JustPaste.it

Świadectwo bioenergoterapeutki

Uruchamiałam energię najsilniejszych na świecie czakramów”

Uruchamiałam energię najsilniejszych na świecie czakramów”

 

7659a8b868785e629cdf2f0b6fa12905.jpg

W świat zagrożeń duchowych weszłam zupełnie nieświadomie. Na dodatek było to za sprawą księdza, który „znał się” na bioenergoterapii. Moja nieświadomość brała się z wieku – miałam 16 lat - a także z tego, że mało kto wtedy słyszał o niekonwencjonalnych metodach leczenia. Byłam po pierwszym nawróceniu i rekolekcjach oazowych, i nie chciałam wchodzić w żadne przestrzenie sprzeczne z wiarą. Niestety nie miałam oparcia w rodzicach, którzy byli tylko „okazjonalnymi” katolikami.

Wszystko zaczęło się od choroby nowotworowej mojego taty. Przeszedł już dwie operacje, ale jego stan nie poprawiał się. Wtedy właśnie znajomy ksiądz zaproponował spotkanie ze znanym bioenergoterapeutą. Stan taty był na tyle zły, że jak się wyraził ten człowiek, potrzebował natychmiast dużej dawki czystej energii i kogoś, kto podczas jego nieobecności będzie o to dbał. Jego zdaniem, po zbadaniu mojego poziomu energetycznego, który okazał się być tak samo wysoki, jak poziom bioenergoterapeuty - najlepiej będę się do tego nadawała ze wszystkich członków rodziny. Wtedy zaczęło się całe wtajemniczanie w mroczny świat. Stopniowo uczył mnie posługiwania się wahadełkiem, tablicą z odpowiednimi rysunkami i wykresami, uruchamiania odpromienników rzekomo eliminujących zgubne działanie żył wodnych w naszym domu, które jego zdaniem były przyczyną choroby taty... Ojciec brał już morfinę a kiedy ból był ogromny to ja usuwałam go, uruchamiając energię najsilniejszych czakramów w kraju i na świecie ( związanych ze starożytnymi cywilizacjami i religiami). Dzisiaj wiem, że zostałam wtajemniczona  bardzo szybko i otrzymałam ponadprzeciętne zdolności...

Równolegle z tym, nie widząc niczego złego w korzystaniu z energii kosmicznej,  prowadziłam normalne życie sakramentalne. Przez pewien czas nie było żadnych sygnałów, które mogłyby mnie zaniepokoić. Jednak po roku mój tata zmarł, a bioenergoterapeuta zginął w wypadku samochodowym miesiąc wcześniej. Po tych wydarzeniach przestałam zajmować sie wahadełkiem.  Niestety po jakimś czasie znajoma poprosiła mnie,  żebym „zbadała” jej dom i skutki działania żył wodnych. Zrobiłam to na jej prośbę. Szybko znaleźli się następni „potrzebujący”, chorzy... stawiałam na ich życzenie diagnozę choroby i okazywała się trafna. Niestety, na dodatek ”wiadomości” pochodzące od wahadełka pomagały mi w nauce – „dzięki” niemu znałam np. tematy maturalne, które okazały się prawdziwe. Czasami popatrzyłam na człowieka i już wiedziałam, co mu dolega. Pierwszą moją reakcją na ten stan rzeczy był lęk, ale jednocześnie ciągnęło mnie coraz bardziej do rozwinięcia tych umiejętności. W tym okresie także zaczęłam fascynować się filozofią, zwłaszcza hinduizmem i buddyzmem.

Jednocześnie, studiując te filozofie, coraz wyraźniej czułam, że coś jest nie tak.  Niebezpiecznie głęboko zaczynały się wdzierać w moją psychikę nurty nihilistyczne i myśli o śmierci, jako czymś, co wkrótce na mnie przyjdzie. Stopniowo, ale szybko straciłam kontakt z Bogiem i żywą wiarę. W niedługim czasie zaczęły mnie także nachodzić myśli samobójcze i to w bardzo natrętny sposób. Starałam się to wszystko ukrywać przed bliskimi, ale było mi bardzo trudno. Przestałam się spowiadać i próbowałam znaleźć jakiś sposób na życie, ale nic się nie układało tak jak chciałam. Wciąż bardzo zajmował mnie hinduizm, a do tego zaczęłam słuchać rożnej maści muzyki relaksacyjnej i medytacyjnej. Narastała samotność i poczucie całkowitego wyobcowania. Nie wiedziałam, co się ze mną dzieje...Pod wpływem tego wszystkiego po raz kolejny próbowałam  odebrać sobie życie, ale na szczęście się nie udało.  W tym czasie także nie miałam żadnego kontaktu z kościołem, czy jakąkolwiek wspólnotą. W końcu – nie pamiętam z jakiego powodu, postanowiłam wyrzucić wahadełko i wszystko, co miało związek z bioenergoterapią. I tak zrobiłam.

Po kilku latach znajoma namówiła mnie na pójście do spowiedzi. Z trudem, ale się udało. Niestety duchowa walka nadal trwała. Skutki parania się bioenergoterapia były coraz bardziej widoczne - zaczęły się moje problemy zdrowotne. Bioenergoterapeuta, z którym wcześniej miałam do czynienia, mówił że jestem za młoda i może być tak, że w przyszłości będę miała takie bóle jak tata. Tak się stało z moją lewą nogą. Do dziś mam z nią problem. Jednak jeszcze straszniejsze było to, co przeżywałam w mojej psychice i duszy – myśli samobójcze, ciągłe złe samopoczucie, smutek bez powodu, problemy egzystencjalne – stały się codziennością. Otaczała mnie przerażająca pustka i samotność. Zaczęłam nadużywać alkohol, żeby chociaż na chwilę doznać „spokoju”. Dodatkowo po jakimś czasie poczułam czyjąś niepokojącą obecność. Ostatecznie nie mogłam spać ze strachu, ponieważ czasami nie tylko czułam, ale i widziałam Zło. To mnie przerażało. Działy się dziwne rzeczy np. bez powodu w bardzo ważnym momencie spalił mi się komputer, „gubiły się” e-maile i telefony. W tym czasie na dodatek przebywałam w Indiach i tam tylko turystycznie uczestniczyłam w największym buddyjskim święcie, w jednym z ważniejszych klasztorów mnichów tybetańskich. Wiem, że stamtąd „przywiozłam sobie” kolejną porcję duchowych zmagań, co się tylko potwierdziło podczas modlitw o uwolnienie ( kapłan nic o moim pobycie tam nie wiedział). Nie mogąc już więcej znieść tego wszystkiego i widząc, że droga, którą podążam prowadzi w przepaść, postanowiłam szukać ratunku w modlitwie i spowiedzi.  Pan Jezus odpowiedział mi szybko, dając wspólnotę i kapłanów, którzy się nade mną modlą. Jednak pomimo upływu 25 lat wciąż na sobie doświadczam skutków praktykowania bioenergoterapii.

Jednocześnie wiem, że Pan Jezus Zwycięski i Zmartwychwstały jest tym, do którego należę i On będzie się o mnie troszczył! Amen!

 

Źródło: Natalia Podosek