Alkohol omijał.

Miron Kruk miał wrażenie, że spadł ze szczytu wieżowca. Nie mógłby czuć się bardziej rozbitym.

Wstał, podszedł do umywalki w kącie, włożył głowę pod strumień drętwiąco zimnej wody. Spływała po gorylich kudłach na głowie, karku, po butach, po podłodze. Komendant bezmyślnie wpatrywał się w rosnącą przy tych butach kałużę.

− Jeżeli chcesz zobaczyć się z Erykiem, to wiesz do kogo się zwrócić.

Miron Kruk oderwał się od umywalki. Wyglądał strasznie. Strasznie wyglądał nawet wtedy, gdy nie był straszny. Teraz był.

− Po co?

− Jak to, po co? Jak to? Nie chcesz zobaczyć się z synem?

− Po co? − powtórzył Miron Kruk.

Komendant pomyślał, że to pytanie też jest straszne. Zastanowił się, jak on to żonie powie, matce młodego drania. Współczuł Mironowi, uważał go za wspaniałego chłopa, imponującego nie tylko osiągnięciami, lecz i postępowaniem. W jego oczach Miron Kruk absolutnie nie zasługiwał na tak okrutny cios.

Cios? To było dopiero zapowiedzią ciosu.

Miron Kruk zaczął mówić. Jak gdyby każde czarne słowo wyrąbywał górniczym mozołem. Lecz kładł je na szalę jubilera.

− Wbrew wszelkim humanistom i humanitarystom, wbrew ich pobożnym życzeniom, które kochają tak bardzo, że biorą za rzeczywistość, człowiek jest takim urządzeniem, którego nie można naprawić. Nie pomoże żadne majstrowanie. Każdy ślad, każdego zepsucia, pozostaje w człowieku na zawsze. Żebyś nie wiadomo co robił z takim człowiekiem, nie naprawisz go do końca, nigdy. Żadnym wysiłkiem, żadnym nakładem, musiałbyś bowiem stworzyć go od nowa.

Te słowa wstrząsnęły komendantem, wydały mu się potworne, niesprawiedliwe, sprzeczne z wszystkim, czego uczono go w życiu. Były to słowa ojca, którego syn wymagał naprawy.

− Nie dajesz Erykowi… ludziom… żadnych szans!

Nadjeżdżał kolejny pociąg, szyby brzęczały. Miron Kruk przymknął oczy, nie chciał się zdradzić z ich wyrazem.

− Nie daję szans zawodowym, urzędowym naprawiaczom, przemądrzałym durniom, którzy nigdy nikogo nie naprawią. O zepsuciu wiedzą tylko ich uszy, ich ślepa zadufałość, bo tak naprawdę zepsucie ich przeraża, kurczy ich serca i dusze. Dlatego są bezlitośni w swym miłosierdziu, w swym humanitarnym dziele. Ich sukcesy polegają nie na tym, by człowieka naprawić, lecz na tym, by go złamać. Wielu jest złamanych, niewielu naprawionych.

Miron Kruk położył na blacie obie zwarte pięści. Komendant zastanowił się, czy są twardsze od kamieni, którymi rzucił w kierunku własnego syna.

− Człowiek to jest takie urządzenie, które albo naprawi się samo, gdy będzie mieć taką wolę, albo nie naprawi go nikt.

Zbliżył się do okna, otworzył je, jak gdyby za mało było mu powietrza. Stał pochylony, z obwisłymi długimi ramionami i naprawdę przypominał teraz zmartwionego goryla.

Komendant zrozumiał, że na ten raz wszystko zostało powiedziane. Bo cóż można by jeszcze powiedzieć? Pocieszać, kłamać? Miron Kruk nie należał do ludzi potrzebujących pociechy, która prawie zawsze oparta jest na kłamstwie. Wobec takich ludzi niewielu ośmiela się kłamać.

Komendant sięgnął po teczkę o wadze wielu ton.

− Wybacz, Mironie. Wybacz, że przyniosłem ci taką wieść.

 

20bead0be7e91ab82c7e3a10661de97d.jpg

(…)

Jasio zwany Dżonem rozbudowywał swój spokojny interes.

Przy jednej z wylotowych dróg tuż za miastem otwarto właśnie nowy kompleks handlowy pod nazwą „Apis” i Jasio natychmiast opanował pobliskie parkingi, należące do kompleksu. Czujny był, wystartował we właściwym momencie.

Co prawda, konieczna była wojna, wielkie sześciokrotne pyskobicie. Wpierw honorowe, biznesmen na biznesmena, potem całą bandą. Jasio osiągnął zdecydowaną przewagę, jak cztery do jednego. Nie opłacało się z nim zadzierać. Miał na zawołanie znakomitych zabijaków.

– Rudas – powiedział do swego pomagiera, który wyglądał na pochodnię  z lekka przygaszoną, lecz bystry był niby skra na szybkim loncie. – Tutaj będziemy nie tylko szyby myć, rozumiesz?

– Jasne, Dżon – skwapliwie odrzekł Rudas. – Co tylko chcesz.

– Cztery ładne dziewczyny, tak po dwanaście, góra czternaście wiosen i ani jednej zimy. Kapewu?

Tego dnia Jasio ubrał się nieco staranniej, wyznawał bowiem tę prostą prawdę, że jak cię widzą. Zapowiedział się u kierownika działu chemicznego, w którym to dziale były również kosmetyki samochodowe, poprosił o poważną rozmowę.

Kierownik był nieco starszy od Jasia, acz nie oszałamiająco. Nosił się według niby zachodniej biznes nowomody, z większym nieporównywalnie samozaparciem. Mimo nokautującego upału wbity był w czarny garniturek i różową koszulę z krawatem. W domu miał pewnie psa, który te krawaty musiał mu nadgryzać.

– Panie kierowniku – z szacunkiem przedstawił się Jasio – moje uszanowanie. Ja jestem poważny handlowiec. 

– Tak? – kierownik, jak się Jasio spodziewał, bacznie obrzucił go wzrokiem. Wynik nie był chyba zły.

– Handluję tu obok na parkingu „Apisa”. Moi ludzie myją szyby w samochodach, wyłącznie artykułami zakupionymi tutaj. Myślałem o tym, żeby równocześnie oferować klientom pewne artykuły, które pan ma na składzie. Nie tylko samochodowe, inne też, byle poręczne, niewielkie.

– I myślisz, że dostaniesz je za darmo?

Jasio uśmiechnął się z wyższością.

– Pan mnie źle ocenia, panie kierowniku – rzekł z naciskiem na „pana”, co przyniosło efekt. – Nie tylko nie chcę niczego darmo, nawet nie chcę niczego na kredyt. Płacę wyłącznie gotówką, nigdy inaczej.

Teraz kierownik spojrzał z zainteresowaniem.

– Gotówką?

– Wyłącznie – powtórzył Jasio.– Oczywiście, pan mi zapewni drobny rabat, czyli da nieco taniej, ja sprzedam nieco drożej. Jedyne, o co bym poprosił, to możliwość ewentualnego zwrotu tych artykułów, które wcale nie pójdą, o ile takie w ogóle się trafią. Mam nadzieję, że nie.

– W porządku, panie handlowiec – kierownik skinął głową. – Możemy omówić tę sprawę. Co by szanownego pana interesowało?

– Wpierw, rzecz jasna, artykuły przecenione, lecz jeszcze nie przeterminowane. Nie mogę sobie pozwolić na żadne przewałki, nic na bezczelnego. Potem te, które idą najsłabiej, może nawet wcale.

–  Niby na parkingu pójdą lepiej?

– Moja w tym głowa. Oczywiście może się zdarzyć, że coś nie pójdzie, to się zabezpieczam. Właściwie w to nie wierzę. Dobry handel polega na tym, żeby nie dawać ludziom czasu do namysłu. Biorę przykład z was. Tu ludzie chapią byle co, jak wariaci albo dzicy, najmądrzejsi  głupieją w takim sklepie.

– Niby w jakim?

– W takim ogromnym, w którym jest wszystko. U nas takie sklepy to wciąż nowość, więc nic dziwnego. Trochę reklamy w telewizji, ładne obrazki przed sklepem i ludzie całkiem się tracą, jakby nigdy rozumu nie mieli. Wysiada człowiek, wygląda na mądrego, ale w oczach ma mgłę,  niczego nie odróżnia jak afrykański dzikus. Gdy mu jeszcze podstawię młodą dziewczynę z ładnymi cycuszkami, z gołym brzuchem, to on od niej kupi nawet fortepian i psa, choćby miał od żony po pysku dostać za to.

Kierownik zaśmiał się z aprobatą i tak zaczęli współpracę, niezwykle owocną w kilku dziedzinach. Owocność dotyczyła trzech zainteresowanych stron. Trzecią stroną, rzecz jasna, musiał być dzielnicowy. Dzielnicowy stanowił z urzędu stronę zainteresowaną, prywatnie zaś – interesowną.

W swojej kwaterze Jasio dokonał kadrowego przeglądu. Wszystkich sztuk razem, następnie osobno. Potem znowu razem. Zadał im kilka pytań, z podstawowych rachunków, następnie z psychologii stosowanej i stosownej. Zdało pięć sikorek.

– Jola, Iza, Gośka i Beata, te cztery na początek wystarczą. Reszta jest wolna do następnych wyborów na miss parkingu – wyniosłym gestem odprawił trzy pozostałe dziewczyny. – Te cztery nauczę, jak się handluje. Jutro o dwunastej macie tu być na pierwszą lekcję. Dekolt, miniówy i pępek na wierzchu, jasne? Jak nawali któraś, odpada. U mnie bez tłumaczeń. Albo jest się okej, albo się wcale nie jest.

Ta piąta, która zdała, najładniejsza i może najstarsza, nie miała zamiaru wyjść. Jasio specjalnie ją pominął. Wpadła mu w oko i wiedział, że jej zależy. Jeśli komu zależy, można od niego wymagać. Im bardziej komu zależy, tym więcej można.

Czas Lilki dawno przeminął, zresztą Lilka była już stara, siedemnaście. Jasio zdecydował, że czas na świeżonkę.

– Dlaczego mnie odrzuciłeś?

– Bo mi się nie podobasz. To moja sprawa.

– Umiem handlować – powiedziała chmurnie. – Handlowałam na targu z mamą, sprzedawałyśmy papierosy, wódkę od Pepików. Czasami korony.

– Gdzie mieszkasz?

– Koło szpitala.

– Pokaż brzuch – zażądał Jasio.– Opuść trochę kieckę, podciągnij koszulkę. Chcę zobaczyć twoje biodra, jaki masz brzuch i figurę. U mnie ma to być pierwszej klasy. Jak będzie, możemy pogadać, dam ci szansę.

Rozejrzała się spłoszona, brodą wskazała Rudasa.

– Niech on wyjdzie.

– Po co? Jak się wstydzisz, wyjdź ty.

Jasio pokiwał głową z politowaniem, Rudas zachichotał. Nie byli zwyczajni takich oporów. Inne rozbierały się chętnie.

– No i czego się zastanawiasz?

Z determinacją pochyliła głowę. Powoli stawała się bardziej płonąca od Rudasa. Zdecydowanym ruchem szarpnęła zamek, spódniczka opadła. Tak samo szybko zdjęła koszulkę, została w samych majteczkach, opalona i śliczna, ze łzami w oczach.

– Chcecie się pogapić? To się gapcie! Chłopaki–głuptaki! Ja muszę pracować, nie rozumiecie? Mama od dawna chora i bez pracy, tata każdy zasiłek przepija. Z czego mamy żyć? Ciekawi!

Jasio leniwie skinął ręką i oblizał się.

– Spieprzaj Rudas. Będziesz potrzebny, to cię zawołam, kape? Jak masz na imię, kozo?

– Brygida.

– Fe, nie podoba mi się. Będziesz Bardotka, chcesz? 

– Wszystko mi jedno, byleś mnie przyjął. Może być Bardotka.

I nawet się blado uśmiechnęła.

– Masz chłopaka?

– Nie!

– Dlaczego? Wszystkie dziewczyny mają. Chcesz, to na jakiś czas ja mogę być twoim chłopakiem. Zgoda?

– Przyjmiesz mnie?

– Przyjmę. Chodź tu bliżej. Jeszcze, nie bój się. O, teraz mi się podobasz, umiesz się całować.

– Nie musisz pchać mi języka do gęby!

– Czy już ci ktoś lizał te twoje wymionka? Lubię takie fajne, takie twarde i duże. Jak tak odskakują.

– Och, boli, nie gryź!

– Nie gryzę. Fajnie smakują, wiesz? Masz taką gładką skórę na plecach, podniecasz mnie, dziewczyno. Daj jeszcze cycuszka.

– Tak mi się gorąco robi, jak je liżesz. Ale na więcej ci nie pozwolę, wybij to sobie z głowy, rozumiesz? Zostaw te majtki, mówię ci! Zostaw! O Boże. Nie! Nie!

– Co się boisz? Nie robię ci krzywdy. Przestań drapać!

– Zostaw mnie, ja nie chcę. Nie! Nie!

– Tak, tak. Właśnie chcesz. Widzisz, już jesteś mokra. Ile masz lat?

– Ja? Och, to boli, boli! Zostaw mnie, proszę. Proszę! Czy musisz to robić? Ja mam dopiero piętnaście!

– Nie bój się, to nie żądło, chociaż od tego też można spuchnąć.

– Nie, nie! Proszę!

– O, już wszedł całkiem, czujesz? Mówię ci, u mnie sobie zarobisz, będziesz jak królewna. Przestało boleć, nie? Poczekamy, żebyś się przyzwyczaiła i poczuła, jak to jest. Fajne masz piersi, taki gorący brzuch. Czego płaczesz? Źle ci? Przecież ruszam powoli i delikatnie, żeby ci się zachciało. Ma ci być dobrze, rozumiesz? Dobrze ci?

– Nie wiem. Dlaczego to zrobiłeś, dlaczego?

– Ja to lubię. I ty polubisz, zobaczysz. Zaraz ci się zachce. Mówiłaś, że chcesz być moją dziewczyną, nie?

– Nie wiem. Nie! O Boże, Boże, jak mi się robi dziwnie!

– I z tego płaczesz? Ale nie gryź, bo ci wleję. Rozsuń jeszcze nogi, o tak. Czujesz mnie tam w środku?

– Acha! Co ty mi robisz, co robisz!

– Skup się i bądź cicho, bo teraz muszę przyspieszyć. Tylko mi nie próbuj krzyczeć. Cicho!

– O Boże, Boże! Och! Och!

 

(…)

– Niech pan zaczeka chwilę, panie Kruk – powiedział prokurator, wskazując surowe drewniane krzesło ustawione pod ścianą jakby na rozstrzelanie. – Poproszę, by przyszedł wychowawca, on przyprowadzi tu pańskiego syna.

– Wychowawca. Nie ma już strażników, tylko wychowawcy? Nie nadążam za eksperymentami nowego ministra.

Prokurator popatrzył złym wzrokiem. Był człowiekiem młodym.

– Wychowawcy, panie Kruk, są psychologami, zajmują się resocjalizacją ukaranych. Ich zadaniem jest przywracanie tych ludzi społeczeństwu. Dbają także o to, by nie załamywali się tutaj. Żeby się przystosowali do warunków odbywania kary.

Miron Kruk też miał niedobre spojrzenie, ciężkie jak jego kroki, jak on sam. Nie, było znacznie cięższe. Jak cały beton z przeklętej dolinki. Jak wina, którą dźwigał na sobie. Nie znosił ludzi posługujących się mową na wzór małpy z brzytwą. W ustach prokuratora brzytwa stanowiła narzędzie szczególnie niebezpieczne.

– Więc dbają, aby ludzie, którzy innym zakłócili życie, nawet je zabrali, żeby mogli zachować równowagę ducha i psychiczny komfort. Żeby, broń Boże, nie załamali się w trudnych warunkach.

– Pan jest dziwnym człowiekiem, panie Kruk. Nie ma tu takich, którzy zabrali komuś życie, jak pan to określa.

Spojrzenie Mirona Kruka nie zelżało ani o jeden gram.

– Pan nie ma żadnego pojęcia o tym, co znaczy zabrać komuś życie, o tym nie uczą na studiach. Można to uczynić na tysiąc sposobów, panie prokuratorze. Na tysiąc i jeden. Nie trzeba wcale zabijać. Zabójstwo to czasem łaskawość złoczyńcy.

Wzrok prokuratora był raczej zamglony, choć cierpliwy.

– Niech mi pan jeszcze powie, czy wychowawcom wolno jest budzić sumienie w tych ludziach.

– Właściwie nie wiem, o co pan pyta.

Miron Kruk skinął głową.

– Widzi pan, obudzone sumienie to właśnie brak spokoju, właśnie załamanie. Stanowi niezbędny warunek resocjalizacji. Sumienie, panie prokuratorze, o którym wie pan tak mało. Cóż, w paragrafach nic nie ma o sumieniu,  paragrafy mają je zastąpić.

– Ja już skończyłem studia, panie Kruk. Proszę zaczekać.

Eryk wszedł drobnym kroczkiem, wychudzony jakiś, spłoszony. Oczy biegały, nie potrafił zatrzymać spojrzenia na żadnym przedmiocie. Stał, nie siadał. Miron Kruk dopiero teraz odczuł, czym jest naprawdę nieszczęście. Było po prostu jego synem.

Strasznie było pomyśleć, że widzi go tutaj, w takiej sytuacji. Po raz pierwszy od czasu, kiedy odszedł z domu.

– Witaj, Eryku. Nie czujesz się dobrze, jak widzę.

– Nie, tato. Źle mi, ale nie jestem chory.

– Usiądź, chcę porozmawiać z tobą. Ta rozmowa, Eryku, potrzebna mi jest jak powietrze. Może uduszę się bez niej.

Spostrzegł, jak Eryk dziko spojrzał na wychowawcę. Z nienawistną obawą, zarazem z potulnością ujarzmionego psa. 

– Nie zwracaj na niego uwagi. Nie chce wyjść, choć powinien, bo nie są to jego sprawy. Pan wychowawca jest mocno przekonany, że musi wszystko widzieć i słyszeć. W końcu widzi i słyszy tak dużo, że mieszają mu się te jego szufladki. Jest jednak psychologiem, umie nie wpadać w depresje.

Eryk się nawet uśmiechnął, choć blado. Wychowawca milczał. Albo na tyle był rozsądny, albo na tyle ambitny.

– Matka była u ciebie?

– Wczoraj.

– Przyniosłem ci paczkę, ale zabrali do sprawdzenia.

– Zawsze tak robią.

– Siedzisz sam? W pojedynczej celi?

– Nie, z chłopakami. Wszystkich nas razem już trzymają.

– Wy też trzymacie się razem?

– O co ci chodzi? Nie rozumiem, tato.

– Każdy się broni, jak umie i może, co? – Miron Kruk znał plan obrony syna, brał udział w jego tworzeniu, lecz nie chciał o tym wspominać, ponieważ działo się to bez wiedzy syna. – Adwokat ci coś poradził? Matka mówi, że cię aż dwóch będzie bronić.

– Obaj u mnie byli. Co dzień przychodzą, przynajmniej jeden.

– Czy chciałbyś czegoś ode mnie? Załatwić ci coś?

– Nie, tato, niczego nie potrzebuję.

– Potrzebujesz – ponuro rzekł Miron Kruk. – Cholernie potrzebujesz, synku. Po pierwsze, nie wiesz o tym, bo gdybyś wiedział, to byś nie potrzebował. Po drugie, nikt na świecie nie może ci tego dać, oprócz ciebie samego.

– Co to ma być? – zapytał równie ponuro.

– Rozum, synku. Odrobina mądrości. Gdybyś tylko wiedział, co to naprawdę znaczy. Poczucie więzi z ludźmi. Właśnie tego ci brak. Z tego  powodu czujesz się jak zwierzyna łowna, goniony i prześladowany. Jesteś w stanie wojny z wszystkimi ludźmi na świecie.

– Znowu zaczynasz – powiedział niechętnie. – Od nowa.

Spojrzenie ojca stało się twarde, smutne. Wróciła do niego świadomość tej strasznej ściany, dzielącej go od syna. Ściany, której nie można rozbić, bo jej po prostu nie ma. Nie ma jej, a dzieli.

– Tak, próbuję od nowa. Będziesz prześladowany albo tak łagodnie i spokojnie, jak ja cię prześladuję, albo tak bezwzględnie, jak czynią to oni, prokuratorzy, klawisze, wychowawcy. To się nie skończy, synku, dopóki nie nabierzesz rozumu, dopóki nie pojmiesz, że każdy człowiek, każdy bez wyjątku, jest taki dokładnie, jak ty. Że ma te same prawa. Takie same marzenia i życzenia. Że odczuwa ból i krzywdę w taki sam sposób, w jaki odczuwasz ty. Jeżeli nie stanie się to podstawą twoich czynów, twojego myślenia, nie będziesz w pełni człowiekiem.

Eryk milczał, tępo wpatrzony w szare ściany, czerwonawą podłogę, odrapane szafy, kulawy stół. Wzrok wędrował mu szybko, nieustannie, z jednego punktu na drugi punkt. Twarz, ściągnięta grymasem nieufności i czujnej uwagi, była naprawdę twarzą zagonionego. Tak, miał rację komendant. Eryka zapędzono do kąta i on o tym wie. Tylko to go zajmuje. Myśli wyłącznie o tym, że cios lada chwila padnie. Jak by tu przed nim uskoczyć. Być może, nie jest zdolny do innego myślenia.

Miron Kruk próbował. Czyż mógł nie próbować?

– Powiedz mi, Eryku, co byś zrobił, gdyby cię teraz zwolniono? Powiedzmy, wypuszczają cię dzisiaj. Co ty byś zrobił, synku?

Istnieją różne testy. Do diabła ich jest, do wściekłego diabła. Na inteligencję. Na wiedzę o ruchu drogowym. Inne też istnieją. Ale czy ktoś, kiedykolwiek, wymyśli test na człowieczeństwo?

W wygasłych oczach syna, pod zimnym popiołem, narodziła się iskra. Eryk aż zbladł jeszcze, podniósł się z krzesła.

– Gdyby mnie wypuścili?

– Tak, gdybyś teraz wyszedł. Co byś zrobił najpierw?

Milczał długo, nawet bardzo długo. Bladość ustąpiła wypiekom. Miron Kruk pomyślał zniechęcony, że wszystkie mądre testy, absolutnie co do jednego, należy potrzaskać czym prędzej o jak najtwardszy zadek.

– Nie wiem – odezwał się Eryk i potrząsnął głową. Nagła myśl, wiara i niewiara na jego twarzy jak przetartej szmerglem. – Naprawdę nie mam pojęcia. Dużo różnych rzeczy, różnych. Nie mam pojęcia, tato. Hamburgera i colę. Malborasa. Całe piekło muzyki. Nie myśleć, zapomnieć. Pojechać na Mazury. Zabrać dużo piwa. Nie wiem, co bym zrobił. Jeszcze nie myślałem o tym.

– I nie kupiłbyś, synku, nawet marnego kwiatka? Nic byś jej tam nie zaniósł?

Eryk w jednej chwili, gwałtownie zerwał się, zaczął krzyczeć. Spojrzenie miał wściekłe, buzujące ogniem.

– Co ja jej złego zrobiłem? To, co innym dziewczynom! Wszystkie to przecież robią, może nie? Czy musiała się zabić? Głupia! Durna! Przez jej durnotę wszystko! Co jej szkodziło żyć? Co jej szkodziło?!

Miron Kruk nie poruszał się. Nie miał o czym mówić i nie miał z kim. Płucom znów brakło tchu. Czekał, aż Eryk wyjdzie. Po prostu na to czekał. Pomyślał znów, że człowiek rodzi się raz, nie można go stworzyć od nowa. Żaden naprawiacz tego nie zmieni. Bo czyż istnieje cokolwiek, co mogłoby zmienić świat?

 

(…)

Od tej chwili buda zaczęła być Budą. Lokalem służbowym Jasia, wcale już nie nazywanego Dżonem.  

Znajdowała się w cienistym miejscu przy ogródkach działkowych, opodal wylotowej szosy, od niej samej jednak niewidoczna. Drobny grosz regularnie płacony dozorcom pobliskiej bazy sprzętowej zza parkanu zapewniał Budzie ochronę przed łowcami okazji.

Po nawiązaniu współpracy z handlowym kompleksem „Apis”, znaczenie Budy zmalało, ponieważ była zbyt odległa. Jasio kupił więc drugą podobną, także do remontu, usytuował ją w kącie rozległego parkingu przy „Apisie”. Tę drugą nazwano, rzecz prosta, Pesztem.

Jasio rzadko zaglądał teraz do Budy. Jego rolę w nadzorowaniu czyścicieli szyb i sprzedawców drobnych samochodziarskich cudeniek na obrzeżu miasta przejął właściwie Rudas. Jasio zbierał kasę, zajmował się ważniejszymi sprawami. Rudas się sprawdzał. Też miał zastępcę, bystrzaka−adiutanta.

Tych ważniejszych spraw było coraz więcej, interes naprawdę się rozkręcał. Potrzebny był pilny nadzór, czujne tuczące oko. Jasio wiedział, że nie ma interesów nieskończonych, nie powinny więc trwać w chaosie.

Pewnego dnia wybrał się do Budy. Umówił się tam wcześniej z Bardotką, która była już przywiązana do niego ślepo i bez reszty, posłuszna każdemu skinieniu. Z ręki zwyczajnie jadła.

Chodziło o to, że w Peszcie należało być powściągliwym, cywilizowanym. Co miasto, to miasto. Buda jakby w Bieszczadach była.

Jasio szedł poświstując wesoło, w całkiem bieszczadzkim humorze. Walił z buta  łopiany i mlecze, spluwał z fantazją w trawę. Czuł się świetnie, nabity jak akumulator.

W wyglądzie Budy coś go zaniepokoiło. Uważnie obejrzał okna, drzwi, potem przepatrzył okolicę. Wzruszył ramionami, ale klucza nie zdążył włożyć do zamka.

Drzwi się otworzyły, stanął w nich Czif.

Jasio wrzasnął ze strachu, natychmiast spocony, próbował szybko odskoczyć. Mocna ręka niby imadłem ścisnęła mu łokieć. Czif szczerzył poczerniałe zbójskie zęby, zadowolony z siebie.

– A kuku, mały. Tylko nie narób w spodnie.

Wciągnął Jasia do środka, starannie zamknął drzwi. Pchnął go w stronę stolika i taboretu, sam siadł na tapczanie, wyciągniętymi nogami ograniczył mu przestrzeń.

– Niegrzeczny był twój Rudas – poskarżył się. – Nie chciał mi dać klucza, niby nie wolno mu obcym. Czy ja obcy, co? Jestem bardziej swój, niż wy obaj, szczeniaki.

– Co mu zrobiłeś? Gdzie on jest?

– Znajdzie się – lekceważąco burknął Czif. Z uwagą obejrzał Jasia, jakby się nad czymś zastanawiając. – We właściwym czasie.

Jasio zdołał już wiele spostrzec. Tak zwany kącik kuchenny wyglądał tragicznie, Czif zapewne działał tam przez kilka dni. Widocznie mieszkał tu, siedział, gotował jakieś jedzenie. Wszystko o tym świadczyło.

– Całkiem nieźle się tu mieszka – Czif potwierdził jego domysły. – Zadbałeś o wszystko. Gorzoła, fajki, nawet trochę żarcia.

Obok tapczanu leżały też puste butelki po whisky i koniaku.

– Wolałbym jednak czystą – oznajmił Czif.

– Przyszedłeś po zaległą dolę? – Jasio z trudem zbierał myśli.

– Dolę? – Czif zaśmiał się. – Prawda, coś mi się od ciebie należy. Trochę sam znalazłem, resztę mi oddasz.

Na Jasiu ścierpła skóra. Rzucił się do szafy, nerwowo ją otworzył. Zgadzało się, został okradziony. Metalowa kasetka leżała na dnie szafy, powyginana, zniszczona.

– Nie za wiele tam miałeś, ledwie na piwo starczy. Ile masz przy sobie? Gadaj! Zresztą, daj wszystko co masz, szybko. Ja potrzebuję, rozumiesz? Co najmniej stówę.

– Jaką stówę? – wychrypiał Jasio.

– Sto baniek, idioto! W kasetce było tylko gówniane trzydzieści. Ile masz przy sobie? – wrzasnął Czif. – Dawaj, co masz!

Jasio nie był idiotą, dał wszystko. Skrupulatnie. Wspomnienie lania, które kiedyś dostał od Czifa, było w nim dokładne. Poza tym, czy opłacało się stawiać?

– Siedem baniek? – pogardliwie spytał Czif. – Tylko tyle nosisz?

– Dopiero południe – rozsądnie zauważył Jasio. – Utargi zbieram wieczorem. Po co mam nosić więcej?

– Gdzie chowasz forsę?

– Przecież nie tu. Do domu noszę. Mam swój pokój, do którego nikt mi nie wchodzi, mogę tam trzymać pieniądze.

– Na konto sobie nie wpłacasz?

– Nie.

– Nie? – Czif wyczuł wahanie w głosie Jasia. Wykrzywił się wesoło. – Dawaj swoją kartę kredytową. Ile na niej masz? Ile możesz wyciągnąć?

Jasio pomyślał z rozpaczą, że teraz naprawdę przegrał.

– Co tak zerkasz, mały? Kombinujesz coś? Lepiej daj spokój, wiesz, że ze mną nie warto zaczynać, trzeba żyć w przyjaźni.

Nagle podniósł się, niedbale kantem dłoni uderzył Jasia w usta. Cios był mocny, precyzyjny. Jasio poczuł krew i puchnące wargi. O mało nie spadł z taboretu. Czif śmiejąc się uderzył jeszcze dwa razy, w okolice skroni i w brzuch. Teraz Jasio spadł, krzycząc z bólu. Zwinął się na podłodze, starając się osłonić rękami.

– To tylko zaliczka, mały, taka bez gniewu, rozumiesz? Nie chciej, żebym się rozgniewał, to by było o wiele gorsze.

Siadł na powrót przy drzwiach, wychylił głęboki haust alkoholu ze szklanki. Smakował z przyjemnością, mlaskając.

– Muszę przyznać, że znasz się na rzeczy, mały. Ten wiskacz jest całkiem całkiem. Muszą ci dobrze iść interesy, jak masz tutaj taki ładny zapasik. Nie dałem rady wszystkiego wypić, choć trąbiłem ostro.

Jasio siedział na podłodze, kiwając się, jęcząc cicho. Miał wrażenie, że najadł się rozpalonych węgli. Czif się pochylił, wymierzył mu dwa policzki, na ochłonięcie.

– Wypij – rozkazał – wypij tego wiskacza.

Szczękając zębami po szklance, krztusząc się, Jasio wypił kilka łyków. Brzuch rzeczywiście jakby przestał boleć. Dotknął ostrożnie skroni, wrzasnął. Co zabolało więcej, skroń czy usta, nie wiedział.

– Dawaj kartę, zapisz mi swój kod. I nie cygań, gówniarzu, bo marny twój los, pożałujesz. Grzecznie tu poczekasz, ja pójdę na stację benzynową do bankomatu. Jak coś będzie niedobrze, możesz zapomnieć o zmiłowaniu. Znasz mnie.

Jasio skinął głową. Co innego mógł zrobić?

Nagle do drzwi zapukano.

Zastygli obaj. Czif z czujnym niepokojem, wkładając rękę do kieszeni wiatrówki. Jasio dobrze wiedział, kto puka. Zdjął go paniczny strach, pojął bowiem natychmiast, że o jedną osobę będzie tu za dużo.

– Uciekaj! Uciekaj!

Krzyk wypadł słabo, przez te rozbite wargi, z których zaraz pociekła krew. Chciał się zerwać. Czif był szybki niby zwierzę w osaczeniu. Skoczył do drzwi, zdążywszy powalić Jasia łokciem. Za chwilę wciągał do środka Bardotkę, zaskoczoną, zgłupiałą, niezdolną nawet do krzyku. Bez wysiłku rzucił ją na tapczan jak wierzgającą lalkę. Stojąc w drzwiach przyjrzał się obojgu.

Bardotka klęcząc na tapczanie wytrzeszczała przerażone oczy, nie pojmowała niczego. Jasio wciśnięty w kąt, miedzy szafką i taboretem, trząsł się. Czif  uśmiechał się niby straszny arlekin, samymi ustami.

– No, no – powiedział z rozbawieniem. – Czyżbyś na figle się tu umawiał, mały? Nieźle, nieźle. Ja też lubię takie młode mięsko.

– Jeżeli ją dotkniesz – z trudem wydusił Jasio – to ja cię zabiję, wszystko jedno. Dam znać na policję, nie daruję ci tego.

Czif z politowaniem pokiwał głową.

– Nawet ci powiem, co zrobić z moim trupem. Do tego stawku, mały, do stawku mnie wrzucisz. To niedaleko, za hałdą, woda tam akurat dobra, z kwasem solnym. Polecam ci ten stawek.

Chwilę odczekał, aż stężeje w nich przerażenie.

– A jeżeli to ja was tam wrzucę, złotka, co? Do stawku z kwasem solnym? Nocą, spętanych jak szyneczki? Plusk i ani bul bul.

Powiedział to tak, że Bardotka zaczęła krzyczeć, Jasio zadygotał. Natychmiast pojął, że Czif nie rzuca słów na wiatr. Takich słów nie. Teraz już bał się naprawdę. Przypomniał sobie wszystkie plotki, wszystkie szeptane wieści o Czifie, o jego pomocnikach. Wpadli z Bardotką w ręce człowieka znanego im dotąd jedynie z filmów i powieści. W ręce bandyty.

Możliwe, że ten stawek wcale nie był przypadkowy.

Siedzieli oboje na tapczanie, obejmując się, płacząc. Płakała więcej Bardotka, mocząc Jasia obfitymi łzami, szlochając łapała powietrze. Jasiowi także spływały łzy, ale był spięty, skupiony, gotów do każdej walki, nawet beznadziejnej.

Te dziewczyny z osiedla, które przepadły bez śladu rok temu. Dwie, może trzy. Dwie na pewno. Brat jednej z nich, który podobno przyszedł do klubu na rozmowę z Czifem. Ta ostatnia smarkula, co spadła z jedenastego piętra. W gazetach napisali, że niby samobójstwo. Że to pierwsze ciało, które ma niewątpliwy związek z klubem. Właściciel kantoru, znaleziony w lasku przez łeboniów. Znaleźli go w samochodzie, wykrwawionego, strasznie długo musiał umierać. Też mieszkał na osiedlu.

Jasiowi poczęły się plątać myśli, wszystko bolało go, piekło. Brzuch, głowa, usta. Świat kołysał się, odpływał. Mówili, że uciekł za granicę, on i jeszcze jeden. Ale są tutaj, ten drugi też musi być blisko. Szukają meliny, pieniędzy, policja szuka ich. Trzeba dać znać policji.

Czif z upodobaniem przyglądał się Bardotce.

– W najlepszym wieku – rzekł zadowolony – prawie nietknięta. Ty, mały, już ją paru rzeczy nauczyłeś na początek, co? Chyba nie jesteś oferma? To dobrze, będzie wiedziała, co robić.

Jasio zerwał się, rycząc. Był jak atakujące nieprzytomnie zwierzę, zagrożone w istnieniu i bez wyjścia. Trafił na skałę. Na pędzący parowóz.

Znalazł się znów na podłodze, zwinięty wokół własnego brzucha, chroniąc żołądek, który chciał z niego wyskoczyć. Nie widział, nie słyszał nic, tonąc w jęku, mgle i głuchocie. Ogarniała go słabość, przyjemne lenistwo. 

Ale się ocknął, coś mu kazało się ocknąć.

Czif siedział na tapczanie prawie tyłem do Jasia, z rozpiętymi spodniami, Bardotka bez bluzki klęczała przed nim, trzymana za głowę.

– No, gówniaro, naucz się obsługiwać mężczyznę. To nie boli, to nawet trzeba lubić. Taki duży, gorący lizak ze słodką śmietanką.

Wtedy Jasio spostrzegł lewarek. Nie podnośnik. Mocny pręt stalowy, na końcu rozdwojony. Używał go do podważania butli gazowej przy wyciąganiu z obejmy. Ten lewarek nie to, że wisiał, po prostu leżał na listewce pod sufitem, nie musiał go nawet podnosić.

To może było bardzo ważne.

Nigdy w życiu Jasio nie bał się tak okropnie. Nikogo nie zdarzyło mu się tak nienawidzić. Właśnie strach z nienawiścią stały się jego siłą i jego szybkością.

Dziwnie, ohydnie chrupnęło, jakby ktoś mlasnął, rozgłośnie strzelił językiem. Czif stęknął, chciał odwrócić głowę, lecz nagle nieporadnie, niby worek zboża, zwalił się na podłogę. Powierzgał, znieruchomiał.

– Uciekaj – wyszeptał Jasio, gdyż nie stać go było na krzyk. – Uciekaj, daj znać na policję, szybko, szybko.

Bardotka wybiegła, zatrzymała się, wróciła po bluzkę, znów pobiegła. Otwarte drzwi zakołysały się. Jasio rozejrzał się w panice. Uciekać! Nie, bo Czif też ucieknie, policja przyjedzie na darmo.

Sznurek! W przyczepie nie było żadnego sznurka. Pasek! Paska nie nosił. Oczy biegały rozpaczliwie, dziko. Drut! Cała szpula nawojowego miedzianego drutu leżała na dnie szafy, przy rozbitej kasetce.   

Śpieszył się, dlatego szło mu powoli, niezdarnie. Zdołał owinąć ręce Czifa grubą warstwą, potem to samo zrobił z nogami. Tego drutu dużo było. Owinął mu nogi aż do kolan, ręce do łokci. Czif był  bezwładny, ciężki, wymykał się z uchwytu. Jasio pracował z uporem, ponaglany wizją, że Czif się nagle ocknie.

Potem tknęło go coś. Wyjął z kieszeni Czifa pieniądze, cały rulon. To były jego, Jasia pieniądze. Schował do własnej kieszeni, ręce mu się trzęsły. Pomacał wiatrówkę Czifa, skamieniał. Nie musiał odgadywać, co wyczuł pod palcami. Nogi załamały mu się, ze strachu znów i ulgi. Gdyby to wiedział wcześniej, może by nie sięgał po lewarek. Ciężko siadł na podłodze, w oczach miał ciemno, czarno. Zachciało mu się spać. Po prostu położyć się i zasnąć.

Przez otwarte drzwi wpadał wiatr, słońce. Szumiały drzewa, jakiś ptak darł się opodal, jakby mu pióra wyrywali. Zapadanie w sen było rozkoszą, ciepłem.

Ocknął się tak samo gwałtownie jak przedtem, jakby znów miał do zrobienia coś koniecznego. Ale nie zerwał się. Leżał na noszach, otaczał go gwar ludzkich głosów, których nie rozumiał, jakieś samochody migotały błękitnymi błyskami. Zachłystując się, szlochając i jęcząc mówiła coś obok Bardotka. Głos lał się pluskającym ciurkiem niby wodospad, nie do wytrzymania.

– Przytomny – odezwał się ktoś.

Najbliżej byli ludzie w białych fartuchach, dalej inni w czymś rozmazanym, szarym. Twarzy nie odróżniał. Ci biali trzymali go za głowę, też białym czymś migali. Dziwnie szczypała ręka, jakiś drażniący zapach wiercił bezczelnie w nosie. Przyjrzał się, odróżnił kroplówkę.

Bardotka mówiła, mówiła. Nie widział jej i nie rozumiał, co mówi. Ani do kogo. Jeszcze ktoś jęczał w pobliżu. Tym kimś był on sam. Zdawało mu się, że śpiewa.

Po raz trzeci ocknął się w szpitalu. Pokoik był mały, nikt więcej tu nie leżał. Jasio westchnął, całkiem się obudził. Jego świadomość była już w porządku. Zdziwił się tylko, że jest bezpieczny.

Bardotka siedziała przy nim, rozpalona jak pszczółka. Trzymała go za rękę, unieruchomioną przez kroplówkę, całowała ją, tuliła się do niej. Tuliła się tak, jak gdyby w dłoni chciała wywiercić mu dziurę.

– Wkradłam się, bo nie chcieli mnie wpuścić. Tu portier całkiem srogi. Musiałam pod okienkiem na czworakach przełazić. Policja mnie szuka, żebym zeznania złożyła. Obiecałam, że do nich przyjdę, ale musiałam poczekać, aż dojdziesz do siebie. Jasiu, kochany, nic się nie bój, wszystko będzie okej, na pewno. Zabrałam ci pieniądze, jak cię przebierali i twoją kartę, rozumiesz? Klucze też. Dzisiaj zbiorę wszystko za ciebie i za Rudasa, bo on gdzieś zniknął. Schowam do Pesztu, dobrze? Nic nie zginie, Jasiu, bądź spokojny.

 – Fajnista z ciebie dziewczyna. Wiedziałem. Dlatego cię wybrałem. Od razu wiedziałem, że jesteś w porządku.

– I ty jesteś fajny. Taki dobry dla mnie. Uratowałeś mnie. Dlatego wszystko dla ciebie zrobię, nie bój się o nic.

– Niech poszukają Rudasa, powiedz im. Ja się boję, że ten Czif coś mu zrobił. Niech go koniecznie poszukają.

– Dobrze, Jasiu, powiem im to. Znajdą.

Bardotka ucałowała go mocno, kwiknęła i uciekła. Do pokoju wpierw zajrzała, potem weszła biała siostra z pigułkami na tacy, z termometrem i groźną miną. Mina nie pasowała do urody. 

– Kawaler już zdrowy, co? I na dziewczyny ma ochotę?

– Kto by nie miał? – Jasio uśmiechnął się.

– Na to przyjdzie czas po wyjściu ze szpitala. Z policją kawaler może już rozmawiać? Siedzą i czekają.

– Policja? No trudno. Jak muszą, niech wejdą.

Policja. Trzech cywilnych, lecz gęby jak mundury, szare, jednakowo sprane. Uśmiechy starto z nich ściernym papierem tak dawno, że nawet cień nie został. Jasio pomyślał, że gdyby musiał zajmować się tym, czym oni, chyba by gorzej wyglądał.

– Opowiadaj, chłopcze, od początku.

– Niby co?

– Najlepiej wszystko. Niczego się nie bój, rozumiesz?

Co nie miał rozumieć, bać się nie było czego. Widział, że włączyli magnetofon czy tam dyktafon. Nie zależało mu, nie miał za wiele do ukrycia. Domyślał się, że jego interesy zupełnie policji nie obchodzą, trochę więc o nich  powiedział. Nie za wiele, ile było trzeba. No, o Czifie to wszystko. Zaczął od klubu, od haraczu. Powiedział im to, co wiedział. Nawet o tym  stawku. Stawek ich bardzo zainteresował.

– To brudne bajoro, co jest tam dalej, za hałdą? Faktycznie – powiedział jeden policjant – straszne bajoro, śmierdzące. Dosyć nawet duże. Diabli wiedzą, jak głębokie.

– Płetwonurkowie sprawdzą.

– On miał pistolet, prawda? – zapytał Jasio. – Jak już leżał, wymacałem przez kurtkę. Gdybym wiedział wcześniej, bałbym się jeszcze więcej. I tak byłem w strachu, że jest ich dwóch, że przyjdzie ten drugi.

− Miałeś szczęście, chłopaku, on się nie spodziewał. Tego drugiego bandziora złapaliśmy wcześniej.

− To dzięki Bogu koniec − z ulgą rzekł Jasio.

– Po coś go tak owinął tym drutem? – zaciekawił się ważniejszy. – Moja mama tak zrazy owija, rady sobie dać nie mogę.

Pokręcili głowami, ale patrzyli bystro. Najbystrzej ten ważniejszy, przystojniak malowany. Z kimś o takich oczach Jasio by nie zadzierał.

– Powiedzcie, macie go?

– Oczywiście. Jasne, że go mamy.

– To dobrze, bo gdybym go nie owinął, mógłby jeszcze zwiać, ja byłem przecież nieprzytomny. Czułem, że tracę przytomność.

Wtedy ważniejszy powiedział:

– Nie mógłby zwiać, w żaden sposób. Martwi nie uciekają.

 

(…)

Jasio zaś leżał, jak leżał. Po operacji szybko wrócił mu humor, pozwalał sobie nawet na flirty z pielęgniarkami. W Akademii były nad wyraz ładne pielęgniarki.

Kłopotów nie miał z niczym. Bardotka okazała się pełnomocnikiem wyjątkowo rezolutnym, wszystko potrafiła załatwić. Przychodziła każdego dnia, bardzo zważała, by wpierw starszy pan Hering opuścił pokój syna. Wtedy śmiało wchodziła. Składała codzienny meldunek i odbierała dyspozycje. Radosna była niby sikorka przy słonince. Przy bardzo dużym kawałku.

Wszyscy Jasia lubili, jedna z pielęgniarek była nawet zazdrosna. Sala, na której leżał, korzystała z jego szczodrobliwości, był bowiem rozrzutny. Przedstawił się jako biznesmen, któremu świetnie idą interesy. Tyle, że mówić o nich nie chciał.

Szpital, jak wiele innych, borykał się z kłopotami. Jednym z objawów było skromne pożywienie. Na szczególną wzmiankę zasługiwał obiad − jednego dnia zupka, w następnym dniu drugie danie. Wcale nie była to dieta dla nazbyt przetłuszczonych.

Za osobną opłatą oferowano osobne obiady. Barowo normalne. Bez przesady, lecz wystarczające. Koszt był akuratny, dokładnie sześć złotych pięćdziesiąt. Dla całej swojej sali, dla dziesięciu osób, Jasio zadysponował te osobne obiady.

W szpitalu, jak w szpitalu, nie certowano się zbytnio.

Sąsiad, starszy człowiek, od początku przyglądał mu się ciekawie, z widocznym zafrasowaniem. Jak cały szpital, znał historię z bandytą Czifem.

– Powiedz mi, Jasiu, taką jedną rzecz – zagadnął pewnego dnia – czy myślisz czasami o tym trochę inaczej? Walnąłeś w łeb łotra i ten łotr nie żyje. Cieszysz się, wszyscy ci gratulują, że obroniłeś siebie i tę dziewczynę.

– No tak – zdziwił się Jasio. – Jak mam mówić?

– Prawda, że łotr jest łotrem – powiedział sąsiad jakoś uroczycie. – Bandyta to bandyta. Ale jednak, Jasiu, zabiłeś człowieka. Za–bi–łeś.

– Bandytę.

– Tak. Ale to był człowiek.

– Pokrętny masz rozum, dziadku, całkiem niedzisiejszy. Bo jaki tam człowiek z bandyty. Wszystkich bandytów bym pozabijał. Nie powinno być dla nich żadnej innej kary. Śmierć i tyle.

Po tych słowach na sali zrobiło się dziwnie cicho. Jasio zdumiony patrzył na spoważniałe twarze.

– Wszystkich byś zabił? Po prostu na śmierć?

– Zaraz, powoli – Jasio z niejakim trudem siadał. Nie było mu wolno natężać mięśni brzucha, na którym miał świeże szwy. – Mówię o bandytach takich jak ten Czif. Pozabijałbym wszystkich, nie miałbym z tego powodu żadnych wyrzutów sumienia, jeśli o to wam chodzi.

– Tak – stwierdził sąsiad – o to chodzi. O sumienie.

– O bandytów chodzi – w oczach Jasia pojawiły się złe błyski. – Z bandytami nic nie ma sumienie wspólnego. Wiem coś o tym, wy za mało wiecie. Bandyci to w ogóle nie ludzie. Wszystkich uważają za durniów przeznaczonych na odstrzał dla takich jak oni. Nie mają żadnej litości dla nikogo. Nie są ludźmi, nikogo za ludzi nie uważają.

– Trzeba ich wychowywać, Jasiu, od tego są więzienia i sądy. Nam nikogo nie wolno zabijać, tak głosi boskie przykazanie. Bandyty też zabijać nie wolno. Nikogo.

– Jasne – szyderczo odparł Jasio – jasne. Mamy być tylko zwierzyną dla nich, na którą będą polować bezpiecznie według własnej woli. No bo najwyżej zaczniemy ich wychowywać, co? Oni będą zabijać, męczyć, gwałcić, a my ich wychowywać mamy?

Sąsiad staruszek pogroził mu palcem. Nie wyglądał na proroka ani ewangelistę.

– Jasiu, Jasiu. Jeden nawrócony złoczyńca wart jest dziesięciu sprawiedliwych. Pamiętaj o tym.

– Tak? No to opłaci się najpierw porozrabiać ile wlezie, hulaj dusza, potem się nawrócić. Gdybym był nawróconym bandytą, wart byłbym więcej, niż wy tu wszyscy na sali. Szkoda, że nie zostałem bandytą. Nawróciłbym się!

– Z tego nie wolno ci robić żartów. Nie wolno!

– Jasiu – zapytał sąsiad – czy ty naprawdę nie wiesz, kto powiedział te słowa? O dziesięciu sprawiedliwych? Nie wiesz?

– Nie – burknął.

– Bóg w Ewangelii to powiedział, Jasiu.

– O do diabła.

 

2b9f2e4fcf79aace2d1218ab73838bc6.jpg

(…)

Nieskończenie cierpliwa wąska serpentyna wiodła stromo w górę po skalistym łyskającym grzbiecie, okrytym ledwie wstydliwie kilkoma krzaczkami o artretycznych palcach i miejscami kępiatą trawą. Skraju drogi nie zabezpieczono i zapewne przy wiejącym wściekle meltemi jazda nie była tu wcale możliwa. W ogóle – fruwało się raczej.

Na placu przed hotelikiem był tak jakby tłok, co najmniej trzy samochody stały. Hotelik, skulony chyba lękiem wysokości, z przestrachem tulił się do solidnego zbocza. Za wątłą barierą placyku zbocze wżerało się w morze, z psią zaciekłością tłukło fale białymi łapami. Widok z balkonu i tarasu nie był zbyt trzeźwym widokiem.

Wyjście z kielichowatej cieśniny, od płaskiego przylądka po klif twardej wyspy, po barankowe mielizny w żółtobiałym słońcu i drzewiasty cypel, podobny do wbitej włóczni, cała rozległość zatoki, Pelagikos Kolpos – była jak na dłoni. Haust czystej przestrzeni był czystym alkoholem.

Mieszkał tu, na ptasiej wysokości, jakby już miało tak być zawsze. Właściciele traktowali go bałwochwalczo, zapewne za sprawą dolarów. Podejrzewał, że dał im w dolarach tyle, ile żądali w drachmach, lecz nie dociekał tego. Nie zbiedniał, czuł się nadzwyczaj dobrze.

Mieszkał, milczał, myślał. Obserwował zmiennie obojętne morze, spokojne lub wzburzone, pracowite albo leniwe, statki płynące do portu i wracające z powrotem, dymiącą wiatrem górę o milionletniej pamięci, zbierające się nad nią chmury – białe, pomarszczone – świtami mozolne rybackie łodzie, niknące w mglistej szarości. Łodzie wracały wieczorami, nurzając się w falach i pianie, zdawało mu się, że trzepoczący zapach srebrnej rybiej śmierci dociera aż na górę, na balkon hoteliku.

Miron Kruk wiele się tu nauczył, wiele dowiedział.

Jadał potrawy, których nigdy nie próbował przedtem. Zupy rybne, zawiesiste jak sosy, ryby duszone w pomidorach i papryce, z cebulą, oliwkami, ośmiornice i kraby, gotowane homary, liście winogron pozwijane, faszerowane czymś dziwnie dobrym, pieczone bakłażany w ostrosłodkiej polewie. Przynoszono mu te potrawy bez pytania, w najbardziej nieprzewidywalnych porach, on zaś pożerał wszystko, delektując się smakiem, często też ilością. Sam potrafił zamówić niewiele − jagnię lub prosię z rusztu, whisky, kawę. Nie wciskano mu Metaxy, z czego wnioskował, że go szanują.

Dlatego zdawał się na gospodarzy.

Często mówili do niego, wesoło lub poważnie, gospodarz Pavlos, gospodyni Elena. Kiwał głową i słuchał ich śpiewnej mowy jak kiedyś arii w operze – podobało mu się, choć nic nie rozumiał. Przyzwyczajał się.

Czy wypoczywał? Przede wszystkim, czuł się uwolnionym. Właśnie tak, nie tyle wolnym, ile uwolnionym. Dziwne było pomyśleć, że mógłby nawet kupić ten hotelik, do końca życia w nim pozostać. Chwilami miał na to ochotę. Czyż wiele mu potrzeba?

Tak, to naprawdę dziwaczna myśl, że stać go, by nic nie robić. Po prostu żyć. Gdziekolwiek. Jakkolwiek. Na całym świecie nikt go nie potrzebuje, choć zawsze sądził zadufany, że jest nie do zastąpienia. On też nikogo nie potrzebuje mimo przekonania, że nie wytrzyma sam z sobą. Tymczasem okazuje się, że życie może przepływać obok, nie upominać się o niego, nie zapraszać zbyt usilnie.

Dotychczasowe zajęcia jakby straciły wszelką wagę. Gdy stawiał sobie pytanie, dlaczego i po co wszystko to robi – rozumiał całkiem zwyczajnie, że wszystko robi bez celu, że nic o celu nie wie.

Dążenie dla samego dążenia, w mglistość, która jest z przodu, tyłu, dokoła. Brak celu oznacza też brak kierunku.

Można zdobywać pieniądze, jak można robić mnóstwo innych rzeczy – do określonej chwili. Potem co? Jeszcze jeden milion? Dwa? Pięć? Z tymi, które ma, nie bardzo wie, co począć.

Firma nadal działa, fabrykuje pieniądze. Raz płyną raźną strugą, raz ciurkają tylko, stale ich więcej i więcej. Czy są mu potrzebne? Czy on potrzebny jest komuś?

Filozofowanie, majaczenie o życiu.

Nad ranem patrzył z balkonu na ciężko ładowny żaglowiec, pragnący wejść do cieśniny, wprost w gardziel ciemnego wiatru. Trzepiąc żaglami manewrował, robił zwroty, zygzaki i wciąż był widoczny z balkonu.

Wiatr dmuchał tęgo, pyzato i łzawo, w cieśninie buszowały zbielałe wysiłkiem fale, niby ramiona tonących. Rozpaczliwie sięgały pokładu żaglowca, który pochylał się, prostował, raz odchodząc, raz wbijając się w podmuchy jak topór w twarde drewno. Dochodził do pewnego punktu, do linii niebieskiego przylądka, tam zatrzymywał się, wykłócał, gniewnie machając skrzydłami i – pokonany – zawracał.

Potem zaczynał od nowa.

Miron Kruk zafascynowany obserwował uporczywy trud marynarzy, pragnących sforsować cieśninę i przylądek wbrew strzępiastym szkwałom. Kapitan żaglowca nie chciał okrążać wyspy, chciał przejść obok klifów i mielizn. Wiatr nie zgadzał się na to. Miał takie wietrzne prawo.

Przyniesiono śniadanie, lecz tylko machnął rękami.

Żaglowiec zatrzymał się, niby kaczka zaklaskał skrzydłami. Zrzucano tam jedne żagle, by je zastąpić innymi. Gdy przestały łopotać, ruszył bez wahań ku zwężeniu przylądka. Prostując się, rósł w oczach – oddalając się, malał.

Miron Kruk wybijał pięścią rytm na balustradzie.

Znów się zatrzymał, załopotał siwo i markotnie. Wiatr wymierzał mu bokserskie ciosy. Maszty pochylały się zmęczone, żagle opadły. Stało się jasne, że wieje tam raczej sztormowo, że wejście do cieśniny wcale nie jest możliwe. Więc po cóż daremne próby? Czy nie powinien stanąć na kotwicy, poczekać na lepszą pogodę?

Do południa nic się nie zmieniło. Miron Kruk czynił sobie wyrzuty, że nie liczył, ile razy żaglowiec składał się ku wejściu. Dziesięć razy? Piętnaście? 

Nie to było ważne. Ważny był upór, z jakim próbował.

Nie zamierzał rezygnować. Miron Kruk nie zamierzał zaprzestać patrzenia, wspomagania myślami. Imponował mu niezłomny kapitan żaglowca. Spokojny, uparty człowiek.

Do obiadu nic się nie zmieniło. Miron Kruk siedząc na balkonie rozrywał zębami chrupiący barani udziec. Tłuszcz spływał mu po brodzie, po rękach, kapał na serwetę okrywającą kolana. Obsuszał gąsiorek retsiny, ciągnął długimi haustami.

Nagle połknął wdech, jakby zapomniał, że żyje.

Od północnego wschodu, od zimnych trackich gór Didymoteichon, nadeszła chmura, niby leniwa czarna krowa z wezbranymi wymionami. Spieniony biały wiatr wytrysnął spod tej chmury, zagrzmiał iskrzącym deszczem. Żaglowiec sennie ułożył się w pianie i znikł za ścianą fali.

Miron Kruk pomylił się, trzymając w rękach kość i kawał oddartego mięsa. Mięso wyrzucił w przepaść, kość wpakował do ust.

Żaglowiec wyszedł zza deszczu, połyskliwie dygocząc płótnami. Jego dziób skierowany był nieustępliwie ku cieśninie. Pędził teraz, jak rogaty kozioł na wroga, począł niknąć w zgęszczonej przestrzeni. Lecz Miron Kruk już wiedział, pewien był, że przejdzie.

I plasnął łapą w balustradę, aż został barani ślad.

– Skurczybyk! Grek, który udał greka.