JustPaste.it

Pisane gdzieś na boku cz.2

zapraszam do przeczytania części pierwszej: http://www.eioba.pl/a/4fdj/pisane-gdzies-na-boku

zapraszam do przeczytania części pierwszej: http://www.eioba.pl/a/4fdj/pisane-gdzies-na-boku

 

Rozdział IV

Droga do wolności

 

                Chciałbym się odnieść do tego, przez jakie miasto muszę przejść, jak ono wygląda. Jedyne tylko słowa, które przychodzą mi teraz to głowy to: gruz, betonowe szczątki dawnego dorobku rozsypane po całej powierzchni Rejonu jak klocki na dywanie, a to wszystko zakropione jest jeszcze większą ilością gruzu… Na popękanym asfalcie stoją i rdzewieją auta, zatrzymane na stałe w olbrzymim korku. Ludzie, którzy starali się uciec zaraz po wystrzałach rakiet z ładunkami jądrowymi, zostali w swych trumnach, blaszanych sarkofagach… Ostali się ci, którzy schronili się w bunkrach, ewentualnie w kopalniach. Każdy, uciekający w popłochu, którego dopadł oślepiający blask unoszącego się na widnokręgu grzyba, nie mógł już ujść z życiem. Światło pędzące do człowieka niosło coś więcej, silny podmuch, który wywracał drzewa, wybijał szyby w oknach, ale dostarczył on też pierwszych dawek skażonego powietrza…  Obraz ten utrwalił się na otoczeniu, tak jak zdjęcie wypalone na kliszy. Bezpowrotnie zmiany stały się czymś więcej, niż tylko zniszczeniami. Właśnie te - rozsypane wszędzie gruzy, były przewracane niejednokrotnie. Czy to przez człowieka, czy kaprysy natury. Często odsłaniały jakieś tajemnice… Szczątki przygniecione zwałami cegieł, rozkruszone kości ofiar tego co było i jest martwym. Idąc pomiędzy ciasnymi alejkami można było łatwo stracić życie. Nie dlatego, że mogło coś spaść z niestabilnych konstrukcji… W zaułkach i alejkach zaczęły żyć bandy – grupy zjadaczy… Osobników pozbawionych jakichkolwiek uczuć, chcących przeżyć za wszelką cenę, cenę życia innych osób. Różnili się tylko tym od Centralistów, że zabijali nie tylko by nasycić żołądki… Zaspokajali swe chore żądze. Główne ulice też nie były bezpieczne, zbyt wielki wygłodniały tłum. Patrzyli oni na każdego jakby stawał się ich nadzieją na przetrwanie. I na mnie teraz tak spoglądali… Jakbym miał w swym plecaku tylko i wyłącznie jedzenie. Ja też muszę przeżyć, jak będę miał tego dokonać jeśli tacy jak oni mnie teraz obeżrą?! Muszę iść jak najdalej od nich, tych szkieletów i ich wygłodniałych spojrzeń. Nie mogę iść jednak przez główną bramę, patrole szybko by mnie zatrzymały. Może gdzieś jest jakaś luka w prowizorycznym murze. Murze stworzonym tak jak wszystko inne tutaj – z gruzów, stalowych siatek, blach, jakichś płyt innych przedmiotów, którymi nie dało się rozpalić ognia. Gdzieś musiała być jakaś luka, dziura, cokolwiek! Coś przez co mógłbym się przecisnąć, i tym samym ominąć patrole i jakichkolwiek ludzi. Tylko, że tam – za murem – czekają na mnie tysiące istot gorszych niż zjadacze, bardziej niespokojnych niż tłumy ludzi w miastach. I to już teraz… Trzy kroki za murem zdany będę już tylko sam na siebie. A tutaj? W mieście też żyłem sam, różnica była jedna – w mieście człowiek jest otoczony tłumem mniej, lub bardziej mu przychylnym. Od wrogości gorsza jest obojętność, która zatruła już każdego. Jeżeli ktoś jest wrogiem, to wiesz czego masz się spodziewać z jego strony, zdajesz sobie sprawę, że zaraz rzuci się z nożem i pozbawi życia. Ludzie obojętni sami Cię nie zabiją, oni skazują na śmierć poprzez wydanie Centralistom…  Już wiesz, że nie zginiesz od noża czy kamienia. Zaczyna przepełniać Cię strach przed rozwścieczonym i wygłodniałym tłumem. Przed śmiercią, którą tak często miałeś, bądź miałaś zaszczyt oglądać… Przyglądać się widowisku był gotów każdy, jednak stać się gwiazdą spektaklu nikt być nie chciał. Może kara jest zasłużona? Ci, którzy oglądali masowe egzekucje z uśmiechem na twarzy, sami zginą od tego, co ich przednie tak bawiło… Śmierć zatoczy koło lecz weźmie co ma wziąć, choćby się miała cofnąć do początku i tak każdego dopadnie. Podczas snu, czy starań związanych z przetrwaniem – nikt nie jest zwolniony od tej nieznającej zmęczenia groźby, nienasyconego potwora, którego widzi się kilka sekund przed tym, jak na zawsze już zgaśnie światło… Jeżeli ktokolwiek wyrwał się z objęć kostuchy, to i tak nie ma powodów do radości. Nie teraz to jutro, nie jutro to pojutrze – ale ona i tak przyjdzie… Pod tą czy inną formą zjawi się na pewno. Kluczowym wtedy stanie się pytanie: czy jestem gotowy? Może nawet nie samo pytanie, a udzielona na nie odpowiedź… Pozwoli ona zejść z tego świata z honorem, bądź jak całe wcześniejsze życie – w najpodlejszy sposób. Jak ja bym chciał umrzeć? Cicho – nie błagając o litość! Jak każdy chyba nie chcę zaznać bólu, który niesie ogień… Spłonięcie to chyba najgorszy rodzaj śmierci – ciało odczuwa ból, zaś do nozdrzy dociera swąd palonego mięsa, trzask ognia przyćmiewają strumienie krwi, które to go gaszą, to podjudzają do odwleczenia tylko na moment egzekucji, którą owe płomienie czynią z całą starannością… Sam ogień nie jest aż taki tragiczny jak choroba popromienna… Ciało zaczyna gnić od środka, kości pieką niewyobrażalnie, zdałoby się, że pękają pod naporem ciężaru jaki na nie spadł… Skóra zaczyna się odklejać od mięśni tworząc rany, które już nigdy się nie zabliźnią. Koniec jest tak bliski, a człowiek nawet nie ma sił by podnieść pistolet i strzelić sobie w łeb… Gdy każda sekunda jest przepełniona cierpieniem - zaczyna się krzyk, długie i przeraźliwe wołanie o pomoc. Jedyną jednak pomocą będzie ukrócenie męki jaka jeszcze takiej duszy została.

Przeszedłem już taki kawał i nic, żadnej szczeliny. Jak się mam stąd wyrwać?! Za moment zrobi się jasno, wszyscy zaczną pracę w Instytucie - a mnie tam nie ma! Zorientują się szybko… Zaczną, coś podejrzewać, potem mnie szukać. Żeby tutaj było chociaż coś, przez co dałoby się przedostać na drugą stronę, jakaś drabina, skrzynia nawet, która uratowała mi życie! Niczego takiego tutaj nie widzę… Zgubiłem tłum, lecz słyszę mnóstwo kroków, stawianych w sposób zbyt pewny. Jeżeli nie Centraliści, to te wygłodniałe kreatury dopadną mnie w najmniej oczekiwanym momencie. Aż strach zapalić latarkę, lepiej potykać się po ćmoku o cały ten syf. Tego mi tylko brakuje, żebym się połamał ułatwiając szansę tym dzikusom na zabicie mnie. Wasze niedoczekanie plugawe ścierwa! O a to co? Jakiś kabel? Dość długi, osłona popękana, ale drut zdaje się być wytrzymały…  Może się przydać, tylko do czego go przywiążę? Zarzucić na szczyt muru, ale tak zwinnie żeby nie spadł – to prawie nie do wykonania! Nawet nie zamierzam próbować, nie ma czasu do stracenia. Czas…  Mam go coraz mniej, tak jak spokoju… Krew krąży tak szybko, że czuję puls na skroni, serce zaraz chyba wyskoczy! Jestem głodny, zmęczony  - choć jeszcze godzinę temu spałem w najlepsze. Tutaj!! To będzie dobre miejsce do wszelkich prób! Niższy mur, pozbawiony ostrych zakończeń. Jest rozdzielony, ale szpara jest zbyt wąska żebym mógł przez nią przejść. Rękę przecisnę, lecz co mi jednak po tym… Co przywiązać do kabla? Cegła może się rozkruszyć przy próbach przerzucenia, ona nie zaczepi też o fragment wystającej z muru barierki – dość solidnie wyglądającej jak na jej wiek. Blacha się wygnie, potrzebowałbym kawałka deski – choćby niewielkiego jej fragmentu, który zaczepiłby się w odpowiedni sposób… Nie jestem jednak w sklepie, nie wezmę sobie tego, co jest mi akurat teraz potrzebne. Zastanówmy się: zaczyna się rozjaśniać, ja stoję przy murze dookoła mnie są tylko kamienie i nic więcej. Chwila! Kawałek dalej leży jakiś pręt, może to jakaś rura? Nie ważne! Muszę to sprawdzić, jak najszybciej… Ten szelest mnie niepokoi, zbliża się, to pewnie zjadacze. Gdzie jest latarka?! Gdzie nóż?! Ale światło! Nikogo nie widzę, wszędzie jest pusto… Zaraz! Jakiś cień zamajaczył przez chwilę… Tak, to na pewno jest zjadacz! Całkiem spory kawałek pręciszcza… Nie jest nawet zbyt głęboko wbity. Chyba dam radę go wyciągnąć… Ma nawet uchwyt z fragmentem pozbawionej koloru taśmy ostrzegawczej. Coś się tutaj stało, albo wykonywano jakieś prace…  Ma odpowiednią wagę, nie wygnie się szybko. Kabel dobrze się na tym trzyma, oby się udało, drugi raz nie będę mógł szukać jakichś zaczepów. Pierwszy rzut jak przewidywałem – nieudany, narobił sporo hałasu…  Kroki wcześniej krążące dookoła teraz zaczęły podążać w moim kierunku. Potrzask? Impas? Nie ma się co rozwodzić ,tylko trzeba próbować.  Drugi rzut. Muszę się tym razem lepiej przygotować… No dalej! Tak niewiele brakowało, wiem to! Zaraz powinno zahaczyć o barierkę, trzeci rzut mnie o tym przekonał. Czwarty! Jest! Oplotę się kablem i spróbuję się wspiąć. Lata już tego nie robiłem, ale jeszcze coś pamiętam. Odzwyczajone od wysiłku ręce samowolnie chcą puścić kabel, jednak kurczowo zaciska je strach przez tłumem, który mnie usłyszał… Słyszę już ich głosy. Dziesiątki głosów! Wszystkie rozmyte w masie która zaraz na mnie uderzy… Już tak niewiele mi brakuje, zaraz złapię się barierki wejdę na szczyt muru i przeskoczę go! Tylko ktoś bardzo tego nie chce, właśnie ten ktoś ciągnie mnie za nogę bym zleciał. Zaraz nie będę na szczycie, a znów na ziemi… Przykryty ciałami gryzących mnie dzikusów – NIE! Nie dopuszczę do tego! Barierka zaczyna trzeszczeć… Zaraz pomogą mu inni! Kilka kopnięć na które porwałem się ostatkiem sił pozwoliły na chwilę go odepchnąć, zdezorientować… Muszę się wspiąć! Tak, właśnie tak! Powoli, pomału. Bez pośpiechu…  Już mnie nie złapią, już mogę odetchnąć…  To nie dziesiątki ich były, a co najmniej ze dwie setki!
- I tak byście się mną nie najedli obdartusy! – w odpowiedzi usłyszałem tylko:
- Wracaj tu!
- Zginiesz tam!
- Właśnie! Chyba lepiej, żeby to człowiek cię zjadł niż jakiś mutant!

                Nie słucham ich już. Zeskakując z muru byłem przejęty czymś innym – przeżyciem po drugiej stronie. Poczułem jeszcze dotyk dziesięciu dłoni, które starały się pochwycić mnie w miejscu pęknięcia muru. Teraz zaczął się nowy etap w moim życiu. Jak zawsze dwa pierwsze kroki są najtrudniejsze. Pierwszym było sprzeniewierzenie się Centrali, drugim natomiast będzie zaadoptowanie się w nowych warunkach. Daleko od resztek wydzielanego jedzenia, daleko od ludzi, którzy sami się zjadali… Będzie inaczej, a czy będzie jednak lepiej? Słyszałem opowieści o przerażających stworach z siłą większą niż można sobie przypuszczać. Tworach rozrywających Centralistów na dwie połowy, przy jednym tylko uderzeniu. Czasem pośród ciepłych gwiaździstych wieczorów, z najwyższych punktów z każdego Rejonu, dało się dostrzec cienie ogromnych bestii wpatrzonych w kontury powywracanych wieżowców. Donośne wycia wydobyte ze sporych gardzieli, i towarzyszące im odpowiedzi, napawały lękiem coraz większym. To już nie były swobodne gromady stworków hasających po skażonych polanach… To były zorganizowane grupy chcące się pożywić mięsem.  Niebyło ich jednak widać za dnia, jakby bały się słońca. Co je gnało w stronę zamieszkałych ludzkich ruin? Może instynkt samozachowawczy, równie silna jak u człowieka chęć przetrwania… Zamieszkałe ludzkie ruiny jak wspomniałem to właśnie Rejony do których uciekli wszyscy – za pożywieniem i pod naporem Centrali. Wszystkie mniejsze miasta albo potraciły całą ludność w wyniku Wielkiego Upadku, albo zostały opustoszałe gdy i u nich zaczął panować głód. Rolnicy, farmerzy – ci zostali na swej ziemi do końca licząc na to, że ta pewnego dnia zacznie wydawać plony. W tej właśnie pomyłce trwali aż do końca swych dni, które nastąpiły bardzo szybko. Nie mieli dostępu do czystej wody, ta którą pili od razu bądź po krótkim czasie przynosiła do ich domów śmierć… Ostatnie racje żywnościowe pochodziły od zdechłych zwierząt, które zginęły tak samo, jak później ich właściciele.
                Schowam się pośród najbliższych ruin, powinienem być tam przed zmrokiem. Może uda mi się bezpiecznie spędzić noc… Wpierw jednak muszę jakoś przejść przez te bagna. Jak one cuchną! Zastała woda i gnijąca tyle lat trawa, ona i inne chwasty niezdatne do spożycia jako jedyne potrafią tutaj urosnąć. Lepiej trzymać się od tego jak najdalej, palcem nawet nie ruszyć – każdy obszar zielony jest skażony, i to wielokrotnie ponad jakiekolwiek dopuszczalne niegdyś normy! Jak się stąd wyniosę czym prędzej, to będzie tylko korzyść dla mnie. Ktoś poukładał tutaj deski, to dobrze, przynajmniej nie będę musiał dalej butów moczyć. Nawet jeżeli zauważy mnie jakiś patrol, to i tak nie będą mogli mnie dogonić. Schowam się w ruinach, nie zdążą przeszukać wszystkich zakamarków. Powinno się udać. Co za niestabilna konstrukcja! Źle nogę postawie, to nie tylko buty zamoczę, ale i sam się skąpię w tym bajorze… Długa wędrówka przez otwarty teren nie jest  czymś bezpiecznym. A będzie się ona ciągła spory kawałek. Najbliższe ruiny mam około dwudziestu kilometrów od Rejonu Technologii – i liczę na to, że nikogo tam nie zastanę. Czymże byłoby spotkanie uciekiniera z ludźmi, którzy będą mogli go zaraz wydać – licząc tym samym na nagrodę w postaci czegoś do zjedzenia. Nie ma co teraz ufać ludziom, wcześniej też było to głupstwem… Zaufanie to szaleństwo na jakich stać było tylko niewielu. Skrajna nędza i biedota zatopiona w głodzie zmieniła wszystkich w żołnierzy różnych armii mających za zadanie pilnować własnych okopów. Walczyć do ostatka sił, ostatniej kropli krwi – a to wszystko tylko po to, by móc przetrwać tę wojnę. Cichą wewnętrzną wojnę, która wyniszczyła każdego jak ta wcześniejsza – otwarta…  Nie móc się do kogoś odezwać sprawia, że sami siebie zapędzamy do więzienia, ciasnej i zatęchłej celi, z której nie ma już ucieczki. Ściany jej będą się kurczyły coraz bardziej, by pośród ciemnej nocy, w totalnym odosobnieniu złamać w nas resztki człowieczeństwa. I tak oto zostawić połamanych, zdanych wręcz na łaskę nadchodzącego dnia – cicho licząc na to, że ktoś nas odnajdzie żywych lub martwych. Nie mam się co oszukiwać – tutaj nikt mnie nie odnajdzie, a tym bardziej nikt mnie nie pozna po obgryzionych, przez jakieś bestie, kościach. Chęć zniknięcia sprawi, że owszem zniknę -  bezpowrotnie i bez śladu. Jednak misja zostanie spełniona… Centrala nie może i nie będzie miała tego prototypu.  Jeszcze tego by brakowało, żeby mieli oni prąd tak łatwo osiągalny! W oddali widzę jakieś drzewa, lecz bez zielonych liści… Rozciągnięte na całości dawnego lasu suche powywijane gałęzie, upiększone jedynie czarnym ptactwem - żałobnikiem pilnującym dawnego domu, w którym umarło coś cennego. Z daleka słychać lament tych kruków, poszarpanych między sobą o każdy skrawek gałęzi, które nie złamią się pod ich ciężarem. Posępne widoki pożółkniętych wzgórz, które za swymi nasypami skrywają rzeki o mętnej wodzie, tylko przytłaczają jeszcze bardziej każdego wędrowca. Na odludziu – w miejscu, w którym nikogo się nie uraczy – jest jedno pocieszenie… Nikt nie zarżnie mnie we śnie, i nie zje ciepłego jeszcze mięsa…

Ruiny miasta Aldos, od którego dzieliły mnie jeszcze strome zbocza górskie, były tym czego potrzebowałem. Mapa i punkt na drugiej kartce wskazywały właśnie to miejsce. Tam właśnie przyjaciel ukrył coś, co pomóc mi mogło w dopełnieniu przeznaczenia. Jeżeli nie on, to któż by inny? I co mam zostawić dla innych? Nie da się spokojnie do tego odnieść… Tajemnice, wszędzie tajemnice. Zamknięte w ludziach, zaszyfrowane na kartkach. W co ja się wplątałem… Osuwająca się spod stóp ziemia nie ułatwia przeprawy. Już chyba wolałem te cuchnące bagna! Tam przynajmniej odór zgnilizny pochłaniał oczyszczacz powietrza, dało się jakoś przez nie przejść. Moczary i ta ich mroczna historia zalana wodą, która nie znajduje ucieczki. Mdli mnie gdy o nich pomyślę. Ziemia nie chce już przyjmować więcej na swe barki, umiera z każdym dniem, wymiotując złem, którym człowiek ją obdarzył – i taką właśnie pozostawił… Ludzkie błędy, za które jesteśmy teraz karani, za które ja cierpię, ogarnia mnie zwątpienie przed dniem następnym…  Zabić czy zostać zabitym? Teraz nie ma to już znaczenia… Po co się nad tym zastanawiać, skoro tutaj nikt sprawiedliwości nie wymierzy, nikt jej nie dopilnuje. Każdy dba o siebie, tylko Centrala stara się na siłę zadbać o wszystkich zmierzając tylko do przetrwania jej samej. Kiedyś woda będzie czystą, kiedyś powietrze przestanie cuchnąć – ale wtedy człowieka już nie będzie. Zniknie w otchłaniach, a kości jego w proch się obrócą. Tyle będzie trzeba czekać na nową czystą planetę. Póki co krztusi się ona, dławi i płacze – chcąc pozbyć się tego, co na jej powierzchni zalega. Zniszczy wszelkie ludzkie robactwo, jeżeli sami się wcześniej nie zniszczymy. Te trzęsienia ziemi, te kwaśne, skażone wręcz deszcze, te powodzie… To wzięło się przez człowieka, i człowieka to zniszczy. Trochę spękanego asfaltu, i droga natychmiast staje się przyjemniejszą. Słońce zachodzi, ale chyba zdążę przed zmrokiem. Już niewiele zostało mi do przejścia.  Jestem tak blisko! Widzę ruiny starego kościoła, kilka przewróconych wieżowców, jeden tylko ostał się w całości - i to chyba właśnie tam powinienem się udać. Aldos nie jest niczym innym jak szeregiem dziurawych domów i równie wielkich korki jak w Enodyn… Tylko kości jest tutaj znacznie mniej… Tak jakby ludziom udało się w porę uciec, tak mogło być… Pewnie potem zostali wyłapani przez Centralistów na plądrowaniu sklepów z żywnością lub magazynowaniu jej i skazani na mocy nowych praw samozwańczego Imperium. Pierwsze domy na obrzeżach – wyrwane z zawiasów drzwi i ciemność w ich wnętrzach. Powybijane szyby i brudne fasady. Dziwne, że wszystko to nie zapadło się jeszcze – przody budynków tylko zostały, natomiast całe tyły zostały uszkodzone przez spadające bomby. Im dalej tym gorzej – spalone kamienice i zablokowane ulice. Gdzieś tutaj odpocznę, nie chcę się poruszać po mieście o zmroku… Nie wiem co tam się może kryć w cieniu. Szeptów wiatru skąpanego w mroku lepiej nie słuchać. Już wystarczająco wiele złych rzeczy podpowiada rozum gdy dookoła nie ma nikogo… Po co potęgować strach, przed tym co nie chce wychylić łba ze swego zakamarka? Noc spędzę na strychu, w ruinach jakiegoś domu – licząc na to, że nikt i nic mnie tam nie znajdzie.