JustPaste.it

Lataj z Ringo!

Strach przed lataniem

Lataj z „Ringo”[1]

 

„W ringo graj ze mną, w ringo graj ze mną , w ringo ze mną graj...”- tak już mam, że zaraz zaczynam nucić, jak mam skojarzenia. Głupi tekst, najgłupszy z możliwych- bardzo adekwatny do tej historii. Może ktoś uznać, że się czepiam, bo przecież wróciłam- cała i zdrowa, a nawet przytyta, bo żarcie w hotelu było nieprawdopodobne. Sam pobyt- rewelacja, ale lot…

            Oczywiście zaczęło się od przeczuć i durnej piosenki ” 2+1”. Durna nazwa dla linii lotniczych. Potem esemesik o przesunięciu wylotu na rano. No i nic to! Wcześniej na Kanarach? Czemu nie? Ale już wtedy jakiś chłodek przebiegł mi po plecach. Przeczucia… Czy wszystkie kobiety tak mają? Czy tylko te znerwicowane? Jedziemy na lotnisko, pogoda, jak na styczeń iście wiosenna, tydzień temu widziałam fiołki na łące, słowo daję. Już nawet miałam dziwne myśli w stylu- Po co ja lecę w ciepłe kraje, jak w kraju cieplutko? Jedziemy, oczywiście noc przed wyjazdem nie śpię prawie wcale. No… Może nie licząc godziny W. Już na studiach zauważyłam, że trzecia w nocy to dla mnie magiczna chwila, kiedy po prostu tracę przytomność i zasypiam w każdej pozycji, nawet przed egzaminem, nawet w trakcie… Jedziemy wszakże, a mgła wzrasta…Jest tak paskudnie, że wzmaga to moją chęć podróży, choć strach przed lataniem odziedziczyłam po Jong. Odprawiamy się spokojnie i siadamy grzecznie przed szklanymi ścianami. Napis „Delayed” pojawia się dopiero na piętnaście minut przed planowanym odlotem. Niespecjalnie nas to dziwi, bo płyty lotniska prawie nie widać. No i mogło być gorzej, mogło być „Cancelled”… Skojarzenia Polaka z mgłą? Szkoda gadać. A brzoza we mgle? To już wolę posiedzieć. Siedzieliśmy jeszcze czterdzieści minut i jednak okazało się, że owszem, polecimy. Jakoś nie zauważyłam, żeby mgła opadła. Choćby na trochę… W dodatku dotarło do mnie, że mamy międzylądowanie we Wrocławiu, choć nikt nas nie powiadomił. Kto by się takimi pierdołami przejmował? Jeden start i lądowanie więcej? Dwie godziny w plecy? Fanaberie znerwicowanej baby. Przewieźli nas dziesięć metrów autobusem -jednym, upakowanym jak pudełeczko sardynek, o podobnym zapachu zresztą. Na całym świecie są rękawy… Ale co tam…Ważne, że to małe dziecko przestało się drzeć. Po co ludzie ciągną ze sobą niemowlęta? A we Wrocławiu też mgiełka? Wolałam nie myśleć, jednak wchodząc na rozchybotane schodki nieufnym wzrokiem ogarnęłam odrapane skrzydła. Cóż, to na pewno, przynajmniej, nie był TU 154. W każdym razie nie TEN, tamtego jeszcze nie poskładali. Nawet nie przewieźli. Samolot pełny. Pełny ludzi z małymi dziećmi. Małe dzieci nie cierpią zmian ciśnienia w samolocie, wyją opętańczo, czy ludzie tego nie wiedzą? Muszą zaraz na Kanary lecieć? Ze mną? Pięć godzin. Bez międzylądowań…

            Wystartowaliśmy gładko. To jak rodzaj cudu-wznieść się ponad mgłę i chmury w pełne słońce. Oczywiście dzieciaki w ryk. Z tyłu dobiega mnie słodki głosik rezolutnej dziewczynki: „Mamooo, a już jesteśmy w niebie?” Jeszcze nie, jeszcze nie wylądowaliśmy… Lot trwa piętnaście minut i znów lądujemy. Dzieciaki wyją zachłystując się łkaniem. A ludzie klaszczą. Taka narodowa tradycja- jesteś Polakiem – klaszczesz. To z radości, że żyjesz.

Mimo apeli i facebookowych stron p.t. ”Rodacy, nie klaszczcie w samolotach!”- to jest silniejsze od nas- dziękujemy za przetrwanie. Tylko niemowlęta są niezadowolone, ale to tylko dlatego, że jeszcze nie wiedza, że są Polakami. We Wrocławiu zmiana załogi, podziękowania w dwóch językach i pierwsze przeprosiny za opóźnienie. Pierwsze z wielu, wielu następnych. Tankowanie- jakaś godzinka, a moje nogi już puchną sobie cichutko. Nie mogli zatankować w Katowicach? Wreszcie nowa załoga, nowe powitania w dwóch językach i nowe przeprosiny. Jednak wciąż nie startujemy. Mgły nie ma, więc o co chodzi? Po dwóch godzinach wreszcie kapitan pęka i informuje nas, ze nie mają papierów z Warszawy i nie mogą wystartować. Co? „Ringo!”. Przepraszają już tylko w jednym języku. Zlitowali się i postanowili nas wypuścić z samolotu. Moje nogi się ucieszyły. Znów siedzimy przed szklanymi ścianami, tylko tym razem więcej widać. Samolot z czerwonym nosem, jak clown albo pijak, przy którym grzebią. Plotki zaczynają narastać. Że nie papiery, tylko kółko, że jakaś usterka… To już brzoza nie wystarcza? No i Kanary się zes… Jednak po następnej godzinie, znów wiozą nas dziesięć metrów do samolotu autobusem. Już jesteśmy, jak jedna wielka rodzina, nawet dzieci nie wrzeszczą. Znów przeprosiny i startujemy. Gładko- Polak, przepraszam, Czech, bo kapitan jest chyba Czechem, potrafi. Pod nami morze chmur. Dopiero po czterech godzinach zaczynamy widzieć Ziemię. Załoga częstuje nas kawą i batonikiem za darmo. Wow! Przeprosiny… Wreszcie Ocean- moje marzenie. Z tyłu znów głosik rezolutnej dziewczynki- „ Mamusiu, a będziemy lądować na wodzie?” Kto wie, dziecino, kto wie? Jednak na lądzie. Wyspa- moje marzenie, więc klaszczę jak wszyscy. Pięć godzin urlopu mi ukradli, ale żyję, no nie?

Rankiem w hotelu wita nas ogromna, podwójna tęcza. Znak. I tak było- tęczowo. Ciekawie, różnorodnie, urozmaicony program i fantastyczne widoki. Tydzień szczęścia na wulkanach, stu wulkanach z trzechsetką kraterów.

            Tylko, czy ja dowiozę te wspomnienia i tysiąc pięćset trzydzieści cztery zdjęcia do domu z „Ringo”? Przynajmniej już wiedziałam, czego się spodziewać. No i się zaczęło… Z powodu wiatru muszą tankować. No dobra, głupia jestem i tak nie zrozumiem związku, ale czemu na Fuerteventurze? Tańsze paliwo tam jest, czy co? No dobra. Zobaczę jedną wyspę więcej, no i co, że z samolotu? Znowu ciśnienie w uszach i płacz dzieci. Wyspa bardzo podobna, tylko brzydsza. Za to społeczeństwo, po pobycie w wielkim świecie, jakieś takie radykalniejsze, jakieś sarkastyczne docinki, uszczypliwe uwagi, coś o „Ringo- Sringo”… Naród się wyrobił. Wymianę załogi ktoś skomentował: ”Kapitan schodzi ostatni” i nikt się nie zaśmiał, no i oklasków nie było… Tym razem siedziałam przy oknie i miałam widok na tankowanie. Pouczające. Staliśmy na środku lotniska, sama byłam ciekawa, co będzie. Podjechał wielofunkcyjny wózek z jednym panem obsługi. Mam taki folder „Ludzie przy pracy” . Ten będzie ciekawy. Pan wsadził grubą rurę w prawie niewidoczny właz w płycie lotniska, drugi koniec w skrzydło samolotu i pewnie by sobie zapalił, ale nie mógł, więc sobie gwizdał. Potem wózek sam odessał rurę, pan odczepił linki i uruchomił dwie wajchy które umieściły rurę na podnośniku. Kapitan wyszedł zapłacić- widziałam tylko buty robocze i buty garniturkowe na wysoki połysk. I co teraz? Papiery z Warszawy? Nowa załoga, nowe wyzwania. Przeprosin nie było. Nie ma za co? Nowy kapitan-Polak nas uprzedził, że we Wrocławiu minus piętnaście. Przypominam, że mieliśmy lądować w Katowicach…A więc minus dwadzieścia i odmrażanie auta? Jakoś to do mnie nie docierało przy plus dwudziestu. Byle dolecieć. Jeszcze dwa starty i dwa lądowania… No i pięć godzin lotu.

Było ciężko i nic za damo, zero przeprosin. Za co? Miałam wrażenie, że puchnę w oczach i rozerwie mnie w szwach. Wylądowaliśmy gładko w innym świecie. Moja kolekcja „ludzi przy pracy” wzbogaciła się o odśnieżarkę i odśnieżaczy. I zgadnijcie kogo? Tak, tak… Tankowaczy dwóch. Ile pali to cholerstwo? Ringo jedno… Podjechała cysterna i straż pożarna, a tankowało dwóch przemarzniętych panów ubranych na żółto ze słuchawkami na uszach. Jeden podstawił sobie do skrzydła drabinę, drugi mu podał rurę i załatwili sprawę. Potem nachuchali w ręce, powtórzyli czynności w odwrotnej kolejności i odeszli- dwaj panowie z drabiną. Odjechał cysterna i straż. Płacili chyba kartą, bo kapitan na siarczysty mróz nie wychodził. Miałam ochotę zaklaskać tym wysiadającym we Wrocławiu, ale głupio mi się zrobiło. Zresztą skupiona byłam na własnej opuchliźnie. Dwie panie, niewątpliwie ze śląska gadały prze komórki i ze sobą- „Kaj my to tankowali? Bonawentura się to nazywało? –zapytała jedna- „Eeee, niiii…. Forawentura” – Ach, ja, ja, Forawentura.- przyznała skwapliwie druga, którą potem, już na lotnisku w Katowicach, widziałam w moherowym berecie i turystycznych sandałkach. Śląski lud twardy jest. Ostatni etap. Jakiś tytuł taki był… No dobra i tak się prędzej rozpęknę wszerz lub wzdłuż. Od tego startu nie słyszałam już prawie nic. Odetkało mi się w domu, już po wszystkim... I nie ucałowałam ziemi tylko dlatego, że usta przymarzłyby mi do betonu. – Tej ziemi…- jak dodał mój współtowarzysz podróży.

 

 

 

[1] Nazwa firmy nieznacznie zmieniona.