JustPaste.it

Potrzebujemy więcej zespołów w pucharach

Jest dwóch głównych kandydatów do gry w finale, ale pierwsza runda pokazała, że w lidze mogą być duże niespodzianki – mówi Jacek Łączyński, były reprezentant Polski w koszykówce.

Jest dwóch głównych kandydatów do gry w finale, ale pierwsza runda pokazała, że w lidze mogą być duże niespodzianki – mówi Jacek Łączyński, były reprezentant Polski w koszykówce.

 

Pierwsza runda zmagań w koszykarskiej ekstraklasie za nami. Podoba się panu formuła Tauron Basket Ligi z udziałem 16 zespołów?

Wydaje mi się, że jest to dobre posunięcie władz ligi, aby zarazić koszykówką na najwyższym poziomie kilka nowych okręgów. Dla kibiców na pewno jest to atrakcja, że mogą obejrzeć lepszy basket niż w pierwszej lidze. Z drugiej strony, nie może to pójść w tym kierunku, że coraz słabsi gracze będą dochodzić do nowych zespołów. Mam tu na myśli przede wszystkim zawodników zagranicznych, których jakość uzależniona jest od budżetów poszczególnych ekip. Rozszerzenie ligi sprawia też, iż wielu polskich graczy po raz pierwszy w karierze może sprawdzić się z dobrymi zawodnikami zagranicznymi z czołowych klubów w kraju. Ogólnie rzecz biorąc – plusów jest sporo, minusów też nie brakuje, ale najważniejsze, że wystarczy rzut oka na tabelę, aby przekonać się, iż z beniaminkami nie jest tak źle. Ligowi nowicjusze zdobywają punkty nie tylko z najsłabszymi drużynami w stawce, ale stać ich też na pokonanie wyżej notowanego rywala – przykładem jest choćby niedawna wygrana MKS-u Dąbrowa Górnicza z Treflem Sopot. Jak widać, same nazwy w naszej lidze nie grają, a za każdą z klubowych marek kryje się określony budżet i dana kadra zawodników. Na początku wszyscy myśleli, że beniaminkowie nie dadzą sobie rady i będą tylko dostarczycielami punktów. Na szczęście jest inaczej.

A jak generalnie ocenia pan poziom rozgrywek ligowych w tym sezonie?

Wiele meczów było naprawdę bardzo ciekawych i na wysokim poziomie. Do zespołów z czołówki dołączyło kolejnych kilku klasowych zawodników zagranicznych i miało to przełożenie na atrakcyjność spotkań. W sporcie wszystko weryfikuje jednak wynik, a w tym przypadku rezultaty w europejskich pucharach. Powodów do zadowolenia nie było, bo Turów w Eurolidze nie dał sobie rady, a Stelmet też nie zawojował Pucharu Europy. Odnośnie zmagań ligowych w tym sezonie rzuca się w oczy, że wyrównał się poziom drużyn ze środka tabeli. Każdy może wygrać z każdym, różnice punktowe są niewielkie i do końca ta walka o ósemkę zapowiada się niezwykle ciekawie. Ważne jest to, aby zawodnicy, którzy są sprowadzani do ligi, byli wyraźnie lepsi od polskich graczy. Najbardziej denerwuje mnie, gdy oglądam jakieś spotkanie i widzę w akcji zagranicznych koszykarzy, którzy wcale nie prezentują się lepiej od naszych chłopaków. Takie coś trzeba eliminować i każdy z prezesów powinien pamiętać, że obcokrajowiec musi być co najmniej o klasę lepszy od rodzimego zawodnika, aby dostać kontrakt. Jeśli będzie inaczej, poziom ligi będzie szedł w dół.

Wracając do europejskich pucharów – liczył pan, że zwycięstw polskich klubów będzie więcej?

Oczywiście. W ogóle dziwi mnie ta sytuacja, że znowu mieliśmy tylko dwóch reprezentantów na międzynarodowej arenie. Niby mówimy o zawodowym sporcie, niby jest profesjonalna liga, niby są duże pieniądze, ale jak przychodzi co do czego nie ma komu grać w europejskich pucharach. Tym samym, nasi zawodnicy pozbawieni są okazji do regularnej rywalizacji z zespołami zagranicznymi. Nie poznają innej filozofii koszykówki, nie stykają się z innymi formami gry – mówiąc inaczej, mają ograniczoną możliwość rozwijania siebie na parkiecie. Czym innym jest kontakt z pojedynczymi zawodnikami zagranicznymi na krajowym podwórku, a czym innym konkurowanie z całymi zespołami w pucharach. Na przykładzie mojego syna Kamila, który broni barw Rosy Radom, mogę powiedzieć, że gdyby nie mecze drużyn narodowych, do tej pory nie miałby on okazji zmierzyć się z koszykarzami z zagranicznych zespołów. To jest na pewno złe i wszyscy powinni dołożyć starań, aby już w kolejnym sezonie jak najwięcej naszych klubów pokazało się w europejskich rozgrywkach. Niekoniecznie musi to być przy tym Euroliga, są przecież puchary niższej kategorii, a także liga VTB, do której nie jest łatwo się dostać. Regularna rywalizacja z zagranicznymi klubami bez wątpienia pozwoliłaby podnosić poziom krajowych rozgrywek – zarówno poprzez rozwój poszczególnych drużyn, jak i samych zawodników. Wiadomo, że bez określonego budżetu nie ma co nastawiać się na wielkie sukcesy, ale i tak warto się zgłaszać i brać udział. Jestem ciekaw, jak Turów zaprezentuje się teraz w Pucharze Europy. Pierwsze zwycięstwo już odniósł i na pewno nie jest bez szans na kolejne. Każda wygrana przyda się nie tylko samej ekipie ze Zgorzelca, ale i całej polskiej koszykówce. Żeby w innych krajach wiedzieli, że w Polsce również są obecnie zespoły, które potrafią zagrać dobry basket.

Którym zespołom wróży pan największe szanse na dotarcie do strefy medalowej w tym sezonie?

Wszystko wskazuje na to, że główne role w walce o mistrzostwo odegrają drużyny ze Zgorzelca i Zielonej Góry. Kto oprócz nich? Ze zrozumiałych względów trzymam kciuki za Rosę Radom i mam nadzieję, że mimo licznych kontuzji ta ekipa tak jak przed rokiem do końca będzie liczyła się w rywalizacji o podium. Ciekawie prezentuje się też Śląsk Wrocław, dodatkowo wzmocniony jeszcze kilka dni temu Łukaszem Wiśniewskim. Pamiętajmy jednak, że play-offy rządzą się własnymi prawami i wcale nie jest powiedziane, że któryś z faworytów nie odpadnie gdzieś po drodze z drużyną, która w danym momencie akurat przeżywać będzie szczyt formy. Na razie pozostaje nam się cieszyć, że tych znaków zapytania jest stosunkowo wiele, bo to znaczy, że liga jest interesująca.

W najbliższy weekend kibice będą mogli zobaczyć w telewizji potyczkę Asseco – Anwil. Jeszcze niedawno mecze drużyn z Gdyni i Włocławka elektryzowały cały kraj i decydowały o podziale medali. Tymczasem teraz wynik ma znaczenie co najwyżej w walce o czołową ósemkę ligi…

No właśnie, tak to jest – same nazwy nie grają. Choć akurat można mieć wrażenie, że najgorszy kryzys drużyna z Włocławka ma już za sobą, bo w ostatnich meczach grała lepiej niż na początku sezonu. Z tego, co wiem, w Anwilu unormowały się również sprawy finansowe, a to zawsze też wpływa pozytywnie na zespół. W Asseco świetną robotę wykonuje słoweński szkoleniowiec David Dedek. Niewielu zagranicznych trenerów pracujących na co dzień w Polsce szanuję właśnie tak jak jego. Dobrze sobie to wszystko poustawiał i robi w Gdyni naprawdę dobrą robotę. Co ważne, ma do dyspozycji dobrego rozgrywającego i dobrego gracza na pozycji numer pięć, który wykonuje kawał solidnej roboty na deskach. Reszta też ciężko trenuje i na razie Asseco sobie radzi nadspodziewanie dobrze, bo chyba mało kto spodziewał się, że na tym etapie sezonu ta ekipa będzie miała już na koncie tyle zwycięstw.

Jak wynika z kursów firmy bukmacherskiej Fortuna, w sobotnim meczu faworytem jest zespół gospodarzy. Pan również uważa, że górą będzie Asseco?

Tak. U siebie gdynianie są bardzo groźni, co doskonale podkreślają zresztą statystyki – siedem wygranych i tylko jedna porażka. Pracowałem cztery lata w Trójmieście i doskonale pamiętam, że spotkania z Anwilem zawsze wywołują dodatkowe emocje. Dla miejscowych kibiców te konfrontacje są wielkim wydarzeniem i myślę, że tym razem będzie podobnie, choć stawka meczu jest zupełnie inna niż zazwyczaj. Dla obu drużyn będzie to bardzo istotne spotkanie, bo z każdą kolejką margines błędu robi się coraz mniejszy. Mówię oczywiście o znalezieniu się w najlepszej ósemce.

Myśli pan, że którejś z tych drużyn nie zobaczymy w drugiej fazie rozgrywek o mistrzostwo?

Wszystko jest możliwe. Różnice punktowe są naprawdę bardzo małe i nikt nie zamierza odpuszczać. Wystarczą dwa-trzy zwycięstwa w krótkim okresie, aby układ sił w tej części tabeli mocno się zmienił. Każda porażka oznacza natomiast coraz większą nerwowość w klubie i wokół niego. A nie zapominajmy, że środowiska w Gdyni i we Włocławku są przyzwyczajone do gry o zupełnie inne, dużo wyższe cele. Dla przyszłości obu klubów każdy mecz w rundzie rewanżowej będzie teraz szalenie istotny. Patrząc tylko po nazwach, nieobecność Anwilu lub Asseco w play-offach byłaby niespodzianką, ale już analiza składów pokazuje, że obecny potencjał kadrowy wcale nie musi gwarantować miejsca w górnej połówce tabeli.

Na koniec pytanie nieco z innej „beczki”. Na najwyższym szczeblu rozgrywek gra 16 ekip, ale tylko trzy wywodzą się z największych polskich metropolii. Męska koszykówka pozostaje atrakcyjną rozrywką tylko dla mniejszych ośrodków?

Na to wygląda, bo w pierwszej lidze sytuacja wcale nie jest lepsza. Jest wprawdzie odradzająca się Legia Warszawa, która aktualne zajmuje piąte miejsce, ale już zespoły z Bydgoszczy i Poznania plasują się w dole tabeli. I na tym koniec. A mnie z dawnymi kolegami z parkietu pozostaje tylko wspominać stare dzieje, kiedy w walce o medale liczyły się kluby z Krakowa, Gdańska, Poznania, Rzeszowa czy Łodzi. Koszykarska mapa bardzo się u nas pozmieniała i – jak widać – w mniejszych miastach łatwiej jest znaleźć środki na prężnie działające kluby. Łatwiej tam też o uwagę kibiców, którzy mają mniej atrakcji do wyboru niż w dużych aglomeracjach. Wydaje się to dziwne, że w dużych ośrodkach trudno znaleźć fundusze i ludzi zainteresowanych dobrą koszykówką. Ale cóż, takie czasy…