JustPaste.it

Ile kosztuje błąd prawnika?

Pracując w katowickiej kancelarii, czytam pisma profesjonalnych prawników. I nieraz zadaję sobie pytanie: kto tym ludziom, na litość boską, dał uprawnienia zawodowe…?

Pracując w katowickiej kancelarii, czytam pisma profesjonalnych prawników. I nieraz zadaję sobie pytanie: kto tym ludziom, na litość boską, dał uprawnienia zawodowe…?

 

Dokumenty nieraz roją się od błędów, co do których naprawdę trudno zawyrokować, czy powstały ze zwyczajnego niechlujstwa czy po prostu z niewiedzy (pytanie, co jest gorsze). Ostatnio chociażby dostałam do sprawdzenia protokół ze zgromadzenia wspólników, które odbyło się w ramach spółki z o.o., likwidującej się od połowy zeszłego roku. Protokół został przygotowany przez likwidatora z kancelarii SPECJALIZUJĄCEJ się w prawie spółek handlowych i dużych podmiotów gospodarczych. I nie byłoby w tym absolutnie nic wartego blogowego opowieści, gdyby nie fakt, że tenże „fachowiec” chyba w ogóle nie otworzył kodeksu spółek handlowych. Ja jestem kompletna noga, jeśli chodzi o tę dziedzinę prawa i prowadzę krucjatę, żeby mi nie dawać takich spraw, ale mimo to jestem w stanie wywnioskować z treści art. 231 KSH, że w każdej spółce z o.o. powinno odbyć się jedno zwyczajne zgromadzenie wspólników w ciągu 6 miesięcy od końca roku obrotowego i w trakcie niego powinny zostać podjęte wszystkie uchwały, które kodeks przewiduje, tj. 1) zatwierdzenie sprawozdania finansowego, 2) zatwierdzenie sprawozdania zarządu z działalności spółki, 3) udzielenie absolutorium członkom organów, 4) podzielenie zysku lub pokrycie straty, jeśli zgromadzenie posiada takie kompetencje.  Przy likwidacji uchwały mnoży się razy dwa, ponieważ ze spółkami nieustannie są olbrzymie problemy ontologiczne z powodu cudownego mnożenia bytów. Wszystkie inne zgromadzenia mają charakter nadzwyczajny i można w trakcie nich podejmować uchwały, jakie się żywnie podoba, łącznie z finansowaniem budowy studni w Sudanie lub propagowaniem czytelnictwa wśród wspólników… o ile umowa spółki tak stanowi :) .
Zwyczajne zgromadzenie = wszystkie kodeksowe uchwały + 6 miesięcy.
Nadzwyczajne zgromadzenie = wszystko inne + dowolny czas.
Proste jak budowa cepa.

Tymczasem dostaję ja protokół z NADZWYCZAJNEGO zgromadzenia wspólników, zwołanego w trybie NIEFORMALNYM z art. 240 KSH w trakcie którego podjęto uchwały o zatwierdzeniu sprawozdań finansowych i z działania spółki przed likwidacją i po otwarciu likwidacji (czyli w sprawach zastrzeżonych dla ZWYCZAJNEGO zgromadzenia)… I tyle. Zabrakło dokładnie połowy uchwał, żeby określić to posiedzenie mianem zwyczajnego mimo błędnej nazwy, a podejmowanie takich uchwał w trakcie nadzwyczajnego jest niedopuszczalne. Inna sprawa, że tym sposobem nie został zrealizowany obowiązek odbycia jednego zwyczajnego zgromadzenia. I ja dostaję takie cudo na warsztat, kompletnie z czapy, przygotowane przez kancelarię SPECJALIZUJĄCĄ się w prawie spółek i wierzyć mi się nie chce w to, co widzę. Jak się bierze ciężkie pieniądze za przeprowadzenie likwidacji spółki, to może wypadałoby od czasu do czasu kodeks otworzyć? Albo aplikanta poprosić o czytanie?

Spółki sobie poradzą. Gorzej, kiedy zwyczajni, prości ludzie ustanawiają profesjonalnego pełnomocnika, często pożyczając po rodzinie na jego honorarium, w ślepym przekonaniu, że poprowadzi ich sprawę najlepiej, jak potrafi, bo się na tym zna. I mu zależy. I to osobiście zależy. I w ogóle. Mało komu zapewne przez głowę myśl przechodzi, że zaufanie należy posiadać ograniczone i zawrzeć taką umowę na świadczenie usług prawniczych, aby w razie czego nie znaleźć się  od razu na straconej pozycji. Prawnicy jako korporacja ciągle cieszą się atencją społeczną, więc rzadko kto ma czelność wymagać i kontrolować (nie mówię o panach prezesach, tylko o tej drobnicy klientów, którzy przychodzą ze swoimi rozwodami, alimentami, spadkami, reklamacjami, pracami…). Dlatego przeżywają prawdziwy szok, gdy zapadnie niekorzystny wyrok w sprawie, której podobno nie dało się przegrać! Adwokat czy radca prawny zapewniał przecież od razu na wstępie, że bez czytania czegokolwiek zna rozwiązanie, prawo sprzyja, kilka pisemek i wszystko załatwi się raz-dwa – a tymczasem sąd w uzasadnieniu wskazuje, że pisma zostały wniesione po terminie, że dowodów brak albo zgłoszone zbyt późno, że należności źle wyliczone, że roszczenie oparte na nieprawidłowej podstawie prawnej…

Jeśli człowiek ma życiowego pecha i trafi na nierzetelnego prawnika, który ignoruje terminy i generalnie gardzi takimi drobnymi robótkami, wiedząc, że nic mu za to nie grozi – to taki człowiek jest biedny, ponieważ wszystkie sądy odwoławcze są nieubłagane: błędy pełnomocnika w całości obciążają stronę, która dokonała złego wyboru. Nie da się np. przywrócić terminu na złożenie apelacji, bo adwokatowi się zapomniało. Nie da się wielu innych rzeczy – i orzecznictwo w tym zakresie wydaje się betonowe. W takich przypadkach sądy uprzejmie sugerują wytoczyć nieudolnemu pełnomocnikowi proces o niewłaściwe poprowadzenie sprawy i naprawienie szkody wywołanej niekorzystnym orzeczeniem. Oczywiście, poczucie sprawiedliwości skowyta jak dobijana sarna, ale dura lex – sed lex.

Odróżnijmy jednak dwie sytuacje – popełnianie ordynarnych, szkolnych błędów oraz popełnianie błędów, które po prostu stanowią nieodłączną części pracy prawnika, ponieważ nie ma ludzi nieomylnych. Zdarzają się nieprawidłowe interpretacje, niepodzielane przez sądy, zdarza się nie doczytać jakiegoś orzeczenia czy uchwały, które mogą mieć kluczowe znaczenie dla wykładni. Ten zawód jest dlatego tak cholernie wymagający, że trzeba bez przerwy uważać, by się nie pomylić – identycznie jak w przypadku lekarza, który nie powinien pomieszać leków lub ich dawkowania, bo może skończyć się fatalnie. Z tym też trzeba umieć żyć.

Jestem pełna złych emocji i duch się we mnie burzy, kiedy pomyślę o pierwszej kategorii, o błędach wywołanych wyłącznie ignorancją, głupotą, lekkomyślnością i pazernością i o tej liczbie ludzkich nieszczęść, które przynoszą. Dla swojej równowagi psychicznej ciągle wierzę, że jednak radcowie i adwokaci w miażdżącej przewadze wykonują swój zawód rzetelnie, zgodnie z tym, co ślubowali, jednak wiem, że dramatycznych historii również jest na pęczki. Przykładowo mój Ojciec przenajświętszej pamięci poszedł do miejscowej adwokat, kiedy ja dopiero zaczynałam prawo, chcąc wyegzekwować od wspólnika kilkadziesiąt tysięcy niewypłaconych zysków w ramach spółki cywilnej. Szanowna pani adwokat wzięła bardzo pokaźne honorarium w tej sprawie, po czym:

1. napisała wezwanie do wspólnika o wypłatę zysków przed końcem roku obrotowego spółki (spółka cywilna – wtajemniczeni wiedzą, w czym problem);
2. przez rok nie złożyła żadnych dokumentów w sądzie, zapewniając, że pozew był złożony, tylko sąd się opie…;
3. wywiozła wszystkie oryginały dokumentów do Włoch, bo jej się „zaplątało” z innymi dokumentami;
4. złożyła pozew przeciwko wspólnikowi, nie DOŁĄCZAJĄC ŻADNYCH DOWODÓW;
5. nie napisała ani jednej odpowiedzi czy zażalenia na działania pełnomocnika wspólnika;
6. zignorowała 2 rozprawy, które wyznaczył sąd I instancji;
7. zażądała drugiego honorarium za napisanie apelacji w sprawie, ponieważ z jej perspektywy wszystko było poprowadzone zgodnie z wymogami sztuki prawniczej.

Nie trzeba dodawać, że pani adwokat sama z siebie nigdy nie zadzwoniła, by poinformować o biegu sprawy, należało podjąć 5 lub 6 prób skontaktowania się, żeby w ogóle umówić się na spotkanie, i generalnie prezentowała daleko idącą pogardę. Nie muszę mówić, że złożenie pozwu bez jakichkolwiek dowodów i niepojawienie się na rozprawach, aby cokolwiek udowodnić, przyniosło katastrofalne skutki. Mimo uzyskania nakazu zapłaty (osobne gratulacje należą się sędziemu, który go wydał, nie patrząc w ogóle w akta, boby zauważył, że roszczenie nie jest niczym poparte) – orzeczenie po przeprowadzeniu pełnego postępowania okazało się druzgocące. Nawet nie było czego zbierać. Ojciec stracił zyski, pieniądze z honorarium dla swojej pani adwokat oraz musiał zapłacić koszty zastępstwa wspólnikowi.

Od tej chwili jestem uczulona śmiertelnie na wszelkie praktyki tego typu. Ludzie przychodzą do prawników ze sprawami, które często stanowią dla nich kwestie życia i śmierci, zaś pełnomocnicy często klasyfikują je jako sprawy śmieciowe, przy których trzeba się dużo napisać i nachodzić, a zyski z nich są minimalne. Jednak nawet taki pogardliwy stosunek do problemów przedstawianych przez klientów absolutnie i w żadnym wypadku nie zwalnia z obowiązku należytej staranności! Z taką samą rzetelnością trzeba zająć się fuzją dwóch olbrzymich przedsiębiorstw, jak i rozwodem Kowalskiego, ponieważ styl prowadzenia spraw nie powinien w najmniejszym stopniu zależeć od przedmiotu, z jakim prawnik styka się w codziennej pracy. Nie akceptowałam i nie akceptuję traktowania klientów z góry, jak jeleni do wyciągania pieniędzy, oraz dzielenia spraw na takie, którymi trzeba zająć się porządnie i które można olać.

Dlatego też, przyznaję bez bicia, dobrze mi się pracuje w mojej kancelarii i uważam, że świetnie trafiłam – choćby z tego względu, że nie ma rzeczy nieważnych czy robionych byle jak. Za niestaranność i błędy naprawdę obrywa się po łapach, a szefowie są bezduszni, jeśli idzie o wyłapywanie wpadek (ileż to ja razy wracałam z płaczem i rozstrojem żołądka do domu….! Bo źle, bo za mało, bo niewłaściwe rozłożenie akcentów, bo aspekt nieuwzględniony). Ot, anegdota – w zeszłym tygodniu jeden z klientów przesłał spamowego mejla, kolportowanego przez oszustów, którzy grożą postępowaniem przez SOKiK-iem i wysokimi kosztami, jeśli adresat nie kupi regulaminu serwisu internetowego dostępnego na bratnich stronach. Klient spytał, o co chodzi i czy rzeczywiście musi posiadać jakiś regulamin (bo nie jest przedsiębiorcą, nie prowadzi działalności gospodarczej etc.). Dokładnie półtora tygodnia analizuję tę sprawę i końca nie widać. A chodzi tylko o głupiego mejla, którego prawie wszyscy wyrzuciliby do kosza.