JustPaste.it

Namacalna duchowość.

Podobno autentyczne doznania duchowe można mieć wszędzie, nawet w kościele. Ja swoje miałam w szpitalu.

Podobno autentyczne doznania duchowe można mieć wszędzie, nawet w kościele. Ja swoje miałam w szpitalu.

 

 

Dawno, dawno temu.

Aż trudno mi samej uwierzyć, że od tamtego wydarzenia minęło 25 lat. Gdy o tym myślę, wszystko jest tak wyraziste, jakby cała akcja odbyła się rok temu.

 

Całkiem zwyczajny początek.

Wszystko zaczęło się całkiem zwyczajnie. Pewnego wrześniowego popołudnia mój młodszy brat wybrał się na łąki zbierać pieczarki. Zdaję sobie sprawę, że większość z obecnej młodzieży widziała pieczarki jedynie w sklepie, ale zapewniam, że pieczarki można zbierać, jak każde inne grzyby. Łup był pokaźny – pół reklamówki zdrowych i dorodnych grzybów. Było wspólne obieranie i obgotowywanie, gdyż następnego dnia miał być zrobiony przepyszny sos. Ja, jako niecierpliwe dziecię, nie byłam w stanie wytrzymać do następnego dnia, więc podjadłam sobie niewielką porcję od razu.

 

Następny dzień też był zwyczajny: powrót ze szkoły i pyszny sosik na obiad – rzadko kiedy było aż tak gęsto od grzybów.

 

Jazda zaczęła się już od rana.

To, że „coś jest nie tak” zauważyła nasza babcia, opiekująca się moją młodszą dwuletnią siostrą. Dziecko zaczęło wymiotować, a babcia niemal zmusiła mamę, żeby pojechała z nią do szpitala. Do tej pory nie wiem, jak to się stało, że zdołała ją namówić do wizyty w szpitalu ze „zwykłymi wymiotami”. Nie wiem, co działo się w szpitalu, ale zapewne na hasło „grzyby” zrobili błyskawiczną akcję, bo ledwie mama wróciła do domu – wtedy jeszcze matki nie mogły zostawać z dzieciakami w szpitalu, przyjechała do nas policja z hasłem, że wszyscy musimy się natychmiast zbierać, bo zabierają nas do szpitala z powodu wykrycia zarodników muchomora sromotnikowego. Czasu dali nam tak mało, że nawet nie miałam czasu zmienić domowej koszuli i spodni od dresu na nic bardziej „stosownego”. Nie mówiąc o tym, że nie zabraliśmy ze sobą nic, nawet szczoteczek do zębów.

 

Jechaliśmy tym samochodem policyjnym i zastanawialiśmy się „co dalej?”. Okazało się, że „dalej” spotkaliśmy się z karetką, która wiozła moją siostrę. Musieliśmy się pozamieniać – dorośli mieli jechać z policją do miejscowego szpitala, a dzieci karetką do Warszawy. Czy muszę pisać, że nikt z nas nie był świadomy niebezpieczeństwa? Denerwowaliśmy się tylko, że dali nam tylko tyle czasu, żebyśmy mogli wymienić po jednym buziaku na pożegnanie. I dalej w drogę. Trasę, która normalnie zajmuje około 2 godziny, przejechaliśmy w 50 minut. Nigdy w życiu, ani wcześniej, ani później nie jechałam tak szybko samochodem.

 

Karuzela się rozkręca.

Po przyjeździe wpadliśmy w szpitalną karuzelę: płukanie żołądka – obrzydlistwo, szukanie wolnego miejsca na sali – musieli pobudzić dzieciaki, żeby poprzestawiać łóżka. Następnie wyciąganie treści z dwunastnicy – jeszcze większe obrzydlistwo, pobieranie krwi do badań i nerwacja pielęgniarek, że nie mogą pobrać od małego dzieciaka, bo najpierw nie mogą się wpić, a potem krew krzepnie w probówce, a na koniec uroczego dnia zapowiedź, że od rana czeka nas płukanie osocza, co oczywiście totalnie nic mi nie mówiło.

 

Koszmarna noc.

Noc była koszmarem. Moja młodsza siostra cały czas płakała w sali obok, a „ciocie” nie pozwalały mi do niej pójść, bo po pierwsze jestem pod kroplówką, a po drugie „dzieci przecież muszą sobie czasami popłakać”. Miałam ochotę je udusić na miejscu. Na szczęście udało mi się jakoś „zagadać” dzieciaka i w końcu usnęła.

 

Czyszczenia ciąg dalszy.

Następnego dnia było czyszczenie osocza. Aby mogli to zrobić, musieli wbić się przez naczynia podobojczykowe i włożyć wenflony do przedsionków serca – anestezjolog, który to robił był przystojny i niezwykle uroczy, co było jedynym pozytywnym akcentem tamtego poranka. Potem było kilka godzin leżenia plackiem, wtedy to przekonałam się jak twarde mogą być szpitalne łóżka.

 

Śmierć przeszła obok.

Ledwie przywieźli mnie z płukania osocza. Ledwie udało mi się porozmawiać z moim bratem i utulić siostrzyczkę, a w sali obok rozległ się alarm. Okazało się, że ośmioletnia dziewczynka, która tam leżała dostała zapaści. Akcja reanimacyjna trwała ledwie chwilę, potem wszystko ucichło, a do mnie dotarło, że ta dziewczynka, która też była po zatruciu grzybami, właśnie zmarła.

 

Panika.

I wtedy do mnie dotarło, że z nami też tak może być. W każdej chwili, bez ostrzeżenia, możemy wpaść w śpiączkę, z której już nie wyjdziemy, albo jak ktoś woli, wyjdziemy po drugiej stronie.

Opanowała mnie galopada myśli. Co teraz będzie? A jak umrę? Co ciekawe, nie bałam się samego aktu umierania. Nie wiem, czy to naturalna dojrzałość, czy brak świadomości, ale bardziej bałam się o to, co będzie z tymi, którzy zostaną. Przecież nasza ukochana mamcia nigdy nie daruje mojemu bratu tych grzybów. On sam też może przez cały życie mieć wyrzuty sumienia. A co z naszą babcią, która w swoim życiu straciła już trójkę własnych dzieci i męża, czy da radę przeżyć jeszcze jedno nieszczęście?

 

Co robić?

Co można robić w takiej sytuacji? Modlić się? Obiecywać Bogu poprawę, której i tak człowiek nie jest w stanie utrzymać? Przeklinać? Złościć się? Biadolić i zastanawiać „dlaczego ja”? W końcu, dlaczego nie? Przecież na świecie jest tyle chorób, śmierci, nieszczęścia, bólu itp., więc dlaczego mnie ma się upiec, a innym nie?

 

Mój umysł ogarnęła taka karuzela myśli i uczuć, że nie jestem w stanie tego opisać.

 

I w pewnym momencie...

I w pewnym momencie zamknęłam oczy i poczułam, że wyskoczyłam z tej karuzeli i doświadczam namacalnej obecności Boga. Tych, którzy spodziewają się jakiś fajerwerków typu: chóry anielskie, Jezus w tęczowej otoczce, czy przemawiająca kojącym głosem Maryja, muszę rozczarować. Nic takiego nie było. Po prostu, nie było nic. Ani jednej myśli. Ani cienia emocji. Tylko stan, który mogłabym określić jako: absolutny spokój i absolutne przekonanie, że COKOLWIEK będzie, będzie dobrze. Poczułam się tak, jakby zasłona rzeczywistości pękła, a ja przez chwilę mogła spojrzeć w oczy Bogu. Niesamowite doświadczenie.

 

I co potem?

Potem okazało się, że wszystko będzie w porządku. Wyniki badań doszły do normy, a lekarze zaczęli nieśmiało wspominać, że prawdopodobnie wszyscy z tego wyjdziemy, i tak też było.

 

A potem powrót do rzeczywistości: szkoła, nauka i przeżywanie dnia za dniem. Skłamałabym, gdybym powiedziała, że po tym doświadczeniu diametralnie zmieniłam swoje życie, czy że stałam się lepszym człowiekiem. Jedyne, co mogę powiedzieć z czystym sumieniem, to to, że umiałam patrzeć na siebie i świat z większym dystansem, co mi często pomagało w trudnych chwilach.

 

Dlaczego teraz to do mnie wróciło?

Ostatnio z jednym z moich znajomym rozmawialiśmy o duchowych przeżyciach. Zastanawialiśmy się jak praktyki duchowe mogą pomagać w prowadzeniu biznesu. I wtedy opowiedziałam mu o tym wydarzeniu. Potem zobligowałam się, że to opiszę i głęboko zastanowię, co mogę zrobić, żeby wspomnienie tego doświadczenia jeszcze lepiej pomagało mi w życiu. Pierwszą część zobowiązania wykonałam. Reszta musi sprawdzić się w życiu.