JustPaste.it

Czy istnieje coś takiego jak literatura kobieca?

To pojęcie wydaje się pozornie bezzasadne: jak to?

To pojęcie wydaje się pozornie bezzasadne: jak to? Czy z faktu mojej anatomicznej budowy wynika coś dla mojego stylu pisania/czytania? Absurd! Literatura nie ma płci, mawiano. Ale same dyskusje wokół tego pojęcia zasługują na chwilę uwagi, bo właśnie te spory pokazują, że miejsce kobiet w literaturze wcale nie jest bezproblemowe.

Kobiety piszące istniały od zawsze, choć było ich mało (instruktywną pracę archeologiczną wykonała tu m.in. Sławomira Walczewska). Dopiero XIX wiek przyniósł realny przełom: kobiety, czasem w aurze skandalu, wchodziły do literatury. Romantyzm przyniósł wielkie zmiany w strukturze społecznej: to oficjalnej literatury zaczynały przebijać się coraz silniej osoby z grup przedtem wykluczonych – czy to ekonomicznie, czy przez płeć. George Sand czy – u nas – Narcyza Żmichowska czy Julia Woykowska chciały wyjść z roli kobiety-muzy-obiektu westchnień i chwytały za pióra. Ogromną zasługę dla rozwoju czytelnictwa kobiet miał Kraszewski, którego powieści były namiętnie czytane przez kobiety, które przekazywały sobie kolejne tomy niejako w poprzek struktury społecznej: pani dawała guwernantce, guwernantka ekonomowej, ekonomowa ochmistrzyni, ta pokojówce. To był fenomen: jeden tekst mógł być czytany przez kobiety, których doświadczenia tak się różniły. Właśnie na tym polegał fenomen powieści dziewiętnastowiecznej, która cyrkulowała między salonem a służbówką.

Pisarki dziewiętnastowieczne chciały wykorzystać tę możliwość, te otwierające się nowe możliwości. Jednak obierały różne drogi, które najlepiej ilustruje spór między Elizą Orzeszkową a Marią Komornicką. Orzeszkowa kojarzy się nam z opisami przyrody w „Nad Niemnem” i choć jest to ocena nie do końca sprawiedliwa, to jest ona symptomem ważnej cechy jej pisarstwa: chęci odcięcia się od swojej płci. Orzeszkowa chciała być równa mężczyznom w prawach i obowiązkach. W swoich tekstach publicystycznych podkreślała przede wszystkim rolę edukacji kobiet (o tym jest przecież „Marta”, typowa powieść dydaktyczna, z wyraźną tezą), by mogły one dorównać mężczyznom. Jednocześnie podkreślała ona rolę macierzyństwa: nie chciała radykalnych zmian, ale lepiej wykształconych kobiet, które będą potrafiły lepiej wychowywać dzieci oraz będą bardziej samodzielne (zdolne do pracy).

Komornicka z kolei podkreślała rolę kobiecej odmienności: kobieta nie ma się stać jak mężczyzna, bo jest kimś zupełnie innym. Rozedrgany, bardzo emocjonalny styl jej tekstów z dzisiejszej perspektywy przypomina feministyczne eksperymenty lingwistyczne z próbą stworzenia „kobiecego pisania”.  Też i ostateczny, histeryczny gest Komornickiej – wyrwanie zębów i deklaracja zmiany płci – świadczy o tym, że dla niej różnica płciowa nie dotyczyła tylko spraw społecznych (jak dla Orzeszkowej, gdzie wszystko dało się rozwiązać edukacją i zmianami prawnymi), ale była sprawą metafizyczną. Kobiecość to coś ukrytego bardzo głęboko, fundamentalna odmienność, której nie da się zasypać po prostu lepszym kształceniem kobiet.

Feministki wolą zasadniczo Komornicką: ona była prawdziwa w swojej kobiecości (choć przecież się jej wyrzekła, odpowie ktoś; Ale pod presją patriarchatu, odpowiedzą feministki), podczas gdy Orzeszkowa szła na zbyt daleko idące kompromisy z męskim światem. Te dwie linie dobrze pokazują to, co będzie się działo dalej na przestrzeni rozwoju literatury kobiecej w Polsce: silny podział na książki akcentujące różnicę między kobiecością a męskością, nierzadko eksponujące także stylistycznie swoją niezgodę, oraz książki nastawione na dialog, a nierzadko nawet zgodę z patriarchatem, próbujące grać na jego zasadach, ale też nierzadko po to, by go przechytrzyć.

Najlepszym przykładem literatury pierwszego typu są dziś powieści Izabeli Filipiak: świetna, awangardowa proza, zamknięta w szufladce „literatury menstruacyjnej”, kobiecej histerii – Filipiak odmawia udziału w męskim świecie krytyki i patriarchalnej kultury, a za to ten świat uznaje ją za kompletną wariatkę. Z wielką szkodą dla jej talentu. Ale na drugim biegunie znajduje się na przykład Katarzyna Grochola, której bohaterki kompletnie akceptują patriarchalny układ ról, czy nawet Magdalena Tulli, wielka pisarka, ale gdyby okazało się, że jej powieści w istocie pisał mężczyzna, nikt by się nie zdziwił.

Jest oczywiście kilka pośrednich, interesujących przykładów, jak Olga Tokarczuk, która ma na koncie wczesną, bardzo „kobiecą” powieść (E.E.), ale i Dorota Masłowska, która odcina się od swojej płci, a jednak zwraca w swoich książkach uwagę na specyfikę kobiecego doświadczenia.

No i zostają jeszcze czytadła i romanse: literatura kobieca w potocznym rozumieniu. Kazimiera Szczuka napisała kiedyś tekst w obronie takich powieści. Twierdzi, że taka literatura: pisana przez kobiety dla kobiet jest naturalnym przedłużeniem kobiecych więzi domowych – plotkowania, rozmawiania o głupotkach, nastawionego głównie na podtrzymywanie więzi między uczestniczkami dialogu. „Ależ one pletą”, powiada facet, patrząc na żonę i córkę, które razem obierają ziemniaki i gadają o wszystkim, trochę o ciuchach, trochę o mężczyznach, trochę wspominają, trochę snują nierealistyczne plany… Dla mężczyzny to nie ma żadnej wartości: z tego gadania nic nie wynika! Ale to plecenie daje kobietom siłę: one wtedy są razem, rozmawiają, nawiązuje się prawdziwa więź.

Dlatego z pewnego punktu widzenia czytadła nie są złe, bo dają wytchnienie i poczucie bezpieczeństwa, z drugiej zaś – utwierdzają kobiety w aktualnej pozycji, nawet jeśli jest ona trudna. Jednak czy awangardowa, feministyczna literatura w tym pomaga? Czy nie jest tylko narcystyczną przyjemnością, w której wyzwolona pisarka patrzy z pogardą na kobiety, które żyją inaczej niż ona? Czy nie przerywa więzi?

Pytanie o to, czy jest w takim razie w ogóle możliwa literatura, która wyzwala, która jest prawdziwie feministyczna (czyli poprawia doświadczenie kobiety w świecie, pomaga jej żyć), staje się skomplikowane. Bo być może emancypacja może nadejść nie od strony literatury, a tylko od strony działania.