JustPaste.it

Moje epoki (2)

Kolejny fragment i zaczyna być śmiesznie. Ale i dramatycznie. Ot, jak to w życiu...

Kolejny fragment i zaczyna być śmiesznie. Ale i dramatycznie. Ot, jak to w życiu...

 

EPOKA 2. – WOLA

Ze smutkiem dziś konstatuję liczne animozje. Między warszawiakami, a mieszkańcami innych miast czy wsi. Jakże brzydko określanymi mianem „słoików”. Nie było tak w 59. roku, kiedy przeprowadzałem się ze znienawidzonego Żyrardowa do Warszawy.

Warszawa. Na kolanach bym przebrnął całą drogę, żeby tu dotrzeć. Owiana nimbem bohaterskiego Powstania, o którym nawet ja – siedmiolatek słyszałem i czułem. Budząca dreszcz opowieściami o paleniu i burzeniu tysięcy domów. A już przecież od kilkunastu lat odbudowywana. Fakt, że w ohydnym stylu. Ale mnie to nie czyniło różnicy.

Były ostatnie dni sierpnia. W podmiejskim pociągu, kurczowo uczepiony matczynej ręki, nie wierzyłem swemu szczęściu. Wreszcie będę z nimi. Najwspanialszym na świecie ojcem i zawsze uśmiechniętą mamą. Gdzieś daleko zostawał okropny świat babci i zmor Żyrardowa. Przyszłość była tak piękna...

Ze szkołą polubiliśmy się od pierwszego wejrzenia. Może miała na to wpływ młoda, wesoła Pani, która serdecznie zajęła się nieśmiałym pierwszoklasistą? Może moja wieczna ciekawość świata? A może to, że słuchając dukania innych uczniów dopiero uczących się czytać, czułem się dowartościowany i słusznie chwalony? Czytałem już prawie od 2 lat i byłem na etapie "Sierotki Marysi i krasnoludków" kiedy moi rówieśnicy dopiero zaczynali pierwsze, prościutkie bajeczki.

7ca2b498958c702cc72b8bb6ff3c317e.jpg

Ale może właśnie dlatego trudno mi było o nawiązanie przyjaźni. Na dodatek byłem obcy. Nikogo nie znałem z podwórka czy przedszkola. I jeszcze jedno. Miałem wówczas bardzo długie, gęste, czarne rzęsy. Studentki, które przychodziły do nas na lekcje (chodziłem do tzw. szkoły ćwiczeń) wołały do mnie na przerwie: "Mały, zamrugaj oczami!". A potem głośno i zazdrośnie komentowały: "chciałabym mieć takie rzęsy...". Koledzy też komentowali: "ma rzęsy jak baba!". A takiej zniewagi oczywiście nie mogłem puścić płazem.

Na dodatek na Kole – dużym osiedlu na Woli – było sporo chuliganerii. Może coś przeniosło się z tradycji przedwojennej. Może dlatego, że była to "robotnicza Wola" w przeciwieństwie do elitarnego Mokotowa czy – później – Saskiej Kępy. Trudno powiedzieć. Ale przez ładnych kilka lat grasowały tam całe bandy wyrostków i dzieciaków. Do której należałeś, zależało od miejsca zamieszkania.

Mieszkałem na Obozowej. Naturalną drogą powinienem być wśród "obozowiaków". Ale na przeszkodzie stało, że byłem nieznany dotąd. Tolerowali mnie, ale nie dopuszczali za blisko. Za to dla "bolecharzy" – łobuzów zamieszkujących kolonię domów przy Bolecha sytuacja była jasna. Mieszkam na Obozowej więc jestem wrogiem. Kropka.

Rodzice posyłali mnie do emdeku przy lasku na lekcje angielskiego i... mandoliny. Co to "emdek"? Młodzieżowy Dom Kultury – drewniane baraki, bodajże pozostałość po robotnikach odbudowujących Warszawę, zajęte na baaaaardzo popularną wówczas działalność kulturalną. Ech, łza się w oku kręci – gdyby tak dzisiaj...

W każdym razie najkrótsza droga do emdeku wiodła przez Bolecha. Oczywiście omijałem tę ulicę szerokim łukiem. Szedłem przez lasek. Nieszczęście, że właśnie lasek był terenem spornym. Przynajmniej raz w tygodniu odbywały się tam kilkunastoosobowe naparzany. Kastety, łańcuchy, czasem i noże. Trupów nie było, ale często któryś nastoletni napaleniec wychodził z tego nieźle poharatany. Czasem kilku. Wtedy zaczynało się śledztwo. Na rogu Bolecha był posterunek MO. Wszystkiego raptem dwóch czy trzech gliniarzy. Po zadymie chodzili po domach i pytali. Chyba nigdy się nie zdarzyło, żeby otrzymali odpowiedź...

Z posterunkiem wiązało się inne moje przeżycie.

Po drugiej stronie Obozowej, przy torach było jeszcze sporo ruin. Jakieś przysypane ziemią piwnice, trawiaste wzgórki, które po rozkopaniu ujawniały, ni stąd ni zowąd, kawałek muru i porzuconą taśmę nabojową do ckm-u. Marzenie każdego chłopaka.

Oczywiście, rodzice nie pozwalali nam tam chodzić. I – oczywiście – głównie tam się bawiliśmy. Pięciu czy sześciu już trochę się znających ze szkoły kolegów z pobliskich domów. I właśnie tam, pięknego, letniego dnia, Tomek odkopał zardzewiały pocisk do możdzierza. Mina była duża, kalibru około 150 mm, a na długość też imponująca, ze 70 cm. Ha! W tym temacie wszyscy byliśmy ekspertami. Zaraz też padły propozycje wrzucenia jej do ogniska albo rozbrojenia i przerobienia na petardy. Pewnie ta sugestia by przeważyła, ale do następnej Wielkanocy było jeszcze za daleko... W końcu zdecydowaliśmy się postąpić zgodnie z wielokrotnie objawianymi nam życzeniami rodziców i załatwić sprawę przy pomocy Milicji Obywatelskiej.

Tyle, że nie wpadło żadnemu z młodocianych kretynków do zakutej głowy, żeby po prostu pójść i przyprowadzić na miejsce posterunkowego. O, nie! Postanowiliśmy solidnie zasłużyć na medale i zanieść ten cholerny pocisk na posterunek. Ludzie! Ale był ciężki! I niewygodny do niesienia. Początkowo nieśliśmy po dwóch, zmieniając się co parę metrów. Tak dotarliśmy aż do Bolecha. Tam siły nam się wyczerpały. Jedynie "najbardziej zasłużony" Tomek podjął się dokończenia dzieła. Do dziś mam pod powiekami obraz ledwo odrosłego od ziemi knypla, ciągnącego za lotki potężny pocisk radośnie stukający zapalnikiem po "kocich łbach" jakimi wybrukowana była wówczas Bolecha. To wydało mi się już zbytnim ryzykanctwem, więc – na wszelki wypadek – odsunąłem się nieco. Jakieś 2-3 metry. Dużo by mi pomogło!

Tomek dotaszczył minę do posterunku, choć zajęło mu to z pół godziny. Nawet wciągnął ją po schodkach. My zostaliśmy na zewnątrz. Pierwszy i jedyny raz w życiu widziałem wówczas milicjanta, który usiłował wyjść na ulicę przez zakratowane okno. Prawie mu się udało!

Tomek nie dostał odznaczenia. My też nie. Za to na specjalnie zwołanym apelu sam dyrektor szkoły napiętnował nas jako rzadkich baranów. A rodzice... Ech, szkoda gadać. Chodziliśmy potem mocno rozżaleni, że jednak trzeba było się zdecydować na ognisko, a nie spełniać obywatelski obowiązek!

Powodów do rozżalenia miałem znacznie więcej. Choćby to, że byłem jedynakiem. Taki Krzysiek, na przykład, miał młodszą siostrę i starszego brata. Mniejsza o siostrę, raczej był z nią kłopot, a nie pożytek. Ale starszy brat. To było coś! W razie potrzeby potrafił dać w zęby zbyt zajadłemu koledze Krzyśka. Albo zabrać go ze sobą na miasto. Tak się mówiło. Na miasto. Nie tak jak dzisiaj: "do centrum". Miasto to były najbliższe okolice Pałacu Kultury. Stał tam wysoki, imponujący i piękny. Szczególnie piękny na tle okalających go ruin. Odbudowane były tylko Jerozolimskie. Kawałek dalej powstał MDM.

Tata pracował wówczas przy ulicy Barbary. Był inżynierem w biurze projektów. Byłem z niego dumny, szczególnie od czasu, kiedy dowiedziałem się, że liczne dźwigi, które pracowały wszędzie wokół to jego konstrukcja. Fajnie było imponować takim tatą kolegom. Tylko Markowi nie mogłem zaimponować. Mieszkał piętro niżej wraz ze swoim tatą, który też był konstruktorem. Pracował razem z moim na Barbary... Nasze mamy też się przyjaźniły. Obie były nauczycielkami. Ówczesny socjalistyczny model. Ojciec inżynier, matka nauczycielka. Albo pielęgniarka. Może to był niegłupi model? Nauczyciele byli wówczas jakby nieco lepsi niż dziś. Młodzież też chyba lepsza. A może widzę to przez różowe okulary wspomnień?

Nie mogąc zaimponować Markowi, zaprzyjaźniłem się z nim. Przetrwała ta przyjaźń przez następne 20 lat, aż póki Marek nie wyjechał na stałe do Kanady.

Mój drugi przyjaciel – Maciek mieszkał w nowych blokach, po drugiej stronie Obozowej, pod samym laskiem. Codziennie, po szkole odprowadzaliśmy się nawzajem. Jak dziś pamiętam: "tak mamo, zaraz pójdę do sklepu, tylko odprowadzę Maćka..." Zdesperowana matka, po trzech godzinach czekania, sama kupowała masło, czy cukier. Ale czy można się nam dziwić? Wszak tyle rzeczy było do obgadania, tyle miejsc do obejrzenia. Koniecznie trzeba było iść "za tory", żeby zobaczyć jak na maneżu grupka jeźdźców z WKS "Legia" trenowała konie, pobuszować po ruinach przedwojennych budynków. Niby zabroniono nam wchodzić do tych smrodliwych, wilgotnych piwnic. Ale kto by się przejmował zakazami! Można tam przecież było znaleźć prawdziwą łuskę od ckm-u, albo nadpaloną książkę.

Właśnie w tych rudych, zakurzonych stertach cegieł odkryłem Meissnera. A ściśle jego powieść "Szkoła Orląt". Ach, jakże fascynująco opisywał dzieje grupki chłopców uczących się pilotażu w prywatnej szkole porucznika Greya. Stop! Jak to, prywatnej szkole? Przecież szkoły są państwowe, dla wszystkich? Za darmo! I dlaczego w tej książce bohaterowie walczą z bolszewikami, a nie z Niemcami? Jeden rzut oka na datę wydania. Aaaa, no tak – 1929r. Tylko szkoda, że w środku brakuje kilkunastu kartek... Następnego dnia pobiegłem do szkolnej biblioteki.

– Proszę pani, czy jest "Szkoła Orląt"?

– Jest, oczywiście...

Już w drodze do domu otwieram książkę, szukając brakującej treści. Co to? Jak to? Nie Jerzy Grey, tylko jakiś major Gonar? I to Ruski na dodatek? I już ani słowa o bolszewikach? Wstrząśnięty, lecę do Maćka.

– Widziałeś to?

Mój przyjaciel kręci głową, a potem tajemniczo przykłada palec do ust.

– No co ty? Nie wiesz? Przecież przed II wojną walczyliśmy z Ruskimi. Nie słyszałeś o cudzie nad Wisłą? A o Katyniu słyszałeś?

– No, słyszałem. To tam Niemcy zabili naszych żołnierzy...

– Głupi jesteś. Jacy Niemcy? To Ruscy ich rozstrzelali! Jak weszli do Polski.

– Jak to: weszli do Polski?

Wstrząśnięty, dowiaduję się o pakcie Ribbentrop-Mołotow, zbrodni katyńskiej i zbrodniach UB. Maciek od dawna interesuje się historią, a jego rodzice są znacznie bardziej otwarci w rozmowach niż moi.

Poważne tematy szybko umykają z naszych rozpalonych młodością głów. Lecimy na podwórko pograć w pikuty albo w ciupę. Fajnie się z Maćkiem gra. Ma długie palce i często plączą mu się przy zbieraniu kamieni w ciupach. Wygrywam kilka razy z rzędu. Szybko nadchodzi jesienny zmierzch.

– No, to do jutra...

– Cześć...

Gdzie jesteś dziś, przyjacielu z dziecinnych lat?

c.d.n.