JustPaste.it

W imieniu obrony. Uniwersytet to nie firma!

Sprzeciw wobec polityki w szkolnictwie wyższym - na fali studenckiej rewolty, jaka zaczyna się na Uniwersytecie Warszawskim.

Sprzeciw wobec polityki w szkolnictwie wyższym - na fali studenckiej rewolty, jaka zaczyna się na Uniwersytecie Warszawskim.

 

Uniwersytet zaangażowanyNa Uniwersytecie Warszawskim kilka tygodni temu rozpoczął się protest studentów przeciwko planowanym zmianom w regulaminie studiów. Przyczyna wielu komentatorom (zwłaszcza na forach) wydaje się niezmiernie błaha: studenci protestują przeciwko wprowadzaniu przez UW dodatkowych opłat za złożenie pracy dyplomowej po terminie, przy czym kwota ta miałaby wynosić do 1400 złotych. Z powodu tej błahej przyczyny słuchacze stawili się tłumnie na posiedzeniu Parlamentu Studentów, przygotowali list otwarty do władz uniwersytetu, założyli inicjatywę "Uniwersytet Zaangażowany" oraz stronę www.uwtoniefirma.org i - jednym słowem - robią ogromne zamieszanie nie tylko na własnym podwórku, ale również na forum ogólnopolskim. Sprawą zaczyna żyć coraz więcej mediów, pisze się coraz więcej tekstów na temat tego, co dzieje się w Warszawie. Pojawiają się opinie, że nowym regułom sprzeciwiają się wieczni studenci. Lenie, którzy boją się, że nie obronią się zgodnie z programem studiów. Roszczeniowe pokolenie, które potrafi zareagować tylko wówczas, gdy ktoś zaczyna im się dobierać do portfeli. Tymczasem uczestnicy studenckiej rewolty (jak czytam, "największego protestu od PRL-u") buntują się nie tyle przeciwko samym opłatom, co przeciwko filozofii i polityce, które za nimi się skrywają. Buntują się przeciwko czynieniu z uniwersytetu jak najbardziej dochodowej firmy, gdzie liczą się wyłącznie efekty, statystyki, zyski i deadline'y.

Napisał do nas jeden z pracowników, że od lat na to czekał, że ostatni tak wielki protest był na UW w 1987 r. Zmiana regulaminu jest tylko przyczynkiem do szerszej dyskusji. Dlatego popierają nas pracownicy naukowi. To nie jest sprawa tylko studentów, ale całego uniwersytetu.

Przez te lata mogliśmy obserwować, jak uniwersytet powoli przestaje być akademią, a staje się urzędem certyfikacyjnym, gdzie przychodzi się tylko po papier. Uniwersytet stał się po prostu kolejnym etapem na drodze kariery. Nie jest to wina poszczególnych osób, które tak działały. To szersze zjawisko: promuje się pewien typ kariery i dopasowuje do tego model kształcenia wyższego.
(cyt. za "Gazeta Wyborcza")

Śledząc rozwój tej inicjatywy studenckiej z perspektywy kogoś, kto szczerym uczuciem darzy swoją alma mater, można powiedzieć tylko jedno: już czas. Czas, żeby wreszcie upomnieć się o godność akademii, z której przez ostatnie lata robi się, za przeproszeniem!, ladacznicę, która powinna wdzięczyć się do studentów, ministerialnych urzędników, ciał administracyjnych, instytucji rozdających środki, ludzi tworzących tysięczne rankingi - bo inaczej nie zarobi na swoje utrzymanie (proszę wybaczyć to dosadne porównanie; naprawdę nie chcę nikogo urazić, ale niestety, tylko to określenie pasuje). Neoliberalna poetyka pożeniona z biurokratycznym terrorem w postaci nieskończonych papierków i tabelek do wypełniania powoduje, że uniwersytet powoli przestaje (albo już przestał) być miejscem prowadzenia w ciszy badań naukowych, wspólnoty akademickiej skupionej wokół wyższych celów niż czysto materialne, wreszcie ośrodkiem krytycznego oraz obywatelskiego myślenia, skąd wychodzą prawdziwi inteligenci, świadomi roli, jaką powinni odgrywać w świecie - odpowiedzialni za siebie i innych ludzi.

Metafora "urzędu certyfikacyjnego" jest do bólu trafna, ponieważ coraz więcej osób postrzega uniwersytety jako fabryki bezwartościowych dyplomów, które dzisiaj niczego nie gwarantują, a najczęściej przynoszą żal i frustrację, że zmarnowało się najlepsze lata na jałową naukę. Niech mi nikt nie wmawia, że to sami studenci doprowadzili do takiej sytuacji, przekraczając mury uczelni tylko po to, aby zdobyć papierek i trzy literki przed nazwiskiem. Od 3 lat prowadzę zajęcia z "Wprowadzenia do nauki do literaturze", każąc studentom w ramach pracy semestralnej przygotować dłuższą wypowiedź na temat: "Czym jest uniwersytet?". I od 3 lat empirycznie, naocznie i naskórnie przekonuję się, że przynajmniej studenci polonistyki (nie wszyscy, ale naprawdę spora większość) żądają od uniwersytetu zupełnie innych wartości niż te, o których się tak namiętnie rozpisuje.
Żądają miejsca, które pozwoli im zrozumieć chaotyczny świat, w jakim przyszło im żyć.
Żądają przestrzeni, z którą się utożsamią i potraktują jak swoją.
Żądają zaangażowanych wykładowców pełnych pasji, którzy zmuszają ich do intelektualnego wysiłku, ucząc krytycznego myślenia.
Żądają tolerancji, otwartości i dialogu.
Żądają sensu bycia w murach uczelni.
Żądają docenienia wszystkich tych rzeczy, których nie da się przeliczyć na pieniądze!
Gromadzę te prace od początku i czytam pracownikom z mojego instytutu jako żywy dowód, że gdzieś ciągle krąży duch akademickości, zaś akademia wcale nie musi i nie powinna być ladacznicą, gdyż oczekiwania najmłodszej generacji są zupełnie inne. Studentów, doktorantów, pracowników. I wszyscy mają moralne prawo, by protestować przeciwko temu, co się dzieje. Bo ten uniwersytet nie jest naszym uniwersytetem.

Nie będzie przesadą, jeśli napiszę, że sytuacja jest naprawdę dramatyczna, z czego wszyscy doskonale zdają sobie sprawę - i wszyscy, jak dotąd, mniej lub bardziej po cichu akceptowali ten stan rzeczy. Ktoś do niego doprowadził, tylko nikt nie chce wziąć odpowiedzialności za błędne decyzje podejmowane przez ostatnie lata. Tymczasem, jak ostatnio powiedział jeden z profesorów w moim zakładzie, każda biurokratyczna decyzja ma twarz, bo ktoś się pod nią do cholery podpisuje - a ktoś inny przeciwko niej nie protestuje! To wszystko nie bierze się z powietrza...

Od bardzo długiego czasu trwają debaty i dyskusje nad kształtem szkolnictwa wyższego, rewelacyjną robotę wykonuje Komitet Kryzysowy Humanistyki Polskiej, który niestrudzenie bije na alarm, że znajdujemy się na równi pochyłej - i że za chwilę obudzimy się w państwie, gdzie uniwersytety nie odgrywają absolutnie żadnej roli poza dostarczaniem patentów i wyrzucaniem na rynek kolejnych produktów magistropodobnych. Problem w tym, że te działania na razie dają tyle, co zawracanie kijem Wisły. W najlepsze kwitnie sobie grantoza, czyli chorobliwe zdobywanie grantów (bo uczelnia spadnie w rankingach, jeśli ich nie będzie zdobywać), oraz punktoza, czyli tłuczenie ministerialnych punktów na akord (bo pracownika zwolnią, jeśli będzie pracował zbyt wolno i dokładnie). Tworzy się wyrwa pokoleniowa wśród najmłodszych pracowników nauki, którym oferuje się wprawdzie granty i stypendia na zasadzie: łaska pańska na pstrym koniu jeździ, ale jednocześnie nie daje się żadnej stabilizacji zatrudnienia - z braku etatów puszcza się w świat nieraz wybitne osoby, które mogłyby zdziałać wiele dobrego w świecie nauki. Jeśli nawet komuś uda się jedną nogą zaczepić w uczelniach murach, to nieraz jest to równoznaczne z wydaniem na siebie wyroku w postaci prekaryzacji:

Imię i nazwisko?
Stanisław Żerko.
Zawód?
Historyk i niemcoznawca. Profesor zwyczajny z 30-letnim stażem. Pracownik Instytutu Zachodniego w Poznaniu, czyli elitarnej jednostki badawczej zajmującej się interdyscyplinarnym badaniem Niemiec. Ich historii, polityki, gospodarki, a ostatnio coraz mocniej roli w integracji europejskiej. Według kryteriów Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego Instytut Zachodni to uczelnia o prestiżowej kategorii A.
A ile pan zarabia w tej elitarnej jednostce badawczej?
1580 zł i 17 gr na rękę. Tyle wyniosła moja ostatnia pensja.
(cyt. za: "Dziennik Gazeta Prawna")

Czy tak powinna wyglądać uczelniana rzeczywistość w kraju aspirującym do kręgu najlepiej rozwiniętych państw? Czy godzi się obracać wniwecz dorobek setek lat, nadzieję pokoleń, wiarę w naukę?  Czy naprawdę można ugiąć kark pod ekonomicznym i biurokratycznym jarzmem, bez słowa protestu godząc się z rzeczywistością na zasadzie: bo tak musi być?

Nie liczę, że rewolta studentów na UW urośnie do rangi powszechnej rewolucji, gdy niezadowoleni ludzie uniwersytetu wyjdą na ulice, protestując z entuzjazmem i zapałem przeciwko polityce szkolnictwa wyższego - bo to nie ta epoka (aczkolwiek wspomnienie buntu wobec ACTA każe nieco złagodzić kategoryczność tego stwierdzenia). Wierzę jednak, że chociaż w sferze symbolicznej będzie to bardzo poważne ostrzeżenie dla decydentów wszelkiej maści, że ktoś kiedyś nareszcie powie DOŚĆ.

PS. Jutro odbędzie się posiedzenie Parlamentu Studentów UW, w trakcie którego Parlament może negatywnie zaopiniować proponowane zmiany w regulaminie studiów. Jeśli tak się stanie, Senat UW będzie musiał go przegłosować kwalifikowaną większością 2/3 głosów, co wcale może nie być takie proste. Czekam na dalszy rozwój wypadków.